PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 67

Wojciech Dudzik

Z mojej kolekcji widoków (4)


„Co się dzieje z czasem, który minął? Dokąd odchodzą zdarzenia, które były naszym udziałem?” – pyta Andrzej Stasiuk w wydanym niedawno opowiadaniu Grochów. Podobnie można zapytać o widoki: co się dzieje z widokiem, który obejrzeliśmy? Fotografia służy utrwaleniu jednego i drugiego: czasu i zdarzenia. Kiedy otworzymy w komputerze folder „Moje obrazy”, powrócimy do miejsc i wypadków zarejestrowanych tam i wtedy. Już ich nie ma, ale pozostała dokumentacja: tak to wyglądało, tak to było. Z widokami jest inaczej. Moja kolekcja to nie archiwum miejsc, które odwiedziłem, i zdarzeń, w których uczestniczyłem. To raczej archiwum pamięci. Bardziej może pamięci o sobie samym – z jakiegoś momentu w życiu – niż o tamtym momencie. Opisywane przeze mnie widoki nie są odtwarzaniem, ale rekonstrukcją tego, co już nigdy nie będzie takie samo jak kiedyś – bo zmienił się nie tylko obraz, ale i widz. Choć zdarzają się wyjątki...

Jak to było u Kantora, kiedy w Wielopolu, Wielopolu rekonstruował pokój swojego dzieciństwa? „Walizka była na szafie... A to krzesło? Krzesło przy stole! Ale gdzie stół? Naprzeciwko krzesła stał stół. Obok krzesła stół... A drzwi? Drzwi naprzeciwko okna. A szafa! Gdzie stała szafa? A Babka? Babka stała koło Dziadka. Dziadek leżał. Ale Józki nie było!”. I tak dalej, powoli, fragment po fragmencie wydobywany z pamięci, ściślej: z pamięci o pamięci ówczesnego dziecka. Podartą fotografię można złożyć w cały obrazek, pamięć nie wytwarza kawałków puzzli, które idealnie do siebie pasują. W układance pamięci pozostaną szczeliny, rysy, puste miejsca – bo nie wiadomo już dokładnie, gdzie stała szafa, a gdzie stół. Wiadomo tylko, że na pewno były w pokoju.

Widok, który chcemy opisać, też na pewno był, jego rekonstrukcja – jeśli nie mamy możliwości weryfikacji – stanowi podobne wyzwanie i zadanie. Kto bowiem poświadczy autentyzm naszej rekonstrukcji? Nawet jeśli patrzyliśmy razem z innymi, to oni przecież patrzyli swoimi oczyma i mogą się odwołać tylko do swojej indywidualnej pamięci. Trudno mówić o obiektywizmie widoku, bo pamięć nie jest obiektywna. Obiektywnie istnieje obraz, także fotograficzny, ale nie widok.

Znowu powraca analogia do przedstawienia teatralnego, z którego przebiegu każdy widz zapamiętuje trochę co innego. Niekiedy radykalnie co innego, jak krakowski dziennikarz Władysław Prokesch, który o finale Wesela Wyspiańskiego w recenzji z prapremiery w 1901 roku napisał: „Rozlegają się dźwięki weselnego oberka i w jednej chwili pełen grozy, nastrojowy obraz poprzedni zmienia się w wesołą, barwną scenerię weselną” – i takim objawem niepamięci zapewnił sobie osobne, a raczej osobliwe miejsce w historii polskiej krytyki teatralnej.

Trudno o podobną gafę w przypadku widoku, wszelako lepiej zawsze wyraźnie zaznaczać, że mówimy o moim/twoim widoku; nie ma widoków „ uogólnionych”.

Zapisany w pamięci widok ma tę przewagę nad teatrem, że można go weryfikować, oglądając jeszcze raz (czego nie da się zrobić ze spektaklem, który zszedł z afisza) albo pokazując komuś innemu. Dzielimy się nim wtedy jak największą tajemnicą, jakbyśmy czynili intymne wyznanie. Zobacz mój widok, to znaczy: zobacz, jaki jestem, jaki byłem... Czekamy potem w napięciu na reakcję, nieomal jak na odpowiedź na oświadczyny. Zdarza się, niestety, że nasz widok „dostanie kosza”. Nikomu nie życzę podobnego rozczarowania.


*

Do Beatenbergu – na pokaz jednego z najważniejszych widoków w mojej kolekcji – ściągnąłem przyjaciela z drugiego końca świata. Ten jeden konkretny widok nie był, rzecz jasna, wyłącznym powodem naszej wspólnej, krótkiej zresztą podróży w Alpy Berneńskie; mogliśmy wtedy w zasadzie pojechać dokądkolwiek: atrakcyjnych miejsc i krajobrazów tam nie brakuje. Kiedy jednak w ogóle pojawiła się taka możliwość, od razu pomyślałem: teraz albo nigdy. Taka okazja może się prędko nie powtórzyć. Postanowiłem zrobić przyjacielowi niespodziankę i nie mówić, dokąd pojedziemy. Specjalnie wjeżdżałem do Interlaken od zachodu, bo wtedy szosa długo pozostaje w cieniu przydrożnych skał, przesłaniających wysokie szczyty położone dalej na południu. W ten sposób nie trzeba było zawadzać o centrum miasta, gdzie przestrzeń otworzyłaby się szeroko na góry; skręciłem wcześniej w lewo do Unterseen, za którym droga prowadziła nas dalej przez las, bezpiecznie skrywający wszelkie widoki. Stamtąd pozostało już tylko niespełna 12 kilometrów, ale za to ostro pod górę – na tym niewielkim odcinku trzeba pokonać ponad 550 metrów różnicy wysokości. Droga jest wąska, wije się serpentynami, czasem trzeba zjechać całkiem na bok, żeby ustąpić miejsca zjeżdżającemu z góry pocztowemu autobusowi, trąbiącemu z daleka w charakterystyczny sposób. Moi synowie liczyli kiedyś zakręty na tej trasie, ale już nie pamiętam, ile im wyszło. Kiedy za kolejnym ostrym wirażem wyjechaliśmy wreszcie z lasu, obróciwszy się przy tym ku południu, niespodzianki nie dało się dłużej utrzymać w tajemnicy. Oto i widok!

Nie był pełny, chmury przesłaniały to i owo, ale i tak – na szczęście! – usłyszałem spodziewany okrzyk zachwytu. Mogłem wówczas, siląc się na obojętność, objaśnić, że to dopiero pierwsza sekwencja, a w całej pełni widok objawi się nam dopiero za chwilę, kiedy dojedziemy do poczty i miejscowego cmentarza.

O cmentarzach z widokiem napiszę kiedyś oddzielnie. O tutejszym można by powiedzieć, że zapewnia zmarłym nie tylko wieczny pokój, ale i wieczny widok. Über allen Gipfeln ist Ruh' – dokładnie tak, jak napisał Goethe, zafascynowany widokiem innych, dość odległych stąd gór. Wiersz ten kończył się zresztą myślą o śmierci: Warte nur, balde / Ruhest du auch – Zaczekaj, rychło / Spoczniesz i ty. W Beatenbergu wszystkie groby usytuowane są, oczywiście, prosto na południe, a gminny regulamin zabrania sadzenia przy mogiłach roślin o wysokości powyżej 100 cm – żeby w żadnym miejscu nie przesłonić widoku (tak przynajmniej wolę przypuszczać).

Spod poczty dobrze byłoby jeszcze wejść kawałek pod górę, po stromych schodkach – ile ich było do starego domu Frau Aebi, dobrze ponad sto czy nawet dwieście? – ale tym razem decyduję, że wystarczy popatrzeć już stąd. Wyżej widok jest trochę bardziej rozległy, bo z lewej strony nie ograniczają go wtedy żadne drzewa i domy, ale nie ma tam ławki. Lepiej więc usiąść, by dłużej móc wodzić oczyma z lewa na prawo i z prawa na lewo, a także z dołu do góry. Całego widoku nie da się bowiem zmieścić w jednym spojrzeniu.

W pierwszej kolejności przyciąga oko trójca zawsze ośnieżonych czterotysięczników: Eiger, Mönch i Jungfrau znajdują się dokładnie naprzeciwko. Dla ścisłości trzeba by powiedzieć, że Eigerowi brakuje trzydziestu metrów do czterech tysięcy, ale dla widoku dokładna wysokość nie ma znaczenia. Trochę poniżej wielkiej trójki widać kilka mniejszych szczytów, powiedzmy dwutysięczników, o zboczach pokrytych częściowo lasem; wśród nich ten, którego oryginalną nazwę Männlichen strawestowaliśmy kiedyś w rodzinnym języku na Męski. Jeszcze niżej, kolejny tysiąc metrów w dół, zielonkawą wodą połyskuje jezioro Thun. Wreszcie, już po „naszej” stronie doliny, mamy tarasowate łąki Beatenbergu, poznaczone tu i ówdzie dachami niżej położonych domów. To w planie, by tak rzec, pionowym. Objęcie planu poziomego, znacznej rozciągłości, wymaga powolnego przesuwania wzroku od Wetterhornu, a może Schwarzhornu – trudno je z daleka rozróżnić – z lewej strony po piramidopodobny samotny szczyt Niesen najbardziej na prawo. Mógłbym poszukać map, panoram i folderów, które mam gdzieś w podróżniczych segregatorach, albo po prostu zajrzeć do Wikipedii, żeby ponazywać te wszystkie góry, podać wysokości etc. Ale dla widoku ta wiedza nie jest potrzebna.

Siedzieliśmy z J. na ławce, popatrywałem na niego, zastanawiając się, czy widzi to samo co ja. Trochę mu zazdrościłem, że ogląda to wszystko pierwszy raz. Równocześnie czułem się szczęśliwy, że znowu mogę patrzeć z tego miejsca ku Eigerowi, Mnichowi i Pannie, bardziej zaś, że widok mnie nie zawiódł; że właściwie się nie zmienił; że mogę zatem potwierdzić swoje dawne spojrzenie, swoją pamięć, samego siebie sprzed lat. Rzadko się zdarza taka satysfakcja. Dodatkowa zaś z tego, że mogę komuś ofiarować ten widok w darze. Przyjętym, jak coraz bardziej się upewniałem, bez zbędnych słów, z wdzięcznością.

Było, jak już wspominałem, trochę chmur, ale nie zakłócały całości, uzupełniały tylko kompozycję, zmieniały kolorystykę i ostrość. Nawet gdyby na chwilę przesłoniły mój widok, nie miałbym pretensji. Poczekałbym spokojnie na kolejną odsłonę.



Poprzednie fragmenty ukazały się w numerach 61-62, 63 oraz 66.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru