„Co się dzieje z czasem, który minął? Dokąd odchodzą zdarzenia,
które były naszym udziałem?” – pyta Andrzej Stasiuk w wydanym
niedawno opowiadaniu Grochów. Podobnie można zapytać o widoki:
co się dzieje z widokiem, który obejrzeliśmy? Fotografia służy
utrwaleniu jednego i drugiego: czasu i zdarzenia. Kiedy otworzymy
w komputerze folder „Moje obrazy”, powrócimy do miejsc i wypadków
zarejestrowanych tam i wtedy. Już ich nie ma, ale pozostała
dokumentacja: tak to wyglądało, tak to było. Z widokami jest inaczej.
Moja kolekcja to nie archiwum miejsc, które odwiedziłem, i zdarzeń,
w których uczestniczyłem. To raczej archiwum pamięci. Bardziej może
pamięci o sobie samym – z jakiegoś momentu w życiu – niż o tamtym
momencie. Opisywane przeze mnie widoki nie są odtwarzaniem, ale
rekonstrukcją tego, co już nigdy nie będzie takie samo jak kiedyś – bo
zmienił się nie tylko obraz, ale i widz. Choć zdarzają się wyjątki...
Jak to było u Kantora, kiedy w Wielopolu, Wielopolu
rekonstruował pokój swojego dzieciństwa? „Walizka była na szafie...
A to krzesło? Krzesło przy stole! Ale gdzie stół? Naprzeciwko krzesła
stał stół. Obok krzesła stół... A drzwi? Drzwi naprzeciwko okna.
A szafa! Gdzie stała szafa? A Babka? Babka stała koło Dziadka.
Dziadek leżał. Ale Józki nie było!”. I tak dalej, powoli, fragment po
fragmencie wydobywany z pamięci, ściślej: z pamięci o pamięci
ówczesnego dziecka. Podartą fotografię można złożyć w cały obrazek,
pamięć nie wytwarza kawałków puzzli, które idealnie do siebie pasują.
W układance pamięci pozostaną szczeliny, rysy, puste miejsca – bo nie
wiadomo już dokładnie, gdzie stała szafa, a gdzie stół. Wiadomo tylko,
że na pewno były w pokoju.
Widok, który chcemy opisać, też na pewno był, jego rekonstrukcja –
jeśli nie mamy możliwości weryfikacji – stanowi podobne wyzwanie
i zadanie. Kto bowiem poświadczy autentyzm naszej rekonstrukcji? Nawet
jeśli patrzyliśmy razem z innymi, to oni przecież patrzyli swoimi oczyma
i mogą się odwołać tylko do swojej indywidualnej pamięci. Trudno mówić
o obiektywizmie widoku, bo pamięć nie jest obiektywna. Obiektywnie
istnieje obraz, także fotograficzny, ale nie widok.
Znowu powraca analogia do przedstawienia teatralnego, z którego
przebiegu każdy widz zapamiętuje trochę co innego. Niekiedy radykalnie
co innego, jak krakowski dziennikarz Władysław Prokesch, który o finale
Wesela Wyspiańskiego w recenzji z prapremiery w 1901 roku
napisał: „Rozlegają się dźwięki weselnego oberka i w jednej chwili
pełen grozy, nastrojowy obraz poprzedni zmienia się w wesołą, barwną
scenerię weselną” – i takim objawem niepamięci zapewnił sobie osobne,
a raczej osobliwe miejsce w historii polskiej krytyki teatralnej.
Trudno o podobną gafę w przypadku widoku, wszelako lepiej zawsze
wyraźnie zaznaczać, że mówimy o moim/twoim widoku; nie ma widoków „
uogólnionych”.
Zapisany w pamięci widok ma tę przewagę nad teatrem, że można go
weryfikować, oglądając jeszcze raz (czego nie da się zrobić ze
spektaklem, który zszedł z afisza) albo pokazując komuś innemu.
Dzielimy się nim wtedy jak największą tajemnicą, jakbyśmy czynili
intymne wyznanie. Zobacz mój widok, to znaczy: zobacz, jaki jestem,
jaki byłem... Czekamy potem w napięciu na reakcję, nieomal jak na
odpowiedź na oświadczyny. Zdarza się, niestety, że nasz widok
„dostanie kosza”. Nikomu nie życzę podobnego rozczarowania.
Do Beatenbergu – na pokaz jednego z najważniejszych widoków w mojej
kolekcji – ściągnąłem przyjaciela z drugiego końca świata. Ten jeden
konkretny widok nie był, rzecz jasna, wyłącznym powodem naszej wspólnej,
krótkiej zresztą podróży w Alpy Berneńskie; mogliśmy wtedy w zasadzie
pojechać dokądkolwiek: atrakcyjnych miejsc i krajobrazów tam nie
brakuje. Kiedy jednak w ogóle pojawiła się taka możliwość, od razu
pomyślałem: teraz albo nigdy. Taka okazja może się prędko nie
powtórzyć. Postanowiłem zrobić przyjacielowi niespodziankę i nie mówić,
dokąd pojedziemy. Specjalnie wjeżdżałem do Interlaken od zachodu, bo
wtedy szosa długo pozostaje w cieniu przydrożnych skał, przesłaniających
wysokie szczyty położone dalej na południu. W ten sposób nie trzeba
było zawadzać o centrum miasta, gdzie przestrzeń otworzyłaby się szeroko
na góry; skręciłem wcześniej w lewo do Unterseen, za którym droga
prowadziła nas dalej przez las, bezpiecznie skrywający wszelkie widoki.
Stamtąd pozostało już tylko niespełna 12 kilometrów, ale za to ostro pod
górę – na tym niewielkim odcinku trzeba pokonać ponad 550 metrów
różnicy wysokości. Droga jest wąska, wije się serpentynami, czasem
trzeba zjechać całkiem na bok, żeby ustąpić miejsca zjeżdżającemu z góry
pocztowemu autobusowi, trąbiącemu z daleka w charakterystyczny sposób.
Moi synowie liczyli kiedyś zakręty na tej trasie, ale już nie pamiętam,
ile im wyszło. Kiedy za kolejnym ostrym wirażem wyjechaliśmy wreszcie
z lasu, obróciwszy się przy tym ku południu, niespodzianki nie dało się
dłużej utrzymać w tajemnicy. Oto i widok!
Nie był pełny, chmury przesłaniały to i owo, ale i tak – na
szczęście! – usłyszałem spodziewany okrzyk zachwytu. Mogłem wówczas,
siląc się na obojętność, objaśnić, że to dopiero pierwsza sekwencja,
a w całej pełni widok objawi się nam dopiero za chwilę, kiedy dojedziemy
do poczty i miejscowego cmentarza.
O cmentarzach z widokiem napiszę kiedyś oddzielnie. O tutejszym można
by powiedzieć, że zapewnia zmarłym nie tylko wieczny pokój, ale
i wieczny widok. Über allen Gipfeln ist Ruh' – dokładnie
tak, jak napisał Goethe, zafascynowany widokiem innych, dość odległych
stąd gór. Wiersz ten kończył się zresztą myślą o śmierci: Warte
nur, balde / Ruhest du auch – Zaczekaj, rychło / Spoczniesz
i ty. W Beatenbergu wszystkie groby usytuowane są, oczywiście,
prosto na południe, a gminny regulamin zabrania sadzenia przy mogiłach
roślin o wysokości powyżej 100 cm – żeby w żadnym miejscu nie
przesłonić widoku (tak przynajmniej wolę przypuszczać).
Spod poczty dobrze byłoby jeszcze wejść kawałek pod górę, po stromych
schodkach – ile ich było do starego domu Frau Aebi, dobrze ponad sto
czy nawet dwieście? – ale tym razem decyduję, że wystarczy popatrzeć
już stąd. Wyżej widok jest trochę bardziej rozległy, bo z lewej strony
nie ograniczają go wtedy żadne drzewa i domy, ale nie ma tam ławki.
Lepiej więc usiąść, by dłużej móc wodzić oczyma z lewa na prawo
i z prawa na lewo, a także z dołu do góry. Całego widoku nie da się
bowiem zmieścić w jednym spojrzeniu.
W pierwszej kolejności przyciąga oko trójca zawsze ośnieżonych
czterotysięczników: Eiger, Mönch i Jungfrau znajdują się dokładnie
naprzeciwko. Dla ścisłości trzeba by powiedzieć, że Eigerowi brakuje
trzydziestu metrów do czterech tysięcy, ale dla widoku dokładna wysokość
nie ma znaczenia. Trochę poniżej wielkiej trójki widać kilka mniejszych
szczytów, powiedzmy dwutysięczników, o zboczach pokrytych częściowo
lasem; wśród nich ten, którego oryginalną nazwę Männlichen
strawestowaliśmy kiedyś w rodzinnym języku na Męski. Jeszcze niżej,
kolejny tysiąc metrów w dół, zielonkawą wodą połyskuje jezioro Thun.
Wreszcie, już po „naszej” stronie doliny, mamy tarasowate łąki
Beatenbergu, poznaczone tu i ówdzie dachami niżej położonych domów. To
w planie, by tak rzec, pionowym. Objęcie planu poziomego, znacznej
rozciągłości, wymaga powolnego przesuwania wzroku od Wetterhornu, a może
Schwarzhornu – trudno je z daleka rozróżnić – z lewej strony po
piramidopodobny samotny szczyt Niesen najbardziej na prawo. Mógłbym
poszukać map, panoram i folderów, które mam gdzieś w podróżniczych
segregatorach, albo po prostu zajrzeć do Wikipedii, żeby ponazywać te
wszystkie góry, podać wysokości etc. Ale dla widoku ta wiedza nie jest
potrzebna.
Siedzieliśmy z J. na ławce, popatrywałem na niego, zastanawiając się,
czy widzi to samo co ja. Trochę mu zazdrościłem, że ogląda to wszystko
pierwszy raz. Równocześnie czułem się szczęśliwy, że znowu mogę patrzeć
z tego miejsca ku Eigerowi, Mnichowi i Pannie, bardziej zaś, że widok
mnie nie zawiódł; że właściwie się nie zmienił; że mogę zatem
potwierdzić swoje dawne spojrzenie, swoją pamięć, samego siebie sprzed
lat. Rzadko się zdarza taka satysfakcja. Dodatkowa zaś z tego, że mogę
komuś ofiarować ten widok w darze. Przyjętym, jak coraz bardziej się
upewniałem, bez zbędnych słów, z wdzięcznością.
Było, jak już wspominałem, trochę chmur, ale nie zakłócały całości,
uzupełniały tylko kompozycję, zmieniały kolorystykę i ostrość. Nawet
gdyby na chwilę przesłoniły mój widok, nie miałbym pretensji.
Poczekałbym spokojnie na kolejną odsłonę.
Poprzednie fragmenty ukazały się w numerach 61-62, 63 oraz 66.