Czekanie na widok przejawia się w różny sposób. Można wyszukiwać
punkty widokowe za pomocą mapy, można podążać za drogowskazem, wspiąć
się na wieżę zamkową, ratuszową lub kościelną; buduje się też specjalne
wieże widokowe – te na ogół nie są zbyt wysokie, ale wejście na ich
platformę pozwala zobaczyć więcej niż z ziemi, wyjrzeć ponad drzewa,
ogarnąć wzrokiem całą okolicę. W górach, gdzie widoki potrafią osiągnąć
taką pełnię jak przedstawienie teatralne w operze, można kupić bilet
(jak do teatru!) na kolejkę linową, ale zdarza się też samemu zdobywać
szczyt, długo i mozolnie zmierzać ku widokowi, by cieszyć się potem
rezultatem swojego trudu.
Wszystko to są jednak wyprawy po widok nowy dla nas, ale wcześniej
odkryty przez kogo innego; widok-niespodziankę dla tych, co
pierwszy raz zmierzają po tę radość. Przed nami patrzyło już we
wskazaną stronę wiele oczu – dlatego są to widoki certyfikowane:
wspomnianą mapą, drogowskazem, biletem. Podziwiaj, bo inni już to
zrobili i uwierzytelnili! Nie ma w tym nic złego – to w końcu
dzielenie się widokiem. Tyle, że nierzadko wkrada się do tego element
nieuniknionej komercjalizacji, polegający na sprzedaży biletów,
widokówek, panoram, souvenirów (często wystarczy tylko napis na
czymkolwiek – kubku, długopisie, koszulce – z nazwą punktu
widokowego), instalowaniu lunet działających po wrzuceniu monety,
a także wszelkich innych urządzeń ułatwiających patrzenie i podziwianie
– choć już raczej nie kontemplację, bo o nią w tłumie trudno. Tu
i ówdzie (na wysokiej wieży telewizyjnej lub górskim szczycie) można też
zasiąść przy wielkim oknie w tak zwanej restauracji panoramicznej
i obracać się powoli dookoła wraz z nią, godząc podziwianie ze
smakowaniem.
Z najbardziej osobliwą formą komercjalizacji czy raczej prywatyzacji
widoku zetknąłem się kiedyś w Smolnikach na Suwalszczyźnie: sprzedawano
tam bilety wstępu (niedrogie, bodaj po 2 złote) na ogrodzony płotem
pagórek, z którego roztaczała się, skądinąd malownicza, panorama udająca
„Litwę, Ojczyznę moją” w Wajdowskiej ekranizacji Pana
Tadeusza.
– Nie mogę się doczekać tego widoku! To już okrzyk innego rodzaju,
skądinąd dość częsty: świadectwo oczekiwania na coś znanego, pięknego,
kochanego, przede wszystkim zaś – własnego,
odkrytego/zauważonego samodzielnie, na ogół przez przypadek, przy
okazji, znienacka. Wśród takich ulubionych prywatnych widoków zdarzają
się, rzecz jasna, obrazy stron rodzinnych, do których powracamy po
latach, widoki z okien pokoju dziecinnego, czy inne, nacechowane
pozawizualnymi uczuciami – o ile uczucia mogą mieć wizualny charakter
(sądzę, że mogą). Ale opisać chciałbym dwa widoki z mojej kolekcji,
które nie należą do żadnej z tych kategorii. Ich największą wartością
jest – oprócz subiektywnego poczucia piękna – ich ścisła prywatność.
Są tylko moje i pozostają moje nawet wtedy, kiedy je komuś pokażę –
najczęściej zresztą nie znajdując zrozumienia dla mego zachwytu.
„Salzburg jak Salzburg...” – powiedziała (trochę na przekór) wiele
lat temu moja żona, kiedy pokazywałem jej po raz pierwszy to miasto,
zachwycając się kilkoma tamtejszymi widokami (o widokach miejskich
napiszę kiedyś osobno). Może i doceniała mój entuzjazm, ale
niekoniecznie podzielała. Wcale nie musiała. Subiektywizm stanowi
w końcu podstawę klasyfikacji widoków, choć chcielibyśmy znajdywać
zrozumienie dla naszych upodobań również u innych, zwłaszcza bliskich
osób. „Widok jak widok...” – pomyślał ostatnio (choć
z grzeczności nie powiedział tego głośno) mój przyjaciel, kiedy zobaczył
to, o czym opowiadałem mu przez dłuższy czas, zanim zjechaliśmy
z autostrady, by po chwili ów wyczekiwany przez mnie widok ujrzeć przed
sobą, dokładnie na wprost.
Przyglądać mu się można przez dość krótką chwilę, kilka minut
zaledwie, potem droga skręca w prawo, widok niknie za pobliskimi
wzgórzami. Nie ma gdzie się zatrzymać, żeby popatrzyć trochę dłużej,
ogląda się w czasie jazdy – co na szczęście nie grozi wypadkiem, bo
patrzymy cały czas przed siebie, a droga prosta – ale jest to,
przyznaję, dość osobliwa forma kontemplacji.
Widok, który roztacza się po opuszczeniu autostrady A 81 zjazdem nr 29
w kierunku Rottenburga, nie jest rzeczywiście nadzwyczaj spektakularny,
nie zaznaczono go na żadnych mapach, nie uwieczniono na pocztówkach:
w kadrze patrzących oczu widać kilkudziesięciokilometrową linię
Szwabskiej Alpy (żaden polski geograf nie zmusi mnie do nazywania tego
pasma Jurą Szwabską), z charakterystycznym uskokiem od wschodu,
z konturami zamku Hohenzollern od południowego zachodu – a zawsze do
ostatniej chwili pozostaje niepewność, czy będzie widać ostre wieże
Hohenzollern, bo czasem się to nie udaje i przy pochmurnych, mglistych
albo po prostu mniej przejrzystych dniach zamek się chowa przed okiem
kierowcy i pasażera. Po przejechaniu kilku kilometrów i intensywnym
wpatrywaniu się w zamykające horyzont to niezwykłe z powodu harmonijnej
linii, kolorystyki, oświetlenia, łagodnego w swej stateczności kształtu
i jakiejś osobliwej tajemniczości, w końcu zaś niewielkiej,
nieprzekraczającej tysiąca metrów wysokości pasmo górskie – bo to nie
żadne gwałtowne wyniesienie kamiennych, a często ośnieżonych,
monumentalnych, wspinających się do nieba szczytów „prawdziwych”
Alp – zwracam oczy nieco w lewo i przenoszę wzrok na bliższy plan, by,
jeśli jadę z kimś, kto został już wcześniej przeze mnie wtajemniczony,
zakrzyknąć po dziecięcemu: kto pierwszy zobaczy kaplicę? A jeśli jadę
sam, po prostu oczekiwać tej dodatkowej atrakcji, kiedy za kolejnym
zakrętem pokaże się charakterystyczna, opiewana przez szwabskich poetów,
niewielka sylwetka Wurmlinger Kapelle.
Droben stehet die Kapelle,
schauet still ins Tal' hinab.
Drunten singt bei Wies und Quelle
froh und hell der Hirtenknab...
Powtarzam sobie w myślach pierwszą strofkę (drugiej i trzeciej ciągle
nie mogę zapamiętać) tego smutnego wiersza Ludwiga Uhlanda, znanego
każdemu niemieckiemu gimnazjaliście – i zaraz kaplica znika, widok
znika, zostają pola, kawałek lasu, zwykła droga. Koniec. Do następnego
razu, kiedy będę zjeżdżał z autostrady w tym miejscu.
Na czym polega niezwykłość tego widoku? Szczerze mówiąc, nie wiem.
W okolicy jest wiele podobnych, bo Szwabska Alpa ciągnie się daleko
i daje wędrowcowi, przechodniowi, a czasami także kierowcy wiele okazji
do podziwiania siebie. Ale widok ze zjazdu nr 29 jest przeze mnie
zawsze najbardziej wyczekiwany. Tak było, kiedy oglądałem go często, bo
mieszkałem w pobliżu, tak pozostało, gdy zdarza mi się to coraz
rzadziej, ostatnio właściwie raz na kilka lat. Pozostał dreszcz
oczekiwania na widok. Odczuwany przeze mnie właściwie chyba tylko tam.
Oto dziwność siły widoku!
Ów widok ma zresztą swoją replikę (ale znowu tylko jedną pośród
naprawdę licznych możliwości) – w pewnym powiększeniu, względnie
przybliżeniu, z dodatkowymi elementami – i to jest drugi widok, który
chcę dzisiaj opisać. W mojej kolekcji nosi on tytuł „Widok z mojego
ulubionego pola”.
Pola właściwie tu nie ma; jest łąka, na której rosną zdziczałe stare
jabłonie – taka łąka-sad opadająca łagodnie ze wzgórza ku wsi.
Z boku las zwieńczony na jednym wzgórzu kamienną wieżą, wzniesioną na
miejscu dawnego zamku grafów von Hohenberg (można się na nią wspiąć
w zupełnie niekłopotliwy sposób po kilkudziesięciu zaledwie schodach
i z góry znowu podziwiać kolejną odsłonę ciągle prawie tego samego
widoku). Ale ja idę ścieżką skrajem łąki, nie wchodząc do lasu.
Zatrzymuję się dopiero po kilkudziesięciu metrach i cieszę oczy:
najpierw tą rozkwieconą na żółto, różowo, niebiesko i fioletowo łąką –
jeśli akurat, jak teraz, mamy wiosnę; potem jabłoniami wypuszczającymi
młode liście – to pierwszy plan. Dalej, w dolinie, w zwyczajowym
w tej okolicy skupisku, kilkadziesiąt domów wsi Dettingen z dominantą
(choć niezbyt wyniosłą) kościoła z wieżą przykrytą dwuspadowym dachem,
charakterystycznym dla tutejszego budownictwa sakralnego. Za wsią –
to już trzeci plan – pasmo zalesionych wzgórz, oddzielających to, co
bliskie, od tego, co dalekie: widok zamyka znana nam już linia
Szwabskiej Alpy, której ciągłą łagodność znowu przerywa zamkowy wyskok
Hohenzollern – stąd wieże widoczne są prawie zawsze. Ale siła tego
widoku, jakże w końcu podobnego do poprzedniego, nie polega tylko na
wyjątkowości linii całego pasma i konfrontacji światłokształtu tych gór
z kolorem i dolną linią nieba (rzadko dostrzegamy, że górna granica
wzniesień jest zarazem dolną granicą nieboskłonu), ale na jakiejś
szczególnej harmonii wszystkich czterech planów. Na pełni. Choć bez
eksplozji niezwykłości, bez szczególnej wyjątkowości. Przeciwnie.
Wiem, że podobnych widoków znalazłoby się w okolicy – a i gdzie
indziej – wiele. Tu, na moim ulubionym polu, nikt nie ustawi nigdy
drogowskazu wskazującego, w którą stronę należy patrzeć, nie przyjedzie
tam żadna wycieczka. Nikt nie będzie krzyczał z zachwytu „Ojejku!”.
Ale ja – pewnie już zawsze – nie będę mógł się doczekać
tego widoku i kiedy znajdę się w pobliżu, zboczę z każdej trasy, by
znowu przejść się ścieżką na skraju łąki-sadu. I popatrzeć –
sobie.