PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 66

Wojciech Dudzik

Z mojej kolekcji widoków


Co można zobaczyć na końcu świata? Przede wszystkim koniec. Ziemia się kończy – w najróżniejszy sposób: urwiskiem, skałami, kamieniami, piaskiem – i zaczyna woda, falująca, o różnych kolorach, jasna albo ciemna, spieniona lub nie, zanikająca stopniowo na horyzoncie. Koniec świata jest bowiem horyzontalny, o wertykalnych jakoś się nie mówi w ten sposób, choć byłoby to chyba łatwiejsze i bardziej jednoznaczne: oczywistym końcem byłby wtedy po prostu najwyższy szczyt Ziemi. Dalej już rzeczywiście nie ma nic, na co można by postawić stopę. Ale na tylko jeden koniec ludzie nie chcą się zgodzić, wolą mieć wybór. Wyznaczają zatem różne końce świata. Czasami nawet tak je oficjalnie nazywają. Koniec Świata (Verdens Ende) jest więc i w Norwegii, i w Danii, we Francji (departament Finistère, od łac. Finis Terrae, najbardziej na zachód wysunięty zakątek Bretanii), w północno-zachodniej Hiszpanii (przylądek Cabo de Finisterre), gdzie ostatecznie osiąga swój kres Droga św. Jakuba, w Kornwalii, gdzie kończy się Anglia (Land's End), w Szwajcarii (dolina Ende der Welt nieopodal Engelbergu). Fin Del Mundo znajduje się też w Argentynie, na południowym wybrzeżu, choć bynajmniej nie na samym końcu Ziemi Ognistej; taką nazwę nosi też pewien kanion w Teksasie – oraz parę, a może paręnaście innych miejsc na różnych kontynentach.

Poza nazwami geograficznymi istnieje wiele innych końców świata – tak zwyczajowo określanych w rozmaitych tradycjach, przekazach i potocznych wyrażeniach: w Chinach (rajska plaża na południowym wybrzeżu wyspy Hainan); w Afryce Południowej, gdzie konkurują ze sobą Przylądek Dobrej Nadziei z trudniej dostępnym, choć będącym prawdziwym zakończeniem kontynentu Przylądkiem Igielnym; Nordkapp w Norwegii; Cabo de São Vicente (Przylądek św. Wincentego) w Portugalii, najbardziej na południowy zachód wysunięty punkt Europy, w średniowieczu uznawany właśnie za koniec świata – i tak dalej, i tym podobnie, ileż tych końców jeszcze...

*

W mojej kolekcji przechowuję widoki z trzech końców świata, w tym jednego „prawdziwego”, o takiej właśnie nazwie, czyli z norweskiego Verdens Erde. Zacznijmy zatem od tego widoku. Rozciąga się on z południowego krańca niewielkiej wyspy Tjøme, która leży przy zachodnim ujściu fiordu Oslo. Aby tam dotrzeć, trzeba więc najpierw przejechać przez most, niezbyt zresztą długi. Droga nr 308 jest dość wąska, ale równo wyasfaltowana. Kończy się parkingiem i tablicą z napisem: Verdens Ende – Koniec Świata. Stamtąd należy przejść jeszcze jakieś dwieście pięćdziesiąt metrów do rzeczywistego końca, choć naprawdę trudno byłoby umieścić gdzieś jednoznaczny napis „to tu”. Jest wprawdzie oryginalna kamienna latarnia morska z 1932 roku z wysuniętym w górę ramieniem żurawia – na jego końcu dawniej umieszczano kosz z rozpalonym ogniem; jest mały porcik rybacki i jachtowy wpasowany między białoszare skały, których dziesiątki zostały rozrzucone przez naturę przy brzegu; stały ląd faktycznie się kończy, ale co kilka metrów z morza wyrastają kolejne skałki, głazy i kamienie. Można przechodzić ze skałki na skałkę, bo niektóre są połączone mostkami; można skakać z kamienia na kamień; można zsunąć się do wody, przepłynąć czy nawet, brodząc po pas, przejść kawałek i wdrapać się na następny głaz, by znaleźć się na jeszcze dalszym końcu. Kamienie są na ogół płaskie, na większości jest dość miejsca, by posiedzieć, poleżeć albo po prostu stanąć, przyłożyć dłoń do czoła, wysilić oczy – i popatrzyć w dal. A w dali rozciąga się morze, Cieśnina Skagerrak, spokojna i płaska, szaroniebieska, ale stopniowo bielejąca i rozmazująca widok na horyzoncie.

Verdens Ende zapamiętałem jako miejsce rozrzuconych w wodzie kamieni, dających poczucie, że świat jednak nie kończy się w zdecydowany sposób, bo za jednym kamieniem wyrasta z morza następny i jeszcze następny, i jeszcze jeden, coraz mniejsze, już niemożliwe do doskoczenia, ale przedłużające ląd w jakiś niezwykle optymistyczny sposób.

*

Na Cabo da Roca, czterdzieści kilometrów na zachód od Lizbony, gdzie od tej strony kończy się Europa, widok jest zupełnie inny. Przylądek Skalisty wznosi się dobrze ponad sto metrów nad morzem, ściślej: Oceanem Atlantyckim. Trzeba było postawić na górze barierki, żeby ktoś w pogoni za widokiem nie stoczył się przypadkiem z urwiska. Wysokość skały przedłużono jeszcze latarnią morską i obeliskiem z krzyżem, mającym zapewne oznaczać koniec świata chrześcijańskiego. Na obelisku umieszczono tablicę z dość oczywistym, ale robiącym wrażenie tą właśnie oczywistością cytatem z Camõesa: Aqui... onde a terra se acaba e o mar começa – „Miejsce..., gdzie ziemia się kończy, a morze zaczyna”.

Z krawędzi klifowego urwiska widoki są właściwie dwa: w dół i w dal. Najpierw, lekko się wychylając i spoglądając sto czterdzieści cztery metry bezpośrednio pod siebie, chcemy zobaczyć, gdzie woda styka się z lądem. Fale uderzają ostro o brzeg, na którym leżą drobniejsze i grubsze kamienie odłupywane stopniowo od skalnej ściany. Obok widać jeszcze kilka pojedynczych skał, wokół których morze pieni się wyjątkowo obficie. Zwykle wieją tu silne wiatry, dlatego grzywy fal są wyraźne. Przy samym brzegu woda ma kolor zielonkawy, dalej staje się bardziej niebieska – co widać wyraźnie, kiedy podnosimy wzrok, by skierować go ku horyzontowi, tam, gdzie lazur oceanu styka się z błękitem nieba.

W żadnym innym miejscu nie doświadczyłem takiego uczucia dali, jak właśnie tam: po prostu bezkres. Łatwo zrozumieć, że ludzie wpatrujący się przez wieki w tę dal musieli w końcu poważyć się na podjęcie próby sprawdzenia, czy to naprawdę absolutny koniec. Czy może jednak jest coś jeszcze dalej? Nieważne, że Bartolomeu Dias i Vasco da Gama wyruszyli w swe podróże z nieodległej zresztą Lizbony, ale to właśnie ta dal zmusiła ich do żeglugi. Stojąc na Cabo da Roca, zrozumiałem naprawdę, co to znaczy: navigare necesse est.

*

Na trzeci koniec świata nie wyruszyłem bezpośrednio z Cabo da Roca – i bynajmniej nie drogą morską. Ale mimo woli trafiłem tam, gdzie Bartolomeu Dias: na koniec Afryki, który portugalski żeglarz nazwał w 1488 roku Przylądkiem Burz (Cabo Tormentoso). Tyle że Dias patrzył nań z drugiej strony, ze swego żaglowca, ja zaś, stojąc tam z górą pięć wieków później, wypatrywałem na morzu statków (żaden się nie pojawił). Przylądek od dawna nosi zresztą inną nazwę, bo wprawdzie Diasa nękały tam burze, ale król Portugalii Jan II uznał, że miejsce to powinno być zwane Przylądkiem Dobrej Nadziei, dawało bowiem nadzieję na otwarcie drogi morskiej do Indii. Przylądek nie jest co prawda najbardziej na południe wysuniętym punktem Afryki (ten honor należy do Przylądka Igielnego, oddalonego stąd o około 150 km na wschód), stanowi „ tylko” południowo-zachodni kraniec kontynentu, ale jest niewątpliwym końcem świata. Hic sunt leones – można by powiedzieć, zwłaszcza wtedy, kiedy nie prowadziła tam jeszcze żadna utwardzona droga. Dzisiaj też nie ma tu jednak dużej infrastruktury turystycznej (ta jest domeną sąsiedniego Cape Point), poza parkingiem i tablicą ze współrzędnymi geograficznymi, przy której wszyscy robią sobie zdjęcia; nie ma też, co prawda, lwów, ale mnie przywitały dwa strusie – czy to prawie nie to samo?

Brzeg jest piaszczysto-kamienisty, pokryty gdzieniegdzie czarnymi lianami suchych wodorostów, ale sam przylądek to skała opadająca prosto do wody. Trzeba na nią wejść, żeby zobaczyć, co jest dalej. Można też przejść bokiem po kamiennej półce, ale nie ujdzie to na sucho – po drodze każdego obleje któraś z rozpryskujących się o skałę fal. Dalej jest oczywiście ocean, ciągle jeszcze Atlantyk, bo wody Oceanu Indyjskiego spotykają się z nim przy wspomnianym już, położonym dalej Przylądku Igielnym. Błękitna woda i dal – jak na każdym końcu świata.

Ale zamiast spoglądać w tę dal z Przylądka Dobrej Nadziei, warto popatrzeć na sam przylądek. Jest to możliwe bez wypływania w morze, trzeba tylko przejść prawie kilometr dalej na wschód, w stronę Cape Point, wspiąć się dość ostro pod górę, ku latarni morskiej – i stamtąd przyjrzeć się obu przylądkom. Na Przylądek Dobrej Nadziei patrzy się wówczas z góry, co pozwala się przekonać, że jego niezbyt wysoka z tej perspektywy skała z wierzchu pokryta jest zieloną trawą, tylko boki są kamienne. Można też teraz odkryć, że o ile od zachodu skała wchodzi niemal prostopadle do wody, to po wschodniej stronie utworzyła się maleńka zatoczka z niewielkim spłachetkiem piasku.

W zapamiętanym przeze mnie widoku Przylądek Dobrej Nadziei, mimo że położony niedaleko, osnuty był leciutkim muślinem mgły, przez którą przeświecało słońce, rzucając jednak na skały dość ostre światło. Woda dookoła mieniła się w popołudniowym słońcu w doprawdy niezwykły sposób, nadając całemu widokowi jedyne w swoim rodzaju naturalne piękno. Ponoć sir Francis Drake uważał, że to najpiękniejszy przylądek na świecie. Nie będąc żeglarzem, powiedziałbym raczej, że to najpiękniejszy koniec świata.



Dwa poprzednie fragmenty ukazały się w numerach 61-62 oraz 63 „Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego”.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru