Co można zobaczyć na końcu świata? Przede wszystkim
koniec. Ziemia się kończy – w najróżniejszy sposób: urwiskiem,
skałami, kamieniami, piaskiem – i zaczyna woda, falująca, o różnych
kolorach, jasna albo ciemna, spieniona lub nie, zanikająca stopniowo na
horyzoncie. Koniec świata jest bowiem horyzontalny, o wertykalnych
jakoś się nie mówi w ten sposób, choć byłoby to chyba łatwiejsze
i bardziej jednoznaczne: oczywistym końcem byłby wtedy po prostu
najwyższy szczyt Ziemi. Dalej już rzeczywiście nie ma nic, na co można
by postawić stopę. Ale na tylko jeden koniec ludzie nie chcą się
zgodzić, wolą mieć wybór. Wyznaczają zatem różne końce świata. Czasami
nawet tak je oficjalnie nazywają. Koniec Świata (Verdens Ende) jest
więc i w Norwegii, i w Danii, we Francji (departament Finistère, od
łac. Finis Terrae, najbardziej na zachód wysunięty zakątek
Bretanii), w północno-zachodniej Hiszpanii (przylądek Cabo de
Finisterre), gdzie ostatecznie osiąga swój kres Droga św. Jakuba,
w Kornwalii, gdzie kończy się Anglia (Land's End), w Szwajcarii (dolina
Ende der Welt nieopodal Engelbergu). Fin Del Mundo znajduje się też
w Argentynie, na południowym wybrzeżu, choć bynajmniej nie na samym
końcu Ziemi Ognistej; taką nazwę nosi też pewien kanion w Teksasie –
oraz parę, a może paręnaście innych miejsc na różnych kontynentach.
Poza nazwami geograficznymi istnieje wiele innych końców świata –
tak zwyczajowo określanych w rozmaitych tradycjach, przekazach
i potocznych wyrażeniach: w Chinach (rajska plaża na południowym
wybrzeżu wyspy Hainan); w Afryce Południowej, gdzie konkurują ze sobą
Przylądek Dobrej Nadziei z trudniej dostępnym, choć będącym prawdziwym
zakończeniem kontynentu Przylądkiem Igielnym; Nordkapp w Norwegii; Cabo
de São Vicente (Przylądek św. Wincentego) w Portugalii, najbardziej
na południowy zachód wysunięty punkt Europy, w średniowieczu uznawany
właśnie za koniec świata – i tak dalej, i tym podobnie, ileż tych
końców jeszcze...
W mojej kolekcji przechowuję widoki z trzech końców świata, w tym
jednego „prawdziwego”, o takiej właśnie nazwie, czyli z norweskiego
Verdens Erde. Zacznijmy zatem od tego widoku. Rozciąga się on
z południowego krańca niewielkiej wyspy Tjøme, która leży przy
zachodnim ujściu fiordu Oslo. Aby tam dotrzeć, trzeba więc najpierw
przejechać przez most, niezbyt zresztą długi. Droga nr 308 jest dość
wąska, ale równo wyasfaltowana. Kończy się parkingiem i tablicą
z napisem: Verdens Ende – Koniec Świata. Stamtąd należy przejść
jeszcze jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów do rzeczywistego końca, choć
naprawdę trudno byłoby umieścić gdzieś jednoznaczny napis „to tu”.
Jest wprawdzie oryginalna kamienna latarnia morska z 1932 roku
z wysuniętym w górę ramieniem żurawia – na jego końcu dawniej
umieszczano kosz z rozpalonym ogniem; jest mały porcik rybacki
i jachtowy wpasowany między białoszare skały, których dziesiątki zostały
rozrzucone przez naturę przy brzegu; stały ląd faktycznie się kończy,
ale co kilka metrów z morza wyrastają kolejne skałki, głazy i kamienie.
Można przechodzić ze skałki na skałkę, bo niektóre są połączone
mostkami; można skakać z kamienia na kamień; można zsunąć się do wody,
przepłynąć czy nawet, brodząc po pas, przejść kawałek i wdrapać się na
następny głaz, by znaleźć się na jeszcze dalszym końcu. Kamienie są na
ogół płaskie, na większości jest dość miejsca, by posiedzieć, poleżeć
albo po prostu stanąć, przyłożyć dłoń do czoła, wysilić oczy –
i popatrzyć w dal. A w dali rozciąga się morze, Cieśnina Skagerrak,
spokojna i płaska, szaroniebieska, ale stopniowo bielejąca i rozmazująca
widok na horyzoncie.
Verdens Ende zapamiętałem jako miejsce rozrzuconych w wodzie kamieni,
dających poczucie, że świat jednak nie kończy się w zdecydowany sposób,
bo za jednym kamieniem wyrasta z morza następny i jeszcze następny,
i jeszcze jeden, coraz mniejsze, już niemożliwe do doskoczenia, ale
przedłużające ląd w jakiś niezwykle optymistyczny sposób.
Na Cabo da Roca, czterdzieści kilometrów na zachód od Lizbony, gdzie
od tej strony kończy się Europa, widok jest zupełnie inny. Przylądek
Skalisty wznosi się dobrze ponad sto metrów nad morzem, ściślej:
Oceanem Atlantyckim. Trzeba było postawić na górze barierki, żeby ktoś
w pogoni za widokiem nie stoczył się przypadkiem z urwiska. Wysokość
skały przedłużono jeszcze latarnią morską i obeliskiem z krzyżem,
mającym zapewne oznaczać koniec świata chrześcijańskiego. Na obelisku
umieszczono tablicę z dość oczywistym, ale robiącym wrażenie tą właśnie
oczywistością cytatem z Camõesa: Aqui... onde a terra se acaba
e o mar começa – „Miejsce..., gdzie ziemia się kończy,
a morze zaczyna”.
Z krawędzi klifowego urwiska widoki są właściwie dwa: w dół i w dal.
Najpierw, lekko się wychylając i spoglądając sto czterdzieści cztery
metry bezpośrednio pod siebie, chcemy zobaczyć, gdzie woda styka się
z lądem. Fale uderzają ostro o brzeg, na którym leżą drobniejsze
i grubsze kamienie odłupywane stopniowo od skalnej ściany. Obok widać
jeszcze kilka pojedynczych skał, wokół których morze pieni się wyjątkowo
obficie. Zwykle wieją tu silne wiatry, dlatego grzywy fal są wyraźne.
Przy samym brzegu woda ma kolor zielonkawy, dalej staje się bardziej
niebieska – co widać wyraźnie, kiedy podnosimy wzrok, by skierować go
ku horyzontowi, tam, gdzie lazur oceanu styka się z błękitem nieba.
W żadnym innym miejscu nie doświadczyłem takiego uczucia dali, jak
właśnie tam: po prostu bezkres. Łatwo zrozumieć, że ludzie wpatrujący
się przez wieki w tę dal musieli w końcu poważyć się na podjęcie próby
sprawdzenia, czy to naprawdę absolutny koniec. Czy może jednak jest coś
jeszcze dalej? Nieważne, że Bartolomeu Dias i Vasco da Gama wyruszyli
w swe podróże z nieodległej zresztą Lizbony, ale to właśnie ta dal
zmusiła ich do żeglugi. Stojąc na Cabo da Roca, zrozumiałem naprawdę,
co to znaczy: navigare necesse est.
Na trzeci koniec świata nie wyruszyłem bezpośrednio z Cabo da Roca –
i bynajmniej nie drogą morską. Ale mimo woli trafiłem tam, gdzie
Bartolomeu Dias: na koniec Afryki, który portugalski żeglarz nazwał
w 1488 roku Przylądkiem Burz (Cabo Tormentoso). Tyle że Dias patrzył
nań z drugiej strony, ze swego żaglowca, ja zaś, stojąc tam z górą pięć
wieków później, wypatrywałem na morzu statków (żaden się nie pojawił).
Przylądek od dawna nosi zresztą inną nazwę, bo wprawdzie Diasa nękały
tam burze, ale król Portugalii Jan II uznał, że miejsce to powinno być
zwane Przylądkiem Dobrej Nadziei, dawało bowiem nadzieję na otwarcie
drogi morskiej do Indii. Przylądek nie jest co prawda najbardziej na
południe wysuniętym punktem Afryki (ten honor należy do Przylądka
Igielnego, oddalonego stąd o około 150 km na wschód), stanowi „
tylko” południowo-zachodni kraniec kontynentu, ale jest
niewątpliwym końcem świata. Hic sunt leones – można by
powiedzieć, zwłaszcza wtedy, kiedy nie prowadziła tam jeszcze żadna
utwardzona droga. Dzisiaj też nie ma tu jednak dużej infrastruktury
turystycznej (ta jest domeną sąsiedniego Cape Point), poza parkingiem
i tablicą ze współrzędnymi geograficznymi, przy której wszyscy robią
sobie zdjęcia; nie ma też, co prawda, lwów, ale mnie przywitały dwa
strusie – czy to prawie nie to samo?
Brzeg jest piaszczysto-kamienisty, pokryty gdzieniegdzie czarnymi
lianami suchych wodorostów, ale sam przylądek to skała opadająca prosto
do wody. Trzeba na nią wejść, żeby zobaczyć, co jest dalej. Można też
przejść bokiem po kamiennej półce, ale nie ujdzie to na sucho – po
drodze każdego obleje któraś z rozpryskujących się o skałę fal. Dalej
jest oczywiście ocean, ciągle jeszcze Atlantyk, bo wody Oceanu
Indyjskiego spotykają się z nim przy wspomnianym już, położonym dalej
Przylądku Igielnym. Błękitna woda i dal – jak na każdym końcu świata.
Ale zamiast spoglądać w tę dal z Przylądka Dobrej Nadziei, warto
popatrzeć na sam przylądek. Jest to możliwe bez wypływania
w morze, trzeba tylko przejść prawie kilometr dalej na wschód, w stronę
Cape Point, wspiąć się dość ostro pod górę, ku latarni morskiej –
i stamtąd przyjrzeć się obu przylądkom. Na Przylądek Dobrej Nadziei
patrzy się wówczas z góry, co pozwala się przekonać, że jego niezbyt
wysoka z tej perspektywy skała z wierzchu pokryta jest zieloną trawą,
tylko boki są kamienne. Można też teraz odkryć, że o ile od zachodu
skała wchodzi niemal prostopadle do wody, to po wschodniej stronie
utworzyła się maleńka zatoczka z niewielkim spłachetkiem piasku.
W zapamiętanym przeze mnie widoku Przylądek Dobrej Nadziei, mimo że
położony niedaleko, osnuty był leciutkim muślinem mgły, przez którą
przeświecało słońce, rzucając jednak na skały dość ostre światło. Woda
dookoła mieniła się w popołudniowym słońcu w doprawdy niezwykły sposób,
nadając całemu widokowi jedyne w swoim rodzaju naturalne piękno. Ponoć
sir Francis Drake uważał, że to najpiękniejszy przylądek na świecie.
Nie będąc żeglarzem, powiedziałbym raczej, że to najpiękniejszy koniec
świata.
Dwa poprzednie fragmenty ukazały się w numerach 61-62 oraz 63 „Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego”.