W Podkowie są dwie szkoły podstawowe, trzy gimnazja i liceum. W sumie
ponad tysiąc uczniów. To dużo jak na liczbę mieszkańców. Jeśli dodamy
do tego nauczycieli, to mamy naprawdę spore środowisko. Już choćby
z tego powodu warto mu się przyjrzeć.
Zaprosiliśmy do rozmowy kilkunastu nauczycieli szkół podkowiańskich.
Zaproszenie przyjęły cztery osoby, z których trzy pracują w szkołach społecznych,
a tylko jedna uczy w szkole samorządowej, największej w Podkowie.
Proporcje te na pewno zaważyły na przebiegu naszej dyskusji.
Zofia Broniek: Zacznijmy od pytania: Jak to jest być
nauczycielem w Podkowie?
Bożena Głowacka: Od wielu lat uczę w podkowiańskiej zerówce.
Przygotowałam się do tej pracy specjalnie i dla niej zrezygnowałam ze
swego pierwotnego zawodu. Tu nauczyciel nie jest osobą anonimową, znaną
tylko z wywiadówek. Często utrzymujemy kontakty z domami naszych
uczniów, tworzą się więzi emocjonalne z rodzicami i dziećmi. Wydaje mi
się, że nauczyciel jest dla nich kimś bliskim. Czasem nawet dzwoni do
mnie mama i mówi: Proszę powiedzieć mojej córeczce "dobranoc", bo
nie może usnąć. To wzruszające.
Klasa zerowa to w ogóle są przekochane dzieci. Dlatego nie dałam się
ruszyć, kiedy proponowano mi, bym - jako architekt krajobrazu -
uczyła biologii w klasach starszych. Ale właśnie z racji wykształcenia
szczególnie leży mi na sercu ochrona drzew i całej podkowiańskiej
przyrody. I staram się to przekazać moim sześciolatkom. Żeby czuły się
odpowiedzialne za wszystkie rośliny i zwierzęta, które są wokół. Żeby
pokochały to niezwykłe miejsce i utożsamiały się z nim. Wtedy, jak
dorosną, poczują się tu gospodarzami i będą się troszczyć o taki rozwój
miasta, który nie zniszczy jego naturalnych walorów.
Anna Żukowska-Maziarska: Czy można mówić o specyfice szkoły
podkowiańskiej?
Beata Wróblewska: Nasz pokój nauczycielski z pewnością jest
specyficzny. Mam naprawdę dobrze wykształcone koleżanki - w Podkowie
jest z czego wybierać. Nasi mężowie często nieźle zarabiają, więc wiele
z nas może traktować swój zawód jak hobby - uprawiać go dlatego, że to
lubi, że jest to praca na miejscu, ciekawa, przyjemna, w dobrym
towarzystwie i w dodatku sensowna. Nie musimy uganiać się za kolejnym
etatem, pracować po czterdzieści godzin, żeby zarobić na ten kawałek
chleba... Kiedy na szkoleniach spotykam koleżanki z Warszawy i mówię,
że mam aż szesnaście godzin (i piętnastu uczniów), patrzą na mnie oczyma
okrągłymi ze zdziwienia, bo one najczęściej uczą w dużych szkołach
i mają po dwadzieścia pięć, trzydzieści, czterdzieści godzin tygodniowo.
To znaczy, że przynajmniej połowę tych godzin odwalają, podczas gdy ja
mogę się naprawdę angażować w to, co robię.
Specyficzne jest również to, że Podkowa żyje w rytmie prowincji.
Tutejsze piętnastolatki najchętniej wyprysnęłyby do Warszawy, a jeszcze
lepiej do Nowego Jorku. Żeby zejść z oczu rodzicom i sąsiadom, żeby nikt
nie widział, jak piją wino w parku albo palą papierosy pod urzędem.
Poza tym Warszawa sprawia na nich wrażenie miasta tętniącego życiem.
Ci, którzy zostają albo przyjeżdżają do nas z innych miejscowości,
położonych na trasie kolejki - z Komorowa, z Pruszkowa, z Tworek -
najpierw odczuwają psychiczny dyskomfort. Z czasem przekonują się
jednak, że prowincja wcale nie oznacza wąskich horyzontów, tylko powolny
rytm życia, trwanie przy wartościach, które współczesny świat nieraz
kwestionuje, odmowę uczestnictwa w kulturze masowej. I w miarę jak
dorośleją, zaczynają cenić to, co im proponujemy (znajduje to wyraz np.
w ich upodobaniach estetycznych i politycznych), zaczynają dostrzegać,
że jesteśmy może dziwakami nie z tej epoki, że może kiepsko nadążamy,
ale że żyjąc, jak żyjemy, dokonaliśmy całkiem sensownego wyboru. Że może
niekoniecznie trzeba się włączyć w wyścig szczurów, do którego
przygotowuje dziś młodych ludzi szkolnictwo masowe - żeby wstawali
o szóstej rano, pędzili do firm, zarabiali świetne pieniądze, codziennie
rano śpiewali hymn: hej, my jesteśmy najlepsi, będziemy najlepsi -
i tak przez całe życie. Nauczyciel na prowincji, który na dodatek
wykonuje swój zawód z pasją, a nie dlatego, że coś mu w życiu nie
wyszło, to widomy przykład, że można inaczej.
Bożena Głowacka: Wybraliśmy ten zawód nie z konieczności, ale
dlatego, że chcieliśmy.
Beata Wróblewska: Nigdy w życiu nie zamieniłabym się z moim
mężem, który ma podobno bardzo ciekawą pracę!
Anna Żukowska-Maziarska: A jak to wygląda z perspektywy
szkoły samorządowej, dostępnej dla każdego bez względu na status
materialny?
Zofia Padée: Od dziesięciu lat uczę w tej szkole matematyki.
Nigdy nie przypuszczałam, że tak się ułoży, bo z wykształcenia jestem
inżynierem elektronikiem i kilkanaście lat przepracowałam w biurze
konstrukcyjnym przy zakładach Kasprzaka. Do szkoły poszłam razem
ze swym najmłodszym dzieckiem. Ona do pierwszej klasy, ja na pół etatu.
I tak już chyba zostanie, i nie powiem, żebym nie była zadowolona
z tego, co robię. Praca jest sensowna, więc wykonujemy ją z zapałem,
czujemy też wsparcie rodziców.
Choć są i cienie, bo nasza szkoła jest zwykłą szkołą podstawową,
w której obowiązuje rejonizacja. Nie możemy więc odmówić przyjęcia
dziecka, jeśli mieszka na naszym terenie, ani usunąć ucznia, choćby nie
wiem jak się zachowywał.
Nasza szkoła jest przede wszystkim potwornie zatłoczona. Ostatni
uczniowie wychodzą o pół do piątej. Naprawdę konieczna jest
rozbudowa. Mieliśmy nadzieję, że jak przyjdzie niż, to się rozluźni.
Tymczasem niż jest, ale nie u nas! A skąd to się bierze? Ponad połowa
dzieci jest spoza okręgu szkolnego. Na tę szkołę uczniowie i rodzice
głosują nogami. Słyszy się narzekania: ach, ta wasza szkoła, taka,
owaka, ale jak przychodzi do układania list, okazuje się, że jak co roku
szkoła pęka w szwach. I ci, co mają pod nosem szkołę w Otrębusach czy
w Żółwinie, stają na uszach, piszą dramatyczne podania do dyrekcji, do
pani burmistrz, żeby tylko dziecko dostało się do nas. Dojeżdżają
dzieci spod Grodziska, z Tworek i dalej. Więc czasem spotyka nas taki
zaszczyt, choć bywa on dla nas kłopotliwy.
A pokój nauczycielski? Rzeczywiście jest inny. Potwierdzają to
panie, które przedtem uczyły w Warszawie, w Brwinowie. Jesteśmy sobie
nawzajem życzliwi. Ja przyszłam do szkoły nie mając pojęcia o pracy
pedagogicznej (jeśli nie liczyć korepetycji i pracy z własnymi dziećmi)
i byłam zdumiona - zero konkurencji i pomoc na każdym kroku! Jak
kogoś nie ma, to się nie patrzy, czy to jest formalne zastępstwo, czy
będzie zapłacone, tylko idzie się do klasy, żeby dzieci nie straciły
godziny. Czy na tę dobrą atmosferę ma wpływ duch Podkowy? Na pewno.
Pracują tu panie, które pamiętają dawne dzieje, czuje się dumę z tego,
że to jest miejsce wyjątkowe. I to się dzieciom udziela. Uczniowie
opracowują albumy, tak nieraz piękne i wartościowe, że sami czytamy je
z przyjemnością. Z pasją szukają materiałów, przeprowadzają wywiady,
fotografują i robią projekt graficzny. Moja poprzednia klasa
przygotowała wystawę prac plastycznych i literackich, a nawet happening.
Dzieci mają świadomość, że są niejako wybrane, że poziom życia
w Podkowie jest dużo wyższy niż gdzie indziej. Co roku prowadzimy
zbiórki na dom dziecka w Żółwinie, na zakład w Laskach, na schronisko
dla zwierząt w Milanówku. Staramy się obudzić w ten sposób potrzebę
dzielenia się z innymi.
Jakub Ćwieczkowski: Uczę w podstawowej szkole KIK-u i
utworzonym przy niej gimnazjum, a także w liceum przy Wiewiórek (tam
też jest już jedna klasa gimnazjalna, w której mam lekcje). Dyrektorka
świetnie tę szkołę organizuje i robi wszystko, żeby się utrzymała.
Wiadomo, że szkoła społeczna nie mogłaby istnieć, gdyby nie miała
naboru, więc musimy się postarać, żeby najpierw tych uczniów do nas
ściągnąć, a później z tych trochę przypadkowych osób zrobić cudo.
Wymaga to od nas maksymalnego wysiłku i przy grupach większych niż
piętnastoosobowe nie byłoby możliwe.
W podstawówce nie oceniam specjalnie zdolności, ale raczej chęci; uczę
też historii sztuki, bo uważam, że sztuka wiąże się z językiem polskim,
z historią, że wiedza o sztuce jest elementem kultury europejskiej
i powinniśmy ją doskonale znać.
W klasach starszych staram się wyłapać talenty, które później
kształcimy na fakultetach. Mam wciąż nowe pomysły, nie trzymam się
ściśle programu, tylko odpowiadam na potrzeby uczniów, np. robię
dodatkowe zajęcia z grafiki użytkowej. Z naszego maleńkiego liceum już
kilkanaście osób poszło na ASP, na architekturę, na konserwację zieleni!
Zofia Broniek: Wiem, że prowadzi Pan swoje zajęcia
niestandardowo, że organizuje Pan plenery i podziwiam to, że
przedmiotowi spychanemu zazwyczaj na margines nadał Pan taką rangę.
Jakub Ćwieczkowski: Ja się tu odwołam do księdza Kantorskiego
- byłem jego wychowankiem - który zawsze lansował wychowanie przez
sztukę. Ja też uważam, że przez sztukę można się uwrażliwić. Mówię
uczennicy: jak będziesz czuła kolor, to będziesz umiała się ładnie
umalować, świetnie umeblujesz sobie biuro i wybierzesz najlepsze logo
dla swojej firmy. Wszystko, z czym się stykamy, łączy się ze sztuką.
Plenery organizuję dwa razy w roku. Często jedzie z nami historyk
sztuki. Dzieciaki pracują bez przymusu 15 godzin dziennie.
Ja też biorę się za farby i myślę, że to ma znaczenie, bo na własnym
przykładzie pokazuję, że nie zawsze musi wyjść i że dzięki porażce mogę
zrobić postępy. Stary, mówię - zobacz, nie wyszło mi, po prostu
skwasiłem pracę... Dzieciak łatwiej wtedy przyjmuje moją korektę:
zobacz, tu zrobiłeś źle, tu źle, a tu dobrze. Ja go nie kreuję na
wielkiego artystę. Chcę tylko, by poznał reguły, jakie powinny
obowiązywać w sztuce, a dzisiaj właściwie zanikły, bo w zasadzie
wszystko można, czyli wracam do ideologii XIX wieku, ale ze świadomością
sztuki współczesnej. Trzeba z niej korzystać, ale bardzo świadomie.
Zofia Broniek: Czy zróżnicowanie społeczne i status majątkowy
rodziców mają wpływ na pracę w szkole? Bo przecież nie wszyscy
w Podkowie są dobrze sytuowani. Wiele rodzin żyje bardzo skromnie.
Zofia Padée: U nas przekrój jest pełny. Niektórzy zapraszają na
urodziny z kostiumem kąpielowym, bo mają w domu basen, ale są też
rodzice wdzięczni za bezpłatne obiady. Zróżnicowanie się powiększa, jak
w całym kraju.
Ale nie ma szpanowania forsą (chociaż niedawno dziewczynka zajrzała
koleżance za kołnierz, żeby zobaczyć, czy bluza jest markowa). Bardziej
imponuje dzieciom status intelektualny rodziców czy tak zwany
artystyczny dom. Najbogatsi wcale nie cieszą się większym mirem.
Jakub Ćwieczkowski: W mojej podstawówce jest zupełnie inaczej.
Dzieci przynoszą do szkoły laptopy i szpanują przed rówieśnikami.
Ciągle słyszę przechwałki: mój stary jeździ takim samochodem, a mój
takim, a mój był w Ameryce itd. Licytują się, co mają, gdzie byli, kogo
znają.
Beata Wróblewska: Kiedy przychodzą do liceum, rozumieją już, że
o ciuchach, pieniądzach czy markach samochodów mówić nie wypada, ale
fakt, że pochodzą z zamożnych rodzin i nigdy nie zaznali braków
materialnych, utrudnia mi pracę. Za każdym razem, jak mówię o żebraku
w krajobrazie średniowiecznego miasta, pytam prowokacyjnie: a jak to
jest dzisiaj, czy należy dawać jałmużnę? I za każdym razem robi się
piekielna awantura, bo dla nich jak ktoś żebrze, to jest albo oszustem,
albo nieudacznikiem, czyli sam sobie winien. Nie rozumieją, że można
się znaleźć w sytuacji dramatycznej nie z własnego wyboru. Że czas,
miejsce, rodzina, w której przychodzimy na świat jakoś determinują
życiową drogę. Brakuje elementarnej wrażliwości, która nie została
rozbudzona w domu.
Dlatego staram się im pokazywać trzeci świat poprzez teksty literackie
- Indie, opisane w "Bogu rzeczy małych", Afrykę w "Hebanie". Żeby zobaczyli, czym jest nędza.
Jakub Ćwieczkowski: Ja myślę, że im brak dobrych wzorów. Bo
lansuje się "Big Brothera", durne seriale, kick-komercję,
rodzice gonią za pieniędzmi, żeby utrzymać dom na pewnym poziomie.
I tylko gosposia, dobrze opłacana, odwozi i przywozi dzieci świetnym
samochodem. Rodzice są zabiegani, mają za mało czasu dla dzieci.
Beata Wróblewska: Na wycieczkach zauważyłam, że dzieci robią
straszny bałagan. Kiedy rozmawiałam o tym z rodzicami, okazało się, że
w domach są gosposie i niektórzy ani odkurzacza ani szczotki nie mieli
w ręku! Taka jest specyfika tej okolicy.
Małgorzata Bojanowska: Nasuwa się tu refleksja, że środowisko
małej ojczyzny, jaką jest Podkowa czy Milanówek, ma swoje mankamenty.
Bo jest ono dosyć jednorodne, zwłaszcza w szkołach społecznych.
Tymczasem w wychowaniu wielką rolę odgrywa ścieranie się rozmaitych
wzorów.
Poza tym szkoły w małych miejscowościach są oddalone od ośrodków
kultury. Łatwo jest przeprowadzić lekcje o takiej czy innej epoce, kiedy
obok ma się Muzeum Narodowe. A u nas brakuje nawet mikroskopu, pracowni
chemicznej, ważnych książek w bibliotece. Czy nie należałoby się
domagać od władz miasta, żeby te wszystkie potrzebne rzeczy jednak były?
Zofia Broniek: W zamierzchłych czasach chodziłam do szkoły
w mieście niezniszczonym przez wojnę i z tradycjami. Nie każda szkoła
miała tam pracownię fizyczną i chemiczną. Tylko że szkoły uzgadniały ze
sobą plany lekcji i w rezultacie każdy uczeń mógł zobaczyć doświadczenie
przeprowadzone w doskonale wyposażonym laboratorium. Więc i u nas
mogłoby być jedno centrum z biblioteką, laboratoriami, pracownią
komputerową, które obsługiwałoby wszystkie szkoły w mieście.
Anna Żukowska-Maziarska: Nie wiem, czy istnieje cień
współpracy między tymi szkołami. A mogłyby robić coś razem na rzecz miasta. Młodzież spotykałaby się
wtedy na neutralnym gruncie.
Jakub Ćwieczkowski: Ja sądzę, że brakuje inicjatywy ze strony
dyrekcji.
Małgorzata Bojanowska: A może powstają jakieś animozje. Byłam
kiedyś na obozie, gdzie zetknęły się dzieci ze szkoły publicznej
w Brwinowie i szkoły społecznej w Milanówku. To były dwa nieakceptujące
się światy. Prawda, nikt ich do tego spotkania nie przygotował. Ale
właśnie brak współpracy między szkołami prowadzi do izolacji ludzi,
którzy przecież, mieszkając w jednym mieście, powinni w przyszłości
współdziałać dla jego dobra.
Zofia Padée: Wydaje mi się, że uniemożliwiają to warunki,
w jakich pracujemy. Dla nas byłoby to dodatkowe obciążenie, a my
walczymy o życie.
Ale ja nie widzę nawet śladu niechęci. Raczej mówi się, że dobrze, że
są szkoły społeczne, bo niektóre dzieci lepiej się czują w mniejszych
zespołach.
Anna Żukowska-Maziarska: Dobrze, gdy każda szkoła ma swoją
specyfikę, ale niedobrze, jeśli tworzy się odrębne byty, które nie mają
ze sobą żadnej styczności.
Zofia Broniek: Jak sobie Państwo radzą z presją kultury masowej
i powszechnym nastawieniem na natychmiastowy sukces? Czy uczycie
przeciwstawiać się temu? A także jak nie ulegać bezkrytycznie reklamie.
Beata Wróblewska: Ja uważam, że człowiek powinien świadczyć
całym swoim życiem. Jeśli głosi coś z katedry, a nie potwierdza tego
własnym postępowaniem, to jest po prostu kłamcą i obłudnikiem.
I dlatego chodzę ubrana, tak jak chodzę, do szkoły jeżdżę na rowerze (do
niedawna była to stara ukraina) i wydaje mi się, że jestem dla pejzażu
tego miasta osobą charakterystyczną. Całym swoim stylem manifestuję, że
nie włączyłam się w tę pogoń za pieniądzem lub sukcesem. Wybieram bycie
Mamą Muminka w Dolinie Muminków, ideał życia rodzinnego. To jest ważne,
że ja uwiarygodniam sobą, kim jestem.
Małgorzata Bojanowska: A to z kolei jest wielki plus małej
miejscowości. Nauczyciel, zwłaszcza polonista, który mówi nieraz
o rzeczach tak odległych od doświadczenia swoich uczniów, staje się
osobą znacznie bardziej wiarygodną, jeśli ma odwagę być inny. Inny,
a przy tym szczęśliwy.
Anna Żukowska-Maziarska: Czy nauczyciel ma dziś autorytet?
Czy może być wzorcem dla młodzieży?
Jakub Ćwieczkowski: Ja się ze swymi uczniami przyjaźnię. Ci
z podstawówki przyjeżdżają do mnie pobawić się programami graficznymi,
które nie zawsze udają się na szkolnych komputerach. Z absolwentami
liceum mówimy sobie po imieniu, opowiadamy różne wspominki, jest super,
jak w rodzinie. Ale to się zaczyna już od piątej klasy podstawówki -
wtedy ich zaczynam traktować poważnie, bo to już nie są dzieci. Sam
muszę być profesjonalistą - umieć pokazać, jak się maluje, wiedzieć
gdzie jakie były wystawy. Oni cenią moje zdanie. Bo mówię wprost:
to lubię, a tego nie lubię. Ja się nie wstydzę, że nie lubię zbytniej
awangardy w sztuce, mówię, że to jest często powierzchowne. Ale dodaję,
że rzetelna ocena będzie możliwa dopiero za pięćdziesiąt, sto lat.
Beata Wróblewska: Ja też nie kryję swoich opinii. Nie mogę
zupełnie zignorować kultury masowej, tego, co ich interesuje, co ich
kształtuje. Poszłam na przykład na "Matrixa". Oni mnie zresztą
ciągle pytają, co myślę o "Harrym Potterze", o adaptacji "Quo
Vadis". Widocznie moje zdanie jest dla nich ważne. Ale zawsze
zaznaczam, że nie muszą się nim kierować. Możecie - mówię - czytać
fantasy (sama też przeczytałam Sapkowskiego, chociaż z trudem),
ale pamiętajcie, że literatura na tym się nie kończy.
Grażyna Zabłocka: Pewien arcybiskup powiedział, że nauczyciel to
ten, który przeciwdziała inwazji brzydoty i powierzchowności. Czy
Państwo by się z tym zgodzili?
Jakub Ćwieczkowski: Najpierw odniosę się do tego jako ojciec.
Nauczyłem córkę, że lalka Barbie jest amerykańskim kiczem. Ona sobie
robiła zabawki z patyka, kamyczka. To pobudza wyobraźnię. A w ogóle
wychowanie zawiera się w trójkącie: nauczyciel-dziecko-dom.
W tej chwili najbardziej kuleje dom i my możemy na głowie stanąć,
a pewnych rzeczy nie przewalczymy, skoro wartością stał się pieniądz.
Zofia Broniek: Na czym polega istota zawodu nauczyciela?
Jakub Ćwieczkowski: Nauczyciel jest jak rzeźbiarz. Czuje
człowieka, patrzy, jak on się ugina, czasem trochę przyciśnie, ale
z czuciem - tak, żeby się wygiął, a nie pękł.
Beata Wróblewska: Nauczyciel to jest Syzyf, który pcha pod górę
wielki, wielki głaz, a jak go już prawie, prawie wtoczył, to słyszy na
przykład, że "Balladynę" napisał Mickiewicz. I wtedy głaz stacza
się w dół i wprasowuje nauczyciela w ziemię.
Zofia Padee: A wtedy on wstaje, otrzepuje się jak Kaczor
Donald...
Beata Wróblewska: ...i pcha dalej.
Bożena Głowacka prowadzi "zerówkę" przy szkole społecznej KIK.
Zofia Padée uczy matematyki w podstawowej szkole samorządowej i gimnazjum.
Beata Wróblewska uczy polskiego w Liceum Społecznym przy ul. Wiewiórek.
Jakub Ćwieczkowski zajmuje się wychowaniem plastycznym we wszystkich szkołach społecznych w Podkowie.
Zadałam kiedyś uczniom wypracowanie na temat miejsca zamieszkania.
Zwracały uwagę wypowiedzi dzieci, które przybyły tu z wielkich miast.
Dzieci te były przyjemnie zdziwione, że nie obowiązuje podział na te
z lepszych i gorszych dzielnic. Wspominały, jaka nienawiść na tym tle
występowała w poprzednich szkołach. Moje wnioski z obserwacji
podkowiańskiego środowiska są pozytywne. Poprzednio pracowałam
w szkołach pruszkowskich, gdzie zdarzały się sytuacje w naszej szkole nie do pomyślenia (plucie na nauczycieli,
straszenie kwasem solnym, często interweniowała policja). Miałam okazję
zetknąć się ze środowiskiem kryminogennym, patologiami. Rodzice
poświęcali dzieciom niewiele czasu. Dla mnie to wyraźny kontrast - tu
rodzice często przychodzą na zebrania, wyjaśniają różne problemy,
starają się dzieciom pomagać. Starają się wpływać
również i na naszą pracę, aby była korzystniejsza dla dzieci.
Na wielu spotkaniach jako wychowawczyni muszę
łagodzić spory, na przykład między rodzicem a nauczycielem jakiegoś przedmiotu.
Nowe programy skłaniają mnie do zmiany metod i treści, biorę udział
w różnych prelekcjach.
Obawiam się, że lektury, na jakich wychowało się tyle
pokoleń, mogą być już mniej zrozumiałe. Zaczyna się tak dziać z
Siłaczką, nie wspomnę o Syzyfowych pracach czy Placówce,
których uczniowie nie chcą czytać. Odbiór tekstu literackiego sprawia trudności,
nauczyciel musi pomóc w jego zrozumieniu.
To jest niepokojące, aby szkoła nie kształciła płytkich Europejczyków. Muszę
przekazać, skąd przychodzimy, dokąd idziemy. W zjednoczonej Europie
będziemy oddzielnym narodem, moim zdaniem aktualne są i będą wartości zdjęte ze
sztandaru: Bóg, honor, ojczyzna. Przedtem był kanon
lektur, teraz panuje tendencja do swobody w wyborze. Pozwala to młodym
nauczycielom na rezygnację z Kamieni na szaniec na rzecz
dzieł z literatury obcej. Uważam jednak, że muszę przekazać ojczystą tradycję.
Wprowadziłam lekcje służące demaskowaniu reklam. Dzieci świetnie
parodiują zalety towarów bez zalet. Myślę, że uczniom ambitnym,
chętnym można poświęcić więcej czasu, organizując chociażby kółko czytelnicze.
Takie zajęcia powinny być jednak dodatkowo opłacane, a na to nie ma
pieniędzy...
Anna Paszko, nauczycielka polskiego w szkole samorządowej