(...) Do szkoły podstawowej w Podkowie Leśnej zaczęłam uczęszczać od
piątej klasy. Wcześniej mieszkałam i uczyłam się w Płocku. Po płockiej
szkole - molochu, gdzie notorycznie gubiłam się (np. miałam trudności
ze znalezieniem sali gimnastycznej i stołówki) oraz z przytłaczającą
ilością obcych ludzi (dziesięć klas pierwszych) szkoła w Podkowie była
miłym zaskoczeniem. Jej wymiary idealnie pasują do skali dziecka.
Wszędzie dużo zieleni zamiast betonu i blokowisk. Poza tym, po roku zna
się wszystkich z widzenia i można wszędzie trafić. Tutaj łatwiej
odnalazłam się i usamodzielniłam; dużo dały mi zajęcia pozalekcyjne, judo
prowadzone przez pana Kazimierza Rutkowskiego i lekcje wuefu z panią Ewą
Olasek. Dyslekcja i dysgrafia przestały być traktowane jako
nieuleczalny problem, który z miejsca mnie dyskwalifikował. Pani
Grażyna Zabłocka pokazała mi, że mimo dysgrafii mogę pisać interesujące
teksty, co zdumiało moją mamę, przyzwyczajoną do innych opinii na mój
temat. Były różne spięcia, niepowodzenia, stresy, jak w każdej szkole.
Marta Szulc
Bardzo dobrze czułam się w swojej szkole. Codziennie rano wychodziłam
z domu z przekonaniem, że dziś zdarzy się coś wesołego i rzeczywiście
- wesołych (ale chyba tylko z naszego punktu widzenia) zdarzeń
w naszej podstawówce nie brakowało. Hałaśliwe zachowanie VIIIb na
niektórych lekcjach stało się z czasem regułą. Rozmowy, liściki krążące
po klasie, komentarze Karola i przede wszystkim śmiech - to tylko mała
cząstka tego, co działo się na wielu lekcjach. Bez przerwy rodziły się
kolejne pomysły, jak ubarwić sobie szkolne życie. Huśtaliśmy się na
gałęzi, wchodziliśmy na sam szczyt dużej Małpy, wychodziliśmy z sali
przez okna, a nawet obrzucaliśmy się obierkami. Na trudne sytuacje
mieliśmy sposoby: szpilki w zamkach, telefony do sekretariatu
wywołujące nauczycieli z sali i nieoceniona wzajemna pomoc na klasówkach
i przy odpowiedziach. Uchodziliśmy chyba za jedną z najbardziej
niezdyscyplinowanych klas i rzeczywiście nie ma się co dziwić tej
opinii. Uczyłam się pięć razy mniej niż w liceum. Nie znałam uczucia
stresu, związanego z pracą klasową czy odpowiedzią ustną. Teraz muszę
włożyć trochę pracy, żeby nadrobić zaległości, m. in. z geografii,
fizyki...
Pracę w samorządzie szkolnym wspominam jako dobrą lekcję małej
demokracji. Organizując wybory, Dzień Nauczyciela, Dzień Wiosny
uczyliśmy się odpowiedzialności i poznawaliśmy podstawowe zasady
działania w grupie. Za mało było w naszej szkole (oprócz Dnia
Europejskiego) ciekawej tradycji, wartej podtrzymania, imprez
kulturalno-naukowych. O wiele lepiej byłoby, gdybyśmy regularnie
mieli kółka zainteresowań, chór, Dni Języków, dodatkowe zajęcia
z informatyki lub warsztaty psychologiczne.
W porównaniu z moim liceum podstawówka była też kiepsko wyposażona.
Komputery nie miały podłączenia do internetu. Dopiero od dwóch lat sala
gimnastyczna ma podłogę z prawdziwego zdarzenia. Miło wspominam lekcje
KOS-u z p. Mieszkowską, matematykę z p. Bajurską i angielski
z p. Kawecką-Sikorą. Dużo pracy wkładałam w chemię
(p. Kaczmarczyk), historię (p. Starnawska) i biologię (p. Bytów). Słowa
podziękowania mam dla wychowawczyni, p. Bajurskiej, która niezrażona
naszymi głupimi zachowaniami zawsze jeżdziła z nami na klasowe
wycieczki, np. do Radkowa, Karpacza. Nierzadko okazywała nam
cierpliwość i zrozumienie.
W szkole panowała przyjazna uczniom atmosfera. Trudno mi
jednoznacznie ocenić sześć lat, które tu spędziłam. Wydaje mi się, że
odnajdowałam to, co w okresie dorastania było dla mnie ważne - klimat
nie krępujący swobodnego rozwoju. Zawsze towarzyszyło mi przekonanie,
że mam bardzo zgraną klasę i chyba to odczucie zdominowało cały okres
spędzony w szkole samorządowej i decydująco wpłynęło na kształt
wspomnień.
Marta Subko
Z miłą chęcią podzielę się wspomnieniami o mojej (niestety już byłej)
szkole podstawowej.
Pierwsze trzy lata spędziliśmy w "sali słonecznej" na plebanii
(teraz mieści się tam kancelaria parafialna). Pierwszy rok wychowywała
nas p. Ewa Wrzosek, a kolejne dwa lata p. Wanda Sadowska, kobieta
o miękkim sercu i stalowych nerwach. W czwartej klasie nowa
wychowawczyni, p. Ewa Rogowska, nowa sala lekcyjna w innym "
nieosiągalnym" budynku, w "Błękicie", nowe przedmioty. Trzeba się
było więcej uczyć. Zaczęły się wielkie przyjaźnie i antagonizmy. Nowi
nauczyciele zdawali się być bardzo wymagający, a my (chłopcy) zamiast
się uczyć jeździliśmy całymi dniami na rowerach lub graliśmy na
komputerach.
Bardzo miło wspominam wszystkich moich nauczycieli, ale szczególnie
zapamiętałem: naszą polonistkę, p. Ewę Wojnarowską, która z wielkim
zapałem poszerzała nasze horyzonty nie tylko na lekcjach, ale i na
warsztatach pt. "Debaty" (bardzo pożyteczne, zdobytą wiedzę
wykorzystuję do tej pory) oraz podczas różnych inscenizacji, wycieczek.
Pani Ewa jak dobry duch strzegła nas przed nieprzyjemnościami, dawała
dobre rady, pomagała, gdy zmagaliśmy się z naszymi "wielkimi"
problemami. Na zimowiskach czytała książki na dobranoc, dbała, byśmy
przyjmowali leki (raz miałem zapalenie spojówek i sama aplikowała mi
maść do oczu), po prostu Anioł Stróż; I pan Jerzy Szczepański - historyk.
Absolutne przeciwieństwo pani Ewy: surowy, wymagający, cięty w uwagach.
Takich nauczycieli pamięta się bardzo długo i z perspektywy czasu
dochodzi się do wniosku, że oni tacy byli, bo bardzo im zależało, abyśmy
"wyszli na ludzi". Pan Szczepański miał niesamowite wiadomości na
każdy temat i odpowiednio zagadnięty był w stanie poświęcić lekcje na
omawianie zupełnie innego problemu niż powinien być na lekcji. Do tego
opowiadał tak barwnie i dowcipnie, że jego opowieści na pewno każdemu
zostały w pamięci.
Tych dwoje nauczycieli sprawiło, że chciałem się kształcić w kierunku
humanistycznym, niestety, z powodu lenistwa wybrałem na egzaminie
matematykę.
Wspaniale rozwijającymi nasze umiejętności w posługiwaniu się językiem
angielskim byli GAPowicze, czyli młodzież przyjeżdżająca z różnych
anglojęzycznych krajów. Pod okiem pani Ewy Rogowskiej lektorzy
przygotowywali dla nas lekcje i zabawy.
Może mój opis jest nieco landrynkowy, ale tamte czasy naprawdę takie
były.
Teraźniejsi uczniowie też, mam nadzieję, będą tak słodko jak ja
wspominać chwile spędzone w szkołach prowadzonych przez p. Grzegorza
Dąbrowskiego.
Michał Jarco
Jak wspominam Szkołę Samorządową im. Bohaterów Warszawy w Podkowie
Leśnej? Miejsce, w którym spędziłam osiem lat?
Mam mieszane uczucia.
Za najlepsze uważam trzy pierwsze lata.Zawdzięczam to wychowawczyni,
p. Annie Hoffman. Była to osoba młoda i pomysłowa.Ponieważ byliśmy jej
pierwszą klasą, poświęcała nam szczególnie dużo uwagi i miała z nami
świetny kontakt. Doskonale wywiązywała się ze swojego zadania,
wkładając w nie dużo miłości. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła lepiej
spędzić te pierwsze lata szkoły, ponieważ były one idealnym połączeniem
nauki z zabawą.
Później przez rok języka polskiego uczyła nas pani Pasterska -
bardzo miła i ciepła kobieta. Już wtedy lubiłam ten przedmiot, być może
dlatego, że poza gramatyką nie miałam z nim problemów.
Nie chciałabym tu opisywać wszystkich moich nauczycieli, ale kilkoro
z nich zasłużyło na szczególną uwagę.
Pani Milewska (polonistka) namówiła mnie do wzięcia udziału
w konkursie recytatorskim, choć myślałam, że nie mam szans. Kazała mi
recytować wiersz tyle razy, dopóki nie była ze mnie w pełni zadowolona.
Wierzyła we mnie. Właśnie dzięki niej zajęłam pierwsze miejsce.
Panią Kaczmarczyk zaczęłam doceniać dopiero w liceum. Gdy chemii
zaczęła mnie uczyć pani profesor X, zrozumiałam, że pani Kaczmarczyk
wcale nie była zbyt wymagająca. Od zawsze zdumiewał mnie jej
zadziwiający słuch i wzrok. Potrafiła usłyszeć najcichszy szept
z ostatniej ławki i dostrzec nawet najlepiej schowaną ściągę.
Nie zapomnę też nauczyciela wuefu, pana Jerzego Drążkowskiego.
Uzyskiwałam nie najgorsze wyniki w lekkoatletyce, zwłaszcza w biegach,
więc parę razy startowałam w zawodach. Razem z koleżankami zostałam
wybrana do reprezentacji szkoły w ogólnopolskich zawodach
lekkoatletycznych (zdobyłyśmy tytuł reprezentacji rejonu). Pan jeżdził
z nami, dopingował, pocieszał. Poza tym organizował obozy wakacyjne na
Mazurach. Mieszkaliśmy w namiotach, w lesie, nad jeziorem. Pływaliśmy,
jeżdziliśmy na rowerach, przyrządzaliśmy sobie posiłki, zbieraliśmy
jagody. Dzięki niemu mogłam z koleżankami i kolegami z klasy w ładnym
zakątku Polski przyjemnie spędzić wakacje.
Nie ma szkół, gdzie wszyscy są idealni. Niektórzy uczyli lepiej, inni
gorzej. Teraz słów kilka o innych szkolnych sprawach.
Budynek sprawiał przygnębiające wrażenie. Ściany pomalowane farbą
olejną w paskudnym kolorze. Ciasne, klaustrofobiczne szatnie
(słyszałam, że ostatnio przeprowadzany jest remont, na pewno się
przyda). W toaletach były niezbyt czyste kabiny, które rzadko udawało
się zamknąć, (z reguły brakowało zasuwki) i w których prawie nigdy nie
było papieru. Jeszcze za czasów mojego pobytu zaczęto wprowadzać
w szkole pewne "udogodnienia". Spore emocje na przerwach wzbudzał
sklepik. Sprzedawano w nim głównie słodycze, w związku z czym tworzyły
się na korytarzu gigantyczne kolejki. Później "nowością" stał się
zżerający monety automat z napojami gazowanymi.
Wiadomo, że najważniejsi są nauczyciele, panująca atmosfera i ludzie,
z którymi się chodzi do klasy. Uważam jednak, że można było sprawić,
aby duża szkoła była ładniejsza, bardziej przytulna.
Agnieszka Traczyk
(...) Do szkoły podstawowej w Podkowie (dziś szkoły samorządowej) zacząłem
chodzić w roku 1981. Byłem młodszy od kolegów, bo rodzice uznali, że
dobrze, by dziecko miało rok w zapasie. Dziś mam 26 lat; ostatni
dzwonek w podstawówce zadzwonił dla mnie 12 lat temu.
Klasę I B tworzyli chłopcy i dziewczęta z Podkowy, klasę A dzieci
z Żółwina, Owczarni i Otrębus. Podobał mi się ten podział według
miejsca zamieszkania, bo część dzieciaków znałem już z zerówki, a do
nowych miałem blisko. Nie pamiętam antagonizmów w stylu "my stąd
- wy stamtąd", więc chyba system działał dobrze i nikt nie czuł się
pokrzywdzony. Nasza trzydziestoparoosobowa klasa zgrała się bardzo
szybko, a przyjaźnie przetrwały do dziś. Mało jest osób, o których nie
wiedziałbym nic, mimo że wielu z nas nie mieszka już w Podkowie. Choćby
taki Kuba Bodzan - od 10 lat w Kanadzie, a przecież stale jest z nim
kontakt przez internet!
Do szkoły lubiłem chodzić, przynajmniej na początku. Kłopotów
z nauką nie miałem do jakiejś szóstej klasy, kiedy to (o zgrozo!)
zaczęły się przedmioty ścisłe - biologia, chemia i fizyka - a i ich
nauczyciele srogo egzekwowali przekazywaną nam z mozołem wiedzę. Ja, za
namową pana Wojciecha Kaźmierczaka, nauczyciela WF, zostałem właśnie
piłkarzem Znicza Pruszków. Byłem też w reprezentacji szkoły. Sport
nieraz pozwalał mi się wybronić od klasówek - wiadomo, mecze
wyjazdowe! - ale niestety nie na wszystkich nauczycielach robiło to
odpowiednie wrażenie. Nie robiło i na moich rodzicach, którzy
zabraniali mi grać, dopóki nie odrobię lekcji.
Promykiem nadziei było dla mych rodzicieli moje zainteresowanie
historią, a to za sprawą pani Hichel, która miała dla swego przedmiotu
prawdziwą pasję. Starsza, nieduża pani, której inni się bali, potrafiła
mnie zahipnotyzować swymi żywymi, barwnymi opowieściami o najazdach
Turków albo rozbiorach Polski. Wiadomo było, że nie stawia piątek.
A nam z Miłkiem Jankowskim postawiła piątki za referat o obronie
Westerplatte! Tego dnia triumfu nigdy nie zapomnę. I nadal interesuję
się historią, bynajmniej nie pobieżnie.
Obnoszenie się z sukcesami historycznymi nie przeszkadzało mi wcale
w uciekaniu do parku (a gdy pan woźny nie wypuszczał z powodu złej
pogody - do ubikacji) przed lekcjami fizyki. Dwója u pana Skowrona to
był poważny kłopot - sporo trzeba się było nawkuwać, żeby ją poprawić.
Uczniowie klas 1-3 nie mieli lekcji w pracowniach. Krążyły
opowieści, jak fajne są te sale i jakie ciekawe rekwizyty kryją się
w nich przed rozpalonymi umysłami małolatów. Ja na przykład nie mogłem
się doczekać widoku kościotrupa w sali biologicznej (zobaczyłem go
dopiero w piątej czy szóstej klasie).
Pisząc z nostalgią o latach spędzonych w podstawówce coraz mniej złego
pamiętam (to chyba dobrze), a przykre sytuacje wydają się dziś śmieszne.
Opowiem historię, która już wtedy wydawała mi się absurdalna (lecz
przeżyłem ją bardzo). W szkole była biblioteka. Jakoś nie dotarło do
mnie, że należy z niej korzystać, że to jest nasz obowiązek.
Z satysfakcją obserwowałem, jak dzieciaki biegają do biblioteki,
w popłochu wypożyczając lektury (zawsze brakowało egzemplarzy), podczas
gdy ja mam wszystkie w domu. Księgozbiór rodziców był na tyle okazały,
że chyba nie zdarzyło mi się nie znaleźć w nim wymaganej lektury. Tak
więc do biblioteki nawet nie zaglądałem. Na którymś poniedziałkowym
apelu zostałem wyczytany wraz z kilkoma innymi uczniami i zmuszony do
wystąpienia przed całą szkołą jako ten, który nie wypożyczył
z biblioteki ani jednej książki! Wstyd to był okrutny, bo ci których
wyczytywano, byli zawsze najgorszymi z najgorszych i znaczyło, że
popełnili ohydną zbrodnię. Często mówiło się o kimś z przestrachem:
"stary, jego wyczytali na apelu". Nie można się było tłumaczyć, po
prostu występowałeś i już. Byłeś naznaczony.
Przez parę następnych miesięcy co trzeci dzień biegałem do biblioteki,
brałem, co popadnie, a w domu rzucałem książkę w kąt. Byłem na tyle
systematyczny i uparty, że nieludzki system, który zasadę tę wymyślił
w zaciszu gabinetów, dostrzegł moje starania i na którymś z kolei apelu
okrzyknięto mnie liderem w czytaniu zbiorów szkolnej biblioteki.
Okres szkoły podstawowej wspominam niezwykle miło. Uczyli nas ludzie,
którzy w większości kochali to, co robili. A antypatie i konflikty
pomiędzy ciałem pedagogicznym i uczniami... cóż, rzadko przecież lubi
się i ceni wszystkich. Ja miałem to szczęście, że - poza nielicznymi
wyjątkami - trafiłem na dobrych nauczycieli, dobrych ludzi. Wiele
można powiedzieć o mankamentach systemu szkolnictwa, niedofinansowaniu,
przeładowaniu programów nauczania, a więc o potrzebie zmian, ale jedno
pozostaje niezmienne - szkoła ma wychowywać i uczyć. Moja szkoła, jak
na swoje ówczesne możliwości, dobrze wywiązała się z tych zadań.
A raczej dobrze wywiązali się z nich ludzie, którzy ją tworzyli.
Świadczy o tym choćby fakt, że bez trudu dostałem się do dwóch liceów,
w tym do Liceum Społecznego w Milanówku, do którego egzamin był, mówiąc
nieskromnie, bardzo trudny i nietypowy.
Jeśli kiedyś zostanę ojcem, a szkoła w Podkowie będzie przypominała
tę, do której chodziłem, chętnie poślę do niej swoje dziecko. Elitarne
szkoły prywatne pozostawię na później (jeśli będzie mnie na nie stać).
Uważam, że człowiek w tak młodym wieku odniesie większe korzyści z nauki
w dużej szkole, w której zetknie się z kolegami z różnych środowisk,
o różnym statusie materialnym. To uczy tolerancji i wrażliwości.
Pamiętam apele nauczycieli do nas i naszych rodziców, byśmy nie
przynosili do szkoły drogich zabawek, by inni nam nie zazdrościli. Bo
przecież do naszej szkoły chodziły też dzieci z Domu Dziecka w Żółwinie
(...)
Łukasz Atkonis
Podkowa Leśna, 29 października 2001