„Boli mnie każdy kontakt z ziemią, najlżejsze stąpnięcie”



Rozmowa z Ksawerym Jasieńskim



Jest Pan bardzo bliskim krewnym Mariana Ośniałowskiego, poety, którego wiersz pt. Lipy wydrukował „Podkowiański Magazyn Kulturalnyrdquo;.

Tak, jestem bliskim krewnym Rysia – w rodzinie mówiło się o nim tylko „Ryśrdquo;. Moja babka, Maria z Cichowskich Ośniałowska, była jego matką, moja matka Maria z Ośniałowskich Jasieńska jego. siostrą – znacznie starszą, co nas trochę zbliżało wiekowo, choć różnica lat między nami była istotna. Ale to nie wszystko. Ośniałowscy byli spokrewnieni z Jasieńskimi nie tylko w ten sposób. Dziadek mojej matki ze strony ojca, nomen omen również Marian Ośniałowski, ożenił się z Marią Jasieńską o pokolenie młodszą, która była rodzoną babką mojego ojca. To pokrewieństwo jest strasznie skomplikowane. Mój ojciec mawiał, że jest dziadkiem swoich rodzonych dzieci.

 Marian Ośniałowski w liście zachowanym w archiwum Jarosława Iwaszkiewicza w Stawisku, pisząc o ziemi sandomierskiej, wspomina o swoich koligacjach z wieloma ziemiańskimi rodzinami. Wymienia Lanckorońskich, Świerzyńskich i Schinzlów.

 Tak, i wymienia chyba nie wszystkich, bo byli wśród naszych krewnych także Targowscy, Piotrowscy, Kotkowscy, Cichowscy, Arkuszewscy, Jasieńscy – o czym mówiłem – a także rodzina Gombrowiczów.

Mój dziad a ojciec Rysia – Gustaw Woyna-Ośniałowski był ziemianinem. Jego interesy były związane z Sandomierskiem. Po ślubie z Marią z Cichowskich przez kilka lat gospodarował w Sobótce pod Sandomierzem. Był całą duszą hreczkosiejem, bardzo ambitnym, szalenie dokładnym i wspaniale gospodarującym, i dzięki temu Sobótkę mógł zamienić na znacznie większy majątek – Chocimów, którego chlubą był piękny dwór nazywany pałacykiem. Nabył go od pana Popiela. Cóż, zapewne losy tej posiadłości można by było odtworzyć na podstawie kronik ks. Bastrzykowskiego – kronikarza ziemi sandomierskiej. Pamiętam ten pałacyk w Chocimowie, bardzo pięknie położony, z piętrem, na którym było chyba sześć pokoi, a na parterze dwa wielkie salony, kilka gabinetów i też ze trzy, cztery pokoje.

 Tam urodził się, przeżył dzieciństwo i młodość Ryś – Marian Woyna-Ośniałowski. Czy ojciec hreczkosiej  mógł mieć wpływ na kształtowanie się osobowości najmłodszego syna?

Nie, chyba nie. Na dwie sprawy jednak warto zwrócić uwagę. Ryś mógł dziedziczyć po ojcu pewną charakterologiczną cechę – skłonność do pesymizmu, to może zbyt wiele – tę dziedziczyła w większym stopniu moja matka, ale może skłonność do jakiegoś smutku czy wewnętrznego zamknięcia. U mojego dziadka te cechy ujawniły się i spotęgowały pod koniec życia i choć przybrały zupełnie inne formy, było w nich coś ze smutku, choć łagodniejszego i pogodniejszego, który kojarzę z Rysiem. Druga to Chocimów, za sprawą przecież wyboru ojca miejsce, w którym urodził się Ryś. Uroda tego kawałka ziemi nie mogła nie wpłynąć na rozwój poetyckiej natury Rysia.

 Wrażliwości na piękno pejzażu, umiejętności jego przeżycia – co jest istotną cechą poezji Ośniałowskiego

– uczył się w dzieciństwie, w rodzinnych stronach. W jednym z listów do J. Iwaszkiewicza [drukujemy poniżej], pisanym na początku lat 50. Ośniałowski wyraża przywiązanie i tęsknotę za Kielecczyzną, Górami Świętokrzyskimi.

Aby zrozumieć, czym była ziemia opatowsko-sandomierska dla wzrastającego na poetę chłopca, trzeba po prostu pojechać w te okolice. Chocimów jest rzeczywiście pięknie położony. Krajobraz typowo lessowy, pocięty wąwozami, bogaty w roślinność. Dom stoi na wzgórku, otoczony starymi lipami (pamiętam, że przed laty było ich znacznie więcej), można powiedzieć – dwór stoi w parku. A za tym parkiem, jakieś 200 metrów od domu jest prześliczny, malowniczy lasek brzozowy na górce, a u jego stóp płynie rzeczka, Kunowianka chyba – taki strumyczek. Z jednej i z drugiej strony są pola, piękne o każdej porze roku, a kończą się stawami, za którymi jest już idąca w stronę Kunowa dolina. Trudno opisać urok tych wycieczek doliną albo szerokim wąwozem do Góry Kunowskiej, która nie jest wcale tak blisko, ale Ryś tam właśnie chodził, samotnie najczęściej, po tych wszystkich laskach, dolinach, po tych wąwozach. Nic tak nie uczy wrażliwości jak kontakt z przyrodą...

Opowiadał Pan o ojcu, a matka?

Trudno mówić o nich razem. Byli tacy inni. Ślub brali jako prawie dzieci. On, jak mówiłem, był przede wszystkim hreczkosiejem a ona – nigdy się gospodarstwem nie interesowała, choć po śmierci dziadka, który zmarł gdzieś około 1928 roku poprowadziła je całkiem sprawnie.

 Moja babka, a matka Rysia – Maria z Cichowskich Ośniałowska, była osobą nieprzeciętną, niezwykle inteligentną, bystrą, o imponującej wiedzy, a była samoukiem – kobiety w tym czasie nie kończyły szkół i uniwersytetów. W ogóle Cichowscy, z których pochodziła, byli szalenie zdolnymi pod każdym względem ludźmi. Babka wyróżniała się nieprzeciętnymi zdolnościami do nauk ścisłych, miała olbrzymie wiadomości. Nie była humanistką w pełnym tego słowa znaczeniu, ale np. świetnie orientowała się w historii. Pamięć miała kapitalną, cokolwiek czytała z tej domowej, pięknie zaopatrzonej biblioteki, to zostawało jej w pamięci i w ten sposób rozwijała swoje zainteresowania i pogłębiała wiedzę. W towarzystwie zawsze królowała – skupiała uwagę mężczyzn, dyskutowała z nimi jak równy z równym, a pamiętajmy, że były to inne czasy. Z paniami owszem, mogła się przywitać, ale rozmawiać o wychowywaniu dzieci, kuchni, to jej absolutnie nie interesowało. Pamiętam też, że moja mama opowiadała, że do Chocimowa przyjeżdżali jacyś studenci na wakacje, do Rysia właśnie, i babcia zaginała ich świetnie w rozmowach – z matematyki i z historii. Tak, była niezwykle silną indywidualnością, o nieprzeciętnym intelekcie.

I w tym miejscu muszę opowiedzieć najistotniejszą chyba historię z życia Marii z Cichowskich Ośniałowskiej, która tłumaczy jej związek z synem i w jakimś sensie jest odpowiedzią na to pytanie. Moja babka miała – odważę się to tak określić – pewne charakterologiczne odchylenie.

 

Otóż wyszła za mąż bardzo wcześnie, miała 16 lat. I bardzo wcześnie urodziła trójkę dzieci, dwie córki, Julię i Marię (moją matkę), i ukochanego syna Andrzeja, który zmarł w czasie pierwszej wojny światowej. Ta śmierć załamała ją kompletnie. Babka nigdy nie miała żadnego sentymentu i uczucia do swoich dwóch córek, które wychowywały się u dziadków w Linowie i z opowiadań mojej matki wiem, że za rodzinny dom uważała dom dziadków. Powiedziałbym, że babka nabrała uczucia do swych córek bardzo późno. Andrzeja natomiast szalenie kochała i po jego śmierci przez wiele lat nie mogła się pozbierać. Aż urodziła się trzecia córka – Rózia i zaraz po niej Ryś, w 1920 roku. I babcia Rysia szalenie pokochała, niezwykłą miłością – przesadnie zaborczą. O ile starszymi córkami w ogóle się nie interesowała, o tyle Rózię tolerowała i lubiła. Ryś był natomiast jej oczkiem w głowie – do śmierci. Wydaje mi się, że ta nieprawdopodobna miłość matki bardzo na niego wpłynęła. Nie umiem powiedzieć, na czym to polegało, ale byli, choć tak różni, bardzo silnie ze sobą związani, od siebie zależni. Był taki czas już po wojnie, kiedy babka nie miała o Rysiu żadnych wiadomości. Ona mieszkała w Częstochowie, on wyjechał do Gliwic. Tęskniła do obłędu. Wpadła w jakąś potworną melancholię. Wmówiła sobie, że Ryś nie żyje. Pisała o tym do mojej matki, która zabrała ją do siebie do Radomia. A Ryś pisał do babki w liście: – Kochana Mamusiu list twój dostałem, jeszcze nie mogę wiedzieć, co zrobię z wakacjami, ale pod koniec czerwca mógłbym Cię odwiedzić w Radomiu. Tylko błagam Cię koniecznie, połowę tych pieniędzy, co dostałaś z Kielc, a przynajmniej to już koniecznie 100 zł, daj zaraz Marylce, bo ona na pewno potrzebuje. Mimo przychodzących listów babka nie wierzyła, że Ryś żyje. Gdy przyjechał – długo nie mogła uwierzyć, że to właśnie on, jakby nie chciała, jakby bała się znów go utracić i od nowa uczyć się jego nieobecności.

A on był dobrym, kochającym, oddanym synem...

Tak, bardzo delikatnym, wielce czującym, emocjonalnie uzależnionym od matki, może dlatego jego konstrukcja psychiczna była tak delikatna, tak krucha, że jej była tak silna... Ale Ryś starał się też z tej zaborczej matczynej miłości wyzwolić, uciec od niej. Bo on lubił być sam, sam ze sobą.

Potrzebował samotności, która przecież także mu ciążyła, urosła później do uczucia „bycia niepotrzebnymrdquo;.

Ja tego nie mogę pamiętać, ale wiem z opowieści mamy i cioci Róży, że Ryś już jako mały chłopiec wybierał samotność. Nie był rozbawionym dzieckiem – nie bawił się z dziećmi ani w podchody, ani w wojsko, ani po drzewach nie łaził. Zawsze był skupiony, zamyślony, często nieobecny.

O Rysiu młodzieńcu mówiło się i mówi w rodzinie, że chodzi pół metra nad ziemią. Pamięta się też to, że świetnie i chętnie biegał po parku, i potrafił nagle się zatrzymać, spojrzeć na drzewa, krzak jakiś, i zacząć coś tam do siebie mówić, coś sobie recytować – pamięć po matce miał świetną, znał masę wierszy na pamięć. Takie zachowania dziwiły oczywiście ludzi, szczególnie rówieśników, którzy jeździli konno, lubili sport, polowania. Jego to zupełnie nie interesowało, nie pociągało. Owszem, jeździł konno, ale sam albo z matką lub babką, która była świetną amazonką. W ogóle męskie towarzystwo go denerwowało i wcale nie bawiło. Zdecydowanie lepiej się czuł pośród kobiet przez całe życie.

Wybiegamy w tej chwili w późniejsze lata, i poza chocimowski okres w życiu Ośniałowskiego. Wśród jego wierszy jest wiele erotyków...

Tak, bardzo pięknych, subtelnych erotyków, ale były one cokolwiek na wyrost. W życiu kochał kobiety miłością platoniczną. Dobrze się czuł z kobietami, umiał i lubił się z nimi przyjaźnić, odpowiadała mu w kobietach ich delikatność, czułostkowość – ta w dobrym wydaniu.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do chocimowskich czasów. Powiedział Pan, że był dzieckiem a później młodzieńcem raczej samotnym. To brzmi trochę niepokojąco.

Trudno mi mówić o jego przyjaźniach w tym okresie. Nie opowiadano mi o nich, a on nigdy się nie zwierzał, nie wspominał. Wiem natomiast, że był bardzo blisko z moją matką – dobrze się rozumieli, choć różnica wieku była między nimi znaczna. Mieli też wspólne zainteresowania – literackie. Oboje wiele czytali. Rzecz może dziwna, ale równie blisko był Ryś z moją starszą siostrą, Antoniną. Ona była młodsza od niego zaledwie o trzy lata. Byli bliscy sobie usposobieniem i wiekiem. Nie powiem, by Rózia i Ryś byli ze sobą jak dwie bratnie dusze. Bardzo się kochali, ale Rózia była zbyt nerwowa dla Rysia, jej nigdy nie mógłby się zwierzać. Z moim bratem prawie się nie kontaktował, nie było żadnej wspólnej płaszczyzny dla tych kontaktów. Mój brat miał umysł ścisły, był zafascynowany techniką, ukończył politechnikę. Tak, zdecydowanie wybierał przyjaźń z kobietami.

Ryś początkowo uczył się oczywiście w domu, jak wszystkie ziemiańskie dzieci. Sprowadzano przecież guwernerów czy guwernantki. Do francuskiego była stała bona, pani Edziatowicz. To była po prostu rezydentka, nikt z rodziny, bo mówiło się do niej „proszę panirdquo;. W każdym dworze były takie rezydentki. W Chocimowie były dwie panie Edziatowicz. Jednej z nich zawdzięczał Rysio swoją piękną francuszczyznę. Ona miała Legię Honorową Francuską i opowiadała swoje przeżycia z pierwszej wojny światowej. Bardzo była miła.

Później uczęszczał Ryś do gimnazjum J. Wieczorkowskiego w Rabce, zmienił je na Gimnazjum im. Jana Sobieskiego w Krakowie – tam uzyskał maturę w 1939 r. Niestety o tych latach jego nieobecności w Chocimowie, związanej z nauką, niewiele wiadomo prócz tego, że nauki ścisłe nigdy nie były mu bliskie.

Dzieciństwo i młodość, czas przeżyty w Chocimowie, te pierwsze 19 lat Mariana Ośniałowskiego – chłopca wyrastającego na poetę – nabrały dla nas dzięki Pańskiej opowieści pewnych kształtów. Rodzice, Chocimów, rodzeństwo, atmosfera domu, edukacja, on sam. Ale nie zapytałam o jedno. Kiedy zaczął pisywać wiersze? Te, które ukazały się drukiem, są najczęściej niedatowane. Najwcześniejszy z datowanych napisany został w 1943 r.

Zaczął pisać znacznie wcześniej. Moja siostra opowiadała, że pisał już jako bardzo młody chłopiec. Mógł mieć 12, 14 lat. Oczywiście z tego czasu nic się nie zachowało. Sam wiele poniszczył i – wojna.

W chwili wybuchu wojny Marian Ośniałowski miał 19 lat. Należał więc do najbardziej zagrożonego, „straconego pokoleniardquo;. Gdzie zastała go wojna?

W Chocimowie. Z matką, uciekinierami, rezydentami mieszkał tam do momentu, kiedy majątek poszedł na Liegenschaft, jak to się nie całkiem poprawnie określało, tzn. został przejęty przez Niemców, czyli do 1942 roku. W Chocimowie było wtedy naprawdę wiele osób. Rodziny okolicznych ziemian, wypędzone ze swoich majątków, znalazły schronienie u mojej babki, gdzie był rozległy dom i zaplecze. Pamiętam, że byli wśród nich Piotrowscy, Kotkowscy...

„Słownik Biograficznyrdquo;, na podstawie informacji przekazanych przez Różę Szawłowską – siostrę Ośniałowskiego, podaje, że w czasie okupacji poeta przebywał w Warszawie.

Ciocia Rózia opuściła Chocimów jeszcze przed wojną. Wyszła za Jasia Reklewskiego i zamieszkała we Wronowie. Potem przeniosła się do Warszawy i do niej właśnie pojechał Ryś po zabraniu przez Niemców Chocimowa. Stąd może brak informacji o spędzeniu pierwszych lat wojny przez Rysia w Chocimowie. Ryś wybierając Warszawę nie wybrał bezpiecznego miejsca. Nie umiem powiedzieć, jakie były powody tego wyboru. Nie wydaje mi się, by chciał wziąć udział w konspiracji. On się do konspiracji nie nadawał, ale może czegoś o nim nie wiem. Może wybrał Warszawę po prostu dlatego, że miał tam siostrę, która na niego czekała.

Nie wiem też dokładnie, kiedy został aresztowany przez gestapo i jakie były powody tego aresztowania, choć mogło, jak wiadomo, nie być żadnych. Więziony był początkowo w Alei Szucha, później na Pawiaku.

Z aresztowaniem, więzieniem i szczęśliwym uwolnieniem Mariana Ośniałowskiego wiąże się tragiczna rodzinna historia.

Tak, rzeczywiście nie bezpośrednio z Rysiem, ale z tymi właśnie faktami z jego życia, bo to w związku z nimi w naszej rodzinie znalazł się człowiek, którego ta historia dotyczy. Gdy Ryś został aresztowany, mojej babce i Rózi pomoc zaofiarował ustanowiony przez Niemców zarządca Chocimowa, świetny zresztą gospodarz, pan Sztajnert. Nie był to żaden Volksdeutsch, nazwisko miał tylko z niemiecka brzmiące – pochodził z niemieckiej, ale od pokoleń już spolonizowanej rodziny, mieszkającej gdzieś pod Płońskiem. Bardzo był życzliwy mojej babce. Skontaktował on babkę i Rózię ze swym bratankiem, o którym powiedział, że ma duże wpływy w warszawskim gestapo, i że na pewno będzie mógł pomóc Rysia wyciągnąć. I tak się rzeczywiście stało. Ryś został z Pawiaka wypuszczony, opuścił Warszawę, wyjechał gdzieś w Sandomierskie, Do Warszawy wrócił dopiero przed samym powstaniem. Tymczasem Rózia i młody Jerzy Sztajnert w czasie starań o uwolnienie Rysia bliżej się poznali, pokochali i wzięli ślub. Po niedługim chyba czasie, znów nie znam dokładnej daty, on został wyrokiem podziemia za współpracę z Niemcami skazany na śmierć. Ciężko postrzelony na ulicy przeżył i leżał w szpitalu przy Emilii Plater. Ciotka Rózia tam go właśnie pielęgnowała, i pamiętam, że gdy przyjechaliśmy z mamą do Warszawy, to właśnie w tym szpitalu ich odwiedziliśmy. On leżał cały w gipsie i w bandażach. Pamiętam, że na tym gipsie pozwolił mi pisać i rysować... W jakieś dwa tygodnie po tej naszej wizycie wyrok na nim został ostatecznie wykonany. Przyszli do szpitala, odczytali, że za współpracę z Niemcami... Długo po wojnie w londyńskich archiwach odnaleziono jego nazwisko wśród zakonspirowanych współpracowników AK, rozpracowujących na potrzeby organizacji gestapo. Moja babka nazywała go Konradem Wallenrodem naszej rodziny...

Leszek Szymański, który poznał Ośniałowskiego dopiero około 1955 roku (jemu właśnie dedykowany jest wiersz pt. „Rytmyrdquo; drukowany w tomiku „Suita Cygańskardquo;), w pośmiertnym wspomnieniu zamieszczonym w „Wiadomościachrdquo; londyńskich pisał i podkreślał, że dopiero po śmierci Mariana dowiedział się, że poeta był żołnierzem AK i brał udział w Powstaniu Warszawskim. W wydanych tomikach nie ma wierszy związanych z wojną.

Rzeczywiście, nigdy do przeżyć wojennych nie wracał. Robił wrażenie, jakby od nich uciekał. Nie wydaje mi się jednak, by Ryś w tym czasie nie pisał, ale wiersze z tego okresu się nie zachowały. A poza tym on nie mógł pisać o wojnie wprost. Poezja była dla niego ucieczką od okropności otaczającego go świata. On rzeczywiście nigdy nawet o wojnie nie mówił, nie wspominał... Nie dziwię się temu. Po koszmarze powstania, w którym wziął udział w akcji pomocniczej i został ranny w rękę, był konwojowany do obozu w Pruszkowie. Przeżył wtedy po raz drugi zagrożenie śmiercią. Znalazł się bowiem w grupie mężczyzn przeznaczonych na rozstrzelanie. Korzystając z chwilowego zamieszania udało mu się zbiec. Od takich przeżyć można było tylko uciekać, Każdy to robił na swój sposób.

Jakie były powojenne losy Ośniałowskiego? Zniknął nam w momencie ucieczki z transportu do pruszkowskiego obozu – uciekał wtedy przed śmiercią. Pierwszy powojenny sygnał o jego istnieniu to ogłoszenie wiersza Wieś w poznańskim „Życiu Literackimrdquo; (nr 5/6) w Kolumnie Młodych. Był to jego prasowy debiut. Czy znalazł się w Poznaniu, próbował zaistnieć jako poeta?

Nie wiem, co się z nim w tym czasie działo. Miewał takie okresy, kiedy i rodzinie znikał z pola widzenia. Wiem natomiast, że zaraz po wojnie rozpoczął się w jego życiu ten trwający dobrych kilka lat, bo od 1945 do – z przerwami oczywiście – 1954 roku okres teatralny. Bez zawodowego przygotowania a z wielkiej pasji został nagle aktorem.

Moja siostra Nena opowiadała, że teatr był wielką jego fascynacją, że o teatrze marzył całe lata – jeszcze w Chocimowie. Chodził do teatru, to wiadomo, ale to było za mało. On chciał po prostu zostać aktorem. Działał w tym kierunku bardzo konsekwentnie. Zaczął występować w sezonie teatralnym 1945/1946 w Teatrze Miejskim w Sosnowcu, na następny sezon przeniósł się do Teatru Polskiego w Bielsku, występował w Cieszynie. W latach 1947-49 studiował na Wydziale Reżyserii PWST w Łodzi, ale tych studiów nie ukończył. Nie wiem, jaki był powód.

W niedatowanym liście do Iwaszkiewicza pisał, że przerywa studia, bo dostał interesującą propozycję od Henryka Szletyńskiego.

Tak, we wrocławskim teatrze u Szletyńskiego był przez jakieś dwa, trzy lata, wiem, że był związany także z Teatrem Młodego Widza. W 1950 r. zdał eksternistyczny egzamin aktorski. Potem występował w Teatrze Dramatycznym w Częstochowie, w Teatrze Miejskim w Świdnicy, w Teatrze Dolnośląskim w Jeleniej Górze, w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie i zakończył swe aktorstwo w teatrze w Kaliszu.

Na scenie używał najczęściej pseudonimu Ryszard Garcza. Jakie role grywał?

Kilka mogę chyba wymienić, widziałem kiedyś zdjęcia z tych przedstawień. Grał Filona w Balladynie, Albina w Ślubach panieńskich, Teofila w Igraszkach z diabłem, Antonia w Zielonym Gilu, Pana de Sotenville w Mężu pognębionym. Muszę jednak powiedzieć, że to granie nie bardzo mu wychodziło. Sukcesów nie miał na pewno. Nie miał dobrych recenzji. Według mnie on nie miał usposobienia aktora, który musi być jednak bardzo plastyczny. On był szalenie jednostronny, przeżywający jednostronnie. Mógł grać role efebów. Nawet trudno powiedzieć, że grałby dobrze role amantów, bo amant musi być albo bardziej energiczny, albo bardziej męski, czasem agresywny. A takich ról jak Skierka w Balladynie niewiele jest w sztukach. Ryś nie był więc specjalnie przydatny w tych zespołach teatralnych i zapewne dlatego tak często je zmieniał.

Aktorstwo chyba też mu nie wystarczało. Z kolejnego listu do lwaszkiewicza wiadomo, że próbował pisać sztukę teatralną – z wielkim zapałem i wielkimi nadziejami, z przeświadczeniem, że na pewno zostanie wystawiona. Ale nie znalazłam nigdzie informacji, by tę sztukę napisał.

Tak, aktorstwo chyba mu rzeczywiście nie wystarczało. Stąd także ta próba zostania reżyserem. Jego bycie w teatrze było też dla niego trudnym życiowym doświadczeniem. Różnie mu się w tym okresie wiodło. Był przecież nie tylko aktorem, asystentem reżysera, ale bywał i pracownikiem technicznym. Był też taki okres, że nie miał ani stałej pracy, ani stałego miejsca zamieszkania. Wiem, że imał się różnych zajęć – był na przykład artystą w rewiach cyrkowych, ale i murarzem, i tragarzem. On nie bardzo sobie radził z życiem, z jego praktyczną, przyziemną stroną. Ale też były to bardzo ciężkie czasy dla wszystkich. Nie pamiętam jednak, by on się żalił, narzekał, czy prosił o pomoc. Nie, jego listy były zawsze pogodne, zapewniał, że wszystko jakoś trwa. Była jednak jakaś próba samobójcza w tym czasie. Babka się potem jeszcze bardziej o niego lękała.

Były też w jego życiu przyjaźnie...

Nie wiem o wielu. Ryś był zawsze dość zamknięty, tajemniczy. Bardzo się przyjaźnił z panią Lilą z Pruszkowskich Krasińską. Jej właśnie dedykował swój drugi tomik poezji, zatytułowany Suita cygańska. To nie była nasza krewna. Jakaś bliska znajomość i uczucie – chyba wzajemne. Bardzo się lubili, dobrze się rozumieli. Łączyła ich fascynacja teatrem. Ona była aktorką – bardzo piękną, grała u Kantora. Pod Krakowem miała swój domek, w Hucisku, majątku Stefana Lipowskiego. Nazwała go „Maruinąrdquo;. Zmarła niedawno.

W latach 1945-1954, w swym teatralnym okresie, Ośniałowski nie drukował wierszy w prasie. Może dlatego, że jako poeta w żaden sposób nie byłby w stanie wpisać się w narzucany twórcom przez nowy porządek socrealistyczny styl. W liście do Iwaszkiewicza żywo reagował na teksty tych, którzy negatywnie odnieśli się do wyróżnienia pisarza literacką nagrodą „Odrodzeniardquo; i krytykowali jego „nie idącą zduchem czasów twórczośćrdquo;. Chciał nawet ogłosić list otwarty w tej sprawie.

Myślę, że Ryś nie zaprzestał pisywania wierszy, ale zawiesił ich publikowanie. Zresztą tych jego wierszy nigdzie by wtedy nie drukowano. Nie były w charakterze epoki, zresztą on by nigdy takich właśnie nie pisał. Myślę także, że pisywał po prostu do szuflady – jak wielu – bo nie przypuszczam, żeby mógł żyć bez wierszy, bez pisania.

W 1956 roku związał się z powstającą grupą literacką „Współczesnośćrdquo;.

Był w niej od samego początku – i całym sercem. Uczestniczył w przygotowaniu pierwszego numeru pisma, który ukazał się pod koniec października 1956 r. Wraz ze Śliwonikiem redagował dział poezji – przez długie miesiące zresztą za darmo. Organizował wieczory autorskie i brał w nich udział, był inicjatorem akcji „Prowincja '58rdquo; przeprowadzonej przez pismo

– on sformułował jej zasadę, która brzmiała: „Nie interesuje nas niczyja legitymacja sławy. Ale jedynie legitymacja talenturdquo;. Był jednym z najbardziej oddanych pismu pracowników, był z nim bardzo emocjonalnie związany – potrafił przecież płakać w momencie, gdy groziło mu zamknięcie.

W tym czasie a właściwie już wcześniej, bo od 1954 r. zaczął też drukować swe utwory w prasie, w „Słowie Powszechnymrdquo;, w „Kierunkachrdquo;, w „Nowej Kulturzerdquo;, w „Więzirdquo;, w „Twórczościrdquo;. Publikował też w czasopismach przekłady wierszy poetów francuskich, takich jak Baudelaire, Michaux, Saint-John Perse, Cendrars, Jacob, Char, a także recenzje tomików poetyckich. Wydał dwa tomiki wierszy: Kontrasty (1958) i Suita cygańska (1959). Czy można powiedzieć, że w tym okresie żyło mu się łatwiej, że się odnalazł, zakorzenił?

Niewiele wiem, bo prawie się w tym czasie z rodziną nie kontaktował. Może jedynie ze swą ulubioną ciotką Marią Kleczyńską – Inusią, która go traktowała jak syna, bardzo kochała i rozumiała. Bywał też u swej ciotecznej siostry Zofii Pstrokońskiej. Wiem natomiast, że często zmieniał adresy. W Warszawie mieszkał jakiś czas w hotelu robotniczym przy ul. Mszczonowskiej, gdzieś na Mokotowie, i na Brzeskiej, a także w Pabianicach i w wielu innych miejscach. Bardzo mu było trudno materialnie w tym czasie. I był, zdaje się, bardzo samotny, mimo te wszystkie przyjaźnie, znajomości w środowisku literackim, gdzie może go uważano za trochę dziwnego, innego, ale lubiano go chyba. On był samotny z wyboru, i dlatego też, że był inny.

Gdy się z nim rozmawiało, miało się wrażenie, że on co chwilę ucieka od tematu, bo go gdzieś za drzwiami, za oknem coś zainteresowało, że ucieka, że się wyłącza z rzeczywistości. Miał w sobie dziwny jakiś smutek i melancholię, i był jednocześnie pogodny jak bywają małe, nieświadome zła dzieci. Miał takie po prostu dobre serce. Niezwykle był delikatny. Nie umiałby zrobić nikomu żadnej krzywdy. I w ogóle ludzie się przy nim mitygowali. Nie można było być brutalnym przy Rysiu dlatego, że by to go szalenie raziło. On wpływał na ludzi tak, że zachowywali się przy nim delikatniej, subtelniej. Mówiono o nim, „dobrze ułożony – i szczególnie niezaradnyrdquo;.

Dlaczego Ośniałowski zdecydował się na wyjazd do Francji. Wiadomo, że stypendium z Centre Culturel Francais, dające w 1961 r. możliwość życia przez pewien czas w Paryżu, to bardzo atrakcyjna propozycja, ale to wyjaśnienie w przypadku Ośniałowskiego nie do końca mi wystarcza.

On w Polsce, od czasu wojny, czuł się strasznie skrępowany. Nawet wtedy, a może szczególnie wtedy, gdy związany był z „Współczesnością” w związku z tym bardziej we wszystkim, co dotknęło ten kraj, uczestniczył. Gdyśmy się spotkali w Paryżu, wielokrotnie powtarzał, że nareszcie czuje się wolny. Ale myślę, że jest coś jeszcze. On miał w sobie potrzebę jakiejś ucieczki.

Spotkali się Panowie w lecie 1964 roku. Czy coś zapowiadało jego tragiczną śmierć?

Jego stypendium umożliwiało roczny pobyt w Paryżu. Odwiedziłem go, gdy był już po decyzji o jego przedłużeniu. Robił wrażenie zadowolonego z tego, jak mu się tam żyje. Mieszkałbardzo skromnie, wynajmując mały pokój za, jak mi mówił, 50 franków miesięcznie, ale na Wyspie św. Ludwika, w pobliżu Biblioteki Polskiej. Bardzo dobrze mówił o swoim hoteliku, o atmosferze jaka w nim panuje, dobrze się w nim czuł, ale nie zaprosił mnie do siebie. Umówiliśmy się w małej kawiarence, w chińskiej dzielnicy, gdzie go znano i lubiano. Właściwie był pełen entuzjazmu, był zachwycony swoim pobytem w Paryżu. Mówił: „Czuję się tutaj świetnie. Mogę sobie przychodzić do tej kawiarenki, tu mnie wszyscy znają, ja sobie tutaj piszę, tutaj sobie tłumaczęrdquo;. I nic nie wskazywało na to, że nastąpi jakiś kryzys.

Pisał, tłumaczył, nawiązał kontakt zarówno z paryską „Kulturąrdquo;, jak i londyńskimi „Wiadomościamirdquo;, w 1965 r. otrzymał nagrodę Fundacji im. Kościelskich, ale i pracował, by się utrzymać, fizycznie.

Tak, pracował w jakimś laboratorium, przy barbituranach. Na pewno nie było mu łatwo. Trzeba też pamiętać o tym, że on należał do tych łudzi, którzy się nie skarżą, nie narzekają, potrafią godnie znosić swój los. Gdyśmy rozmawiali, czułem też, że on pragnie przekazać rodzinie za moim pośrednictwem dobre wieści na swój temat.

Trzeba też pamiętać o tym, że Ryś nie był w Paryżu zupełnie sam. Mieszkał tam przecież nasz, daleki co prawda, krewny Szymon Konarski. Wiem, że się kontaktowali. Odwiedziliśmy też z Rysiem Witolda Gombrowicza, który przebywał w tym czasie w Royaumont – mieszkał w zameczku dla literatów. To było bardzo wzruszające spotkanie przedstawicieli trzech pokoleń – mimo że nastąpiło po 20 latach niewidzenia. Okazało się, że wszystko nas łączy, sprawy polskie i rodzinne, polityczne i literackie. Byliśmy ze sobą, jakbyśmy się rozstali przed trzema dniami. Pamiętam, że wuj Witold zaofiarował się z jakąś pomocą Rysiowi, ale nie sądzę, by Ryś się po nią zgłosił.

Nic w jego zachowaniu, w tym co mówił, nie zapowiadało tragicznego końca. Widziałem, że jego sytuacja materialna jest bardzo zła, ale jestem przekonany, że wybór, którego dokonał, nie był podyktowany brakiem środków do życia.

Wokół tematu śmierci krążyły różne opowieści.

Ryś po prostu zażył barbiturany. Zmarł 12 grudnia 1966 r. na ławce w Lasku Bulońskim. Tak stwierdza dokument wystawiony przez francuską policję. Znaleziono przy nim kartkę, na której napisał, by nikogo za jego śmierć nie obciążać, bo jest ona z jego własnego wyboru. Prosił też o pochowanie w zbiorowym, bezimiennym grobie.

We wspomnieniach, które drukowano, w kraju pojawiało się stwierdzenie, że przyczyną jego śmierci było to, że wybrał emigrację i nie uniósł ciężaru tego wyboru. Propaganda wykorzystywała ten tragiczny fakt w właściwy sobie sposób.

Nie, takie wytłumaczenie wydaje się zbyt proste czy nawet prymitywne, pomijając fakt, że jest po prostu nadużyciem. Na pewno Rysiowi łatwiej było pożegnać się z życiem na ławce w Lasku Bulońskim w Paryżu niż, dajmy na to, na ławce w którymś z parków warszawskich. Łatwiej było mu tę decyzję podjąć ze względu na oddalenie od rodziny. Tam jednak był bardziej samotny. On przecież był bardzo dobry, kochał Rózię, moją matkę, ciotki. Tutaj byłoby mu o wiele trudniej rozstać się z nimi. Nie chciałby nikomu sprawić bólu. To na pewno. Nie można też powiedzieć, by na jego decyzję wpłynąć mogła zła bardzo sytuacja bytowa albo jakieś doraźne niepowodzenia. Przecież on do tego jakoś tam przywykł, nauczył się z tym przez lata żyć. Myślę, że przyczyny należy szukać głębiej, w nim samym – choć o tamtych, kumulujących się przecież zapomnieć nie można. Ryś nosił w sobie jakiś smutek, melancholię. On nosił w sobie tę śmierć.

Pisał o sobie słowami wiersza Pawlikowskiej Jasnorzewskiej „Boli mnie każdy kontakt z ziemią, najlżejsze stąpnięcie...rdquo;

 

Rozmawiała Małgorzata Bojanowska




[ Notatka biograficzna ]  
[ Opowieść Tomasza Burka ]  
[ Wiersze ]   [ Kartki z dziennika ]   [ Listy ]   [ Fotografie rodzinne ]  


Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]