O Marianie Ośniałowskim opowiada Tomasz Burek

 

Część pierwsza. Trubadur w białych tenisówkach

 

...Mówiło się o nim zawsze „Marianek”. I już w tym zdrobnieniu jawi mi się cała jego sylwetka: chłopięca, krucha i niewysoka, przyozdobiona aureolą rozsypujących się, jasnych włosów. Postać Marianka odcinała się od tła wykwintem obejścia i stroju, trzeba jednak mieć świadomość, że ta elegancja kreowana była środkami nader ubogimi, jej stałym (wyłączywszy chłodne pory roku) i zwracającym uwagę składnikiem były nieskazitelnie białe tenisówki, noszone również do garnituru. Jeszcze teraz mam je wyraźnie w oczach.

Marian Ośniałowski na pewno należał do gatunku „kolorowych ludzi”. Był jedną z bardziej charakterystycznych postaci w Warszawie moich lat studenckich. W tej Warszawie, która po październiku 1956 roku otrząsała się z koszmarów stalinowskich, wchłaniając gorączkowymi haustami nowe mody – obyczajowe, artystyczne, intelektualne. Ulubionymi miejscami spotkań ówczesnej studenterii z młodzieżą artystyczną były winiarnie i kawiarenki ciągnące się wzdłuż szlaku Krakowskie Przemieście – Rynek Starego Miasta, właśnie w staromiejskich lokalach: Krokodylu i Manekinie często odbywały się wieczory autorskie. Innym ośrodkiem skupiania się młodych pisarzy i ich kibiców stało się czasopismo „Współczesność”, założone na fali październikowych nastrojów nonkonformizmu i ożywienia, a redagowane początkowo w mieszkaniach prywatnych. Ośniałowskiego wszędzie tam widywałem. Zresztą już wcześniej słyszałem o nim od niektórych moich kolegów, którzy byli jego znajomymi, i to chyba jeden z nich pokazał mi go któregoś razu na Krakowskim Przedmieściu jako postać godną zauważenia.

Rzeczywiście – był inny wśród innych. W tamtych latach wzorzec postawy narzucił młodym artystom Marek Hłasko. Imponował u Hłaski tak zwany męski styl bycia. Wystawiało się w tym stylu na pokaz obycie z alkoholem, brak czułostkowości, nawet brutalność i gniewne rozczarowanie światem (a zwłaszcza kobietami), pod którą to obronną maską kryć się miała dopiero zdolność do szlachetniejszych uczuć.

Otóż Marian Ośniałowski był całkowitym zaprzeczeniem takiego stylu bycia, podnoszonego na sztandarze pokolenia „Współczesności” przez Romana Śliwonika, Ireneusza Iredyńskiego, Andrzeja Bursę, i przez legion pomniejszych naśladowców, on bowiem, można by powiedzieć, serce swoje nosił na dłoni, „serce obnażone” – jak w tytule wielbionego przezeń poety Baudelaire'a – bezbronne, nie osłonięte prawie niczym.

Czułość z niego promieniowała. Czułość, delikatność, marzycielskość, romantyczność. Zdawał się być uosobieniem lirycznego poety. Może wręcz trubadurem zabłąkanym w świecie XX wieku, półprzytomnie przechodzącym ulicami naszych miast – molochów. Tak właśnie myślę: że duchem należał do tych średniowiecznych poetów, śpiewaków, czułych bardzo kochanków, czułych wielbicieli piękna, których miejsce było w jakimś zamku lub pałacu, na jakimś świetnym dworze, w środowisku, gdzie uprzejmie się rozmawia, wykonuje muzykę, recytuje poezję i otrzymuje za to godziwą zapłatę oraz dach nad głową. On tego wszystkiego w rzeczywistości nie miał, widziało się od pierwszej chwili kontrast między tym, co nosił wypisane na twarzy i co stanowiło duszę jego wierszy, to znaczy między poetycznością (w dobrym tego słowa znaczeniu) z jednej strony, a wyjątkowo prozaicznym, podłym wręcz charakterem czasów, w których przyszło mu żyć – z drugiej.

Ośniałowski odgrywał znaczną rolę w początkowym okresie istnienia czasopisma „Współczesność”. Zajmował się przekładami z nowoczesnej poezji francuskiej, od Baudelaire'a i Verlaine'a po Michaux i Chara, co zostało uwidocznione w specjalnym, inspirującym numerze „Współczesności”. Bywało, że razem z naczelnym redaktorem Leszkiem Szymańskim, z Romanem Śliwonikiem i innymi reprezentował pismo na spotkaniach z czytelnikami. I podczas gdy owi inni szukali zwady i skandalu, podnosili głos, obrażali publiczność, Ośniałowski zajmował stanowisko pojednawcze. Do tej roli predestynowała go dojrzała kultura wewnętrzna oraz – wiek. Był po prostu o kilkanaście lat starszy od swoich redakcyjnych przyjaciół!

Stawiając wtedy (1957-58) pierwsze kroki literackie na łamach „Współczesności”, nie zdawałem sobie sprawy z tak dużej różnicy wieku między Ośniałowskim a pozostałymi „współczesnościowcami”. Białoszewski, owszem, ze swą zaawansowaną już łysiną, albo stateczny Herbert, zawsze pod krawatem, odróżniali się od młodych poetów, z którymi los zetknął ich na starcie, ale przecież nie Ośniałowski, w tych swoich młodzieżowych tenisówkach. A jednak prawda jest taka, że w osobie Ośniałowskiego oglądałem na własne oczy kogoś, kto był z tych samych roczników – i niósł ten sam bagaż doświadczeń – co polegli w Powstaniu Warszawskim Gajcy i Baczyński. Co więcej, był do tamtych straconych dla poezji polskiej młodzieńców bardzo podobny, i z wyglądu, i z konstrukcji psychicznej, tak samo jak oni chłopięcy, nadwrażliwy, bezbronny. Gdyby Gajcy i Baczyński przeżyli Powstanie i to wszystko, co później nastąpiło, mogli byli, każdy z osobna, wyglądać jak Ośniałowski, chodzić w jego białych tenisówkach po Warszawie ery Gomułki i Grochowiaka. Spostrzegam to dziś dopiero – z niemałym zaskoczeniem.

 

Marian Ośniałowski – miniatura Anny Chamiec, 1968
Marian Ośniałowski – miniatura Anny Chamiec, 1968

 

 

Część druga. Lira złamana

Więc jakoś tak odcisnęła się na kliszach mej pamięci aura osoby Mariana Ośniałowskiego. A dzieło – pytasz – jakie ono było? Czy równie wiotkie, niedopowiedziane? Rzecz znamienna: kupowałem w tamtych latach książki selektywnie, odpowiednio do możliwości studenckiej kieszeni, jak się domyślasz – niewielkich, pomimo to oba zbiorki poetyckie Ośniałowskiego: Kontrasty z 1958 roku i Suitę cygańską z 59 nabyłem, mam je do dzisiaj, a na stronie przedtytułowej debiutanckiego tomiku Kontrasty zachowała się nawet moja ołówkiem zrobiona notatka – świadcząca o nieporadnej, ale jednak zasadniczo trafnej próbie określenia przewodnich idei tego poety. „Pochwała włóczęgi i tego, co by można nazwać cygaństwem. Kult wrażenia zwielokrotnionego i wyrażającego się przez muzykę”. Jest to wyimek z Baudelaire'owskiego Mojego obnażonego serca. Przylega ów wyimek zadziwiająco ściśle – jak się przekonasz – do tematyki i atmosfery emocjonalnej wierszy Ośniałowskiego. Mógłby stanowić idealne motto Suity cygańskiej, czyż nie?

To pewne, że Ośniałowski nie należał do poetów pierwszej linii, tak wyrazistych pod artystycznym względem, jak inni debiutanci tego okresu, jak Grochowiak, Harasymowicz albo Bursa, nie mówiąc o Białoszewskim i Herbercie. Styl jego osobowości twórczej był znacznie mniej ofensywny niż innych „współczesnościowców”, skierowany do wewnątrz i nie narzucający się, środki poetyckie – łagodne, bardziej spokrewnione z estetyką impresjonizmu niż ekspresjonizmu, zaś koloryt wierszy – przygaszony.

Wszakże w kolorycie owym kryje się wątek wiążący Ośniałowskiego z całą tą generacją artystyczną, zwaną nie bez przyczyny „pokoleniem 1956”. Chodziło tu mianowicie o instynktowne a zarazem przewrotne odkrywanie i rehabilitowanie urody przedmieścia, peryferyjności, rozproszonych obrzeży wielkiego miasta, przeciwstawianych wielkomiejskim centrom opanowanym przez władzę totalitarną, przez propagandę gigantofonów, przez masówki, defilady i pochody upaństwowionych obywateli. Kierując się ku peryferiom szukało się ściszenia, intymności, miejsca, gdzie można trochę być sobą, świata na miarę człowieka – więc i Hłasko tam poszedł, i zaraz po nim Marek Nowakowski, spośród poetów przede wszystkim Białoszewski, Czachorowski, w Krakowie Bursa z Czyczem... Jest taki wczesny Lebenstein, z pejzażykami w bielach i szarościach, z podmiejskimi gołębnikami, i ten krajobraz malarza współgra doskonale ze światem marginesu w młodej prozie, zamieszkiwanym przez ludzi bez zawodu, bez przynależności, ale swobodnych, nie w uniformach.

Ten sam nurt płynie przez część wierszy Ośniałowskiego. I – jak się okazuje – są to bardzo piękne wiersze, wciąż świeże, bez szwanku zniosły upływ czasu. Pojawia się w nich Saska Kępa niby poetyczna półwieś tuż za Wisłą, pojawiają się zaułki Pragi, Targówek, okolice Rembertowa, to znowu płaskie pola między Ursusem a Pruszkowem (oczywiście mało co z nich dzisiaj zostało), zaniedbane łąki się pojawiają, laski, chaszcze mazowieckiej równiny, wzruszające swą wątłością i swą żywotnością, niewymyślna flora podmiejska. Cechowała Ośniałowskiego jakaś wielka, nie zawaham się powiedzieć: iwaszkiewiczowska, przeniknięta i prostotą, i głębią, zarazem nadczuła i bolesna wrażliwość na ten typ pejzażu, na tutejszą, podwarszawską urodę – przyrodę. Jednym razem pejzaż taki czymś niejasnym rani duszę, kiedy indziej działa na nią terapeutycznie, ozdrowieńczo. U Ośniałowskiego widać tę ambiwalencję jak na dłoni. Z jednej strony sypki piasek, jałowość, utrudzenie bez nagrody zwycięstwa, z drugiej – owe brzozy, sosny, które gdzieś tam ekstatycznie obejmuje, całuje, trawa, w której się zanurza po uszy jak w niewysłowienie błogim szczęściu, olśnienia może i przelotne, lecz niedaremne. Zauważ o to, Zosiu: banalny czasem pejzaż w poezji autora Kontrastów staje się znakiem niecodziennego przeżycia wewnętrznego.

Ośniałowski terminował nade wszystko u francuskich mistrzów z przełomu XIX i XX wieku. Dwa nazwiska się nasuwają w sposób oczywisty: Verlaine i Apollinaire. Subtelna gama odcieni uczuciowych, operowanie półtonami i niedopowiedzeniami, muzyczność wiersza – to szkoła Verlaine'a. Natomiast Apollinaire'owi zawdzięczał Ośniałowski – nie on pierwszy i nie ostatni – podnietę i zachętę do penetrowania stref leżących na uboczu, umiejętność czerpania tworzywa z tego, co potoczne, wreszcie językowe niewymuszenie, kolokwialność.

To wszystko zestrojone z nutą poezji ludowej, tak jest, piosenkowość, ale przepuszczona przez filtry Teofila Lenartowicza, krystalicznie czysta. Prościutkie niby melodie, rymy i rytmy, które pozwalają współczesnemu poecie miejskiemu stopić jego uczucia głęboko osobiste, najskrytsze, przeważnie miłosne, ze śpiewem powszechnym, odwiecznym, mówić wprost od siebie, jak najbardziej bezpośrednio i, jednocześnie, spoza siebie, maksymalnie bezosobiście. Dając drugiemu tomikowi swoich wierszy tytuł Suita cygańska Ośniałowski był jak najdalszy od chęci epatowania powierzchowną konwencją cygańskich romansów. Posłuchaj choćby jednego wiersza z tego zbioru, niechaj to będą Spotkania:

 

W dzień jesteśmy zupełnie sami

 pod klonami, olszynami, pod akacjami

 

Wiolonczeli nutą wieczór się zniżył,

 ustom do ust, rękom do rąk bliżej.

 

Pod drzewami, pod wysokimi

ktoś chce zagrać na skrzypcach – nie umie.

Pod lipami, pod kwitnącymi    

ktoś nie może kogoś zrozumieć.

 

W dzień jesteśmy zupełnie sami.

Słońce kwitnie, deszcze szepczą nad nami.


Mamy tu klasyczny paralelizm piosenki ludowej i wyrafinowane niedopowiedzenie, prawdę najzwyklejszych wzruszeń i przetrawianą w skrytości serca jakąś komplikację uczuciową, mamy cisnące się na usta proste wyznanie i ochłodzoną w retortach poezji uczonej powściągliwą formę. Właśnie taka była poezja Ośniałowskiego. Nie doczytana do końca i nie oszacowana tak, jak na to zasługiwała.

Ogłosiwszy dwa zupełnie przyzwoite zbiory wierszy, wzbogacone – co nie takie częste – przekładami z poetów obcych (francuskich), Ośniałowski jako poeta zniknął nam z oczu. Wyjechał do Paryża. Dochodziły stamtąd tylko strzępy wiadomości o nim, sporadycznie drukowane wiersze, po których wzrok się prześlizgiwał. Jego tragiczna śmierć niewielu już obeszła. Jeszcze za życia stał się dla nas jednym spośród poetów niespełnionych (innym był Janusz Jęczmyk – pechowy autor Seledynowych słoni), jednym z tych, którzy się wypalili przedwcześnie lub też w chwili debiutu wypowiedzieli za jednym zamachem wszystko, co najważniejsze.

Może Ośniałowski przewidział stosunkowo wcześnie swój los i podporządkował się mu fatalistycznie? W jego dorobku znajduje się pewien intrygujący utwór, swego czasu bardzo głośny w środowisku młodych adeptów pióra, przedostatni wiersz tomiku Kontrasty, tytuł tego wiersza – Lira złamana. To jest wiersz o przyjaźni Verlaine'a z Rimbaudem. Na kanwie tegoż legendarnego związku dwóch wielkich poetów Agnieszka Holland osnuła swój najnowszy film pt. Całkowite zaćmienie, wyświetlany w Ameryce, u nas nie pokazywany jeszcze. Zważywszy strukturę psychiczną i gatunek uprawianej przez Ośniałowskiego poezji widać, że był on niewątpliwie bliższy Verlaine'owi, temu bardziej lirycznemu, bardziej kobiecemu poecie, aniżeli Rimbaudowi, który zarówno w życiu, jak w sztuce łamał gwałtem wszelakie porządki i normy. Szaleńcza gra va banąue – na całego – poezji nowoczesnej ze światem od Rimbauda się przecież zaczęła.Cóż się jednak okazuje? Że tylko w pierwszej strofie swego wiersza Ośniałowski ewokuje dramat samotności Verlaine'a, później natomiast jego wyobraźnia podąża tropami przeznaczeń Rimbauda. Podejmując, w pełni wielkiego poetyckiego sezonu w Polsce, temat Rimbaudowskiego zamilknięcia, co właściwie chciał wtedy nam powiedzieć? Czy to, że poezja jest darem przejściowym? Że jest łaską, która może w każdej chwili zostać poecie odjęta? Tego się lękał i tego doświadczył na samym sobie.


wysłuchała Zofia Broniek
Podkowa Leśna, 25 II 1996




[ Notatka biograficzna ]  
[ Wspomnienia Ksawerego Jasieńskiego ]  
[ Wiersze ]   [ Kartki z dziennika ]   [ Listy ]   [ Fotografie rodzinne ]  


Podkowiański Magazyn Kulturalny  [ Strona główna ]  [ Archiwum ]