28 lutego, podczas spotkania otwierającego „Rok Iwaszkiewiczowski na Stawisku”, z córką pisarza Marią Iwaszkiewicz-Wojdowską rozmawiał Paweł Kądziela1
Przed laty córka Stefana Żeromskiego pani Monika tak wspominała
swe pierwsze spotkanie ze Słonimskim: „Rodzice rozmawiali
o wierszach poety Antoniego Słonimskiego. Poeta, to było piękne słowo,
zapytałam moją matkę, jaki on jest, jak wygląda. Mama powiedziała:
«Przyjdzie tu, to go zobaczysz. Wygląda – jak to poeta. Ma
bladą twarz, głębokie, marzące, błękitne oczy, długie rzęsy, rzucające
cień na policzki i piękne jasne włosy do ramion» . Oczywiście, tak
musiał wyglądać poeta, więc czekałam na to jego przyjście
z niecierpliwością. Kiedy w umówionym dniu poeta zadzwonił do naszych
drzwi, poleciałam pierwsza otworzyć mu. Stał tam niezbyt wysoki pan,
dobrze łysawy, z taką jakąś jakby obrzękłą twarzą, w binoklach.
Powiedział mi: «Dzień dobry, jestem Słonimski» i musiał
się pewnie zdziwić, kiedy zamiast go poprosić do środka, zatrzasnęłam mu
drzwi przed nosem”2.
A jakie było pierwsze Pani spotkanie ze skamandrytami? Ze
Słonimskim, Tuwimem, Lechoniem, Wierzyńskim?
Ciekawe – niektóre rzeczy pamięta się doskonale, a inne jakoś się
gubią. Ja na przykład nie pamiętam Lechonia, choć Lechoń musiał być
przez swoją dziwność, przez tę wyjątkowo szczupłą posturę dla dziecka
niezwykły. Nie pamiętam go, a był na Stawisku i był w Podkowie –
świadczą o tym fotografie. Właściwie skamandryci ograniczają się u mnie
do Słonimskiego, Tuwima i, jak ja ich nazywam, skamandrytów bocznych.
Był wśród tych akolitów Stanisław Baliński, był Karski... Bo oni
przyciągali innych poetów. Ja myślę, że wszystkie grupy poetyckie
w okresie międzywojennym albo naśladowały skamandrytów, albo – jak
Kwadryga – powstały przeciwko nim.
Ale jak ich poznałam – nie pamiętam. Obawiam się, że na te pierwsze
wspomnienia nałożyły mi się późniejsze, powojenne. Bo przecież
i Słonimskiego, i Tuwima widywałam już po wojnie. Pozostałych
skamandrytów nie pamiętam, ale w domu żyły ich dowcipy, powiedzonka.
Celował w nich Lechoń. To on rozpoczął całą serię wierszyków
makabrycznych swoim: „Chciałbym, żeby Bodo umarł bardzo młodo”
(o znanym aktorze). I zaczęło się: „Grób, cztery deski, w środku
Grydzewski”. Albo: „Przed domem Breitera już kondukt się zbiera”
(o pewnym krytyku). I tak dalej, i tak dalej.
Pierwszy wieczór Skamandra odbył się, jak wiadomo, w kawiarni „Pod Pikadorem” 29 listopada 1918 roku. Dzięki pani trosce i zabiegom w kamienicy na Nowym Świecie, w której mieściła się ta kawiarnia, wmurowano tablicę pamiątkową. A Stawisko jest jedynym miejscem związanym ze skamandrytami, które przetrwało wojnę. O przedwojennych adresach członków grupy „Skamander” mało kto dziś pamięta. A były to w Warszawie miejsca ważnych ich spotkań: mieszkanie Mieczysława Grydzewskiego (Złota 8 m 5), gdzie mieściła się redakcja „Skamandra”, a później „Wiadomości Literackich”, mieszkanie Juliana Tuwima na Chłodnej, Kazimierza Wierzyńskiego na Hożej, Jana Lechonia na Przyrynku i Antoniego Słonimskiego na Niecałej.
W redakcji „Wiadomości” byłam. Ojciec lubił mnie czasem ze sobą
zabierać. Pamiętam ponury pokój wychodzący na podwórze; w kącie
siedział Broniewski, który był sekretarzem redakcji.
A co do tej tablicy, to udało mi się ją umieścić dopiero po ośmiu
latach starań i, rzecz dziwna, odmawiały mi zarówno rządy o tendencji
lewicowej, jak i rządy o tendencji prawicowej. Ale ja jestem bardzo
uparta. I jak po raz kolejny jakiś urzędnik powiedział mi: „W tym
roku tablicy nie będzie”, to ja mu na to: „Proszę pana, niech pan
nie myśli, że ja się odczepię. Ja się nie odczepię! Będę dzwoniła,
będę przychodziła...”. I usłyszałam w słuchawce jęk przerażenia. No
i tablica jest! A ja jestem z tego bardzo dumna.
Ale wróćmy do początków. Ja zawsze mówię, że wkładam bardzo dużo
trudu, żeby udawać, że nie pamiętam, co było przed wojną. Czasem pamięć
jednak coś podsuwa... Słonimski bardzo długo przyjeżdżał do naszej
dawnej podkowiańskiej willi „Aida”, która istnieje do dziś.
(W Brzezinie jest taki opis, jak się przechodzi spomiędzy brzóz
w las sosnowy – tam właśnie było takie przejście). Mama wspominała te
czasy. Tam na samej górze był pokoik, a w nim stara, zdezelowana
kanapa, którą matka nazywała „kanapą słynnych ludzi”, bo różni tam
na niej po kolei sypiali; w każdym razie i Karol Szymanowski,
i Słonimski, który jakieś miał wtedy zagwozdki w życiu osobistym.
Przyjeżdżał i pisał w tym pokoiku wiersze, a później schodził na dół
i odczytywał je przy świecy lub lampie naftowej.
Wśród skamandrytów była jedna niewiasta, pani Maria Morska, która recytowała ich wiersze w kawiarni „Pod Pikadorem”. Czy Pani ją poznała?
Nie, ja jej chyba nie poznałam, chyba jej tu nie było. Była to
kobieta na pewno fascynująca, w dodatku bardzo inteligentna, wielka
miłość Słonimskiego. Mieszkała w jednym z pierwszych domów Podkowy,
w tym ogromnym, długim, szarym domu pomiędzy Podkową Wschodnią a Główną,
stojąc twarzą do Warszawy, po lewej stronie. Miała potem jakieś
straszne przejścia okupacyjne. Trzeba wspomnieć i o Krzywickiej, która
miała tu, na Wschodniej, pod lasem Młochowskim, domek z czytelnią.
I też się koło niej kręcili, przyjeżdżali z Warszawy... A później szli
na Stawisko na obiad – albo odwrotnie.
Były nawet pomysły, żeby tu stworzyć całą kolonię skamandrytów. Jest,
jak się idzie stąd na Zachodnią, domek Stefana Napierskiego, czyli Marka
Eigera (teraz stoi przed nim figurka bociana). Nie zdążył go dokończyć
– Niemcy, jak weszli do Warszawy, to go natychmiast zaaresztowali.
Zginął podobno na Pawiaku, niektórzy twierdzą, że w Palmirach. Wydawał
pismo „Ateneum”, bardzo interesujące. Czesław Miłosz, który nie
cierpiał skamandrytów...
...ale w Traktacie poetyckim napisał: „Nigdy nie było tak pięknej plejady”.
No tak, bo to było nadzwyczajne. Oni byli grupą tak związaną, pisali
takie piękne wiersze! A ten pomysł recytowania wierszy w kawiarniach
też był wtedy bardzo oryginalny. Za granicą już były takie kawiarnie,
ale w Polsce ta była pierwsza. No i te dowcipy!
Oni byli przecież bardzo młodzi. Słonimski, rówieśnik mojego ojca,
mógł mieć, jak powstał „Pikador”, dwadzieścia lat z kawałkiem.
Lechoń chyba o pięć mniej, on przecież zaczynał jako genialne dziecko
– pierwszy tomik wydrukował mając lat siedemnaście. Więc wszystkie te
ich dowcipy, piosenki, powiedzonka, to były pomysły ludzi młodych.
A jak robili sobie kawały, nawet złośliwe, to one nigdy nie były
wstrętne, nie miały nic wspólnego z podkładaniem świni.
Przedmiotem niezwykłych kawałów był Grydzewski. Nie miał tego
poczucia humoru, co tamci, ale i nie obrażał się. Kochał strasznie te
„Wiadomości Literackie” i jeden z dowcipów polegał na tym, że się
do niego dzwoniło i mówiło, że na tej a tej stronie jest błąd. On
wpadał w furię. A że seplenił i do tego się jąkał, więc nie mógł
z siebie wydobyć więcej niż tylko: „Wies, wies, wies!”. Razu
pewnego zakradli się kiedyś do niego Lechoń ze Słonimskim i przemienili
mu mieszkanie w muzeum. Grydzewski wraca, a tu na stole kartka:
„stół, na którym podpisano pokój pod Poitiers”, a na lampie:
„szlafrok królowej Kunegundy, którego używała co rano”. Szafa była
nieco odsunięta i było napisane: „W tym miejscu siusiał Kościuszko
przed bitwą pod Racławicami”, i tak dalej.
U Tuwima z kolei był bardzo długi i bardzo zimny korytarz prowadzący
do kuchni. No to dzwonili do niego na przykład o trzeciej nad ranem:
„Pan Tuwim? – Tak. – U pana się gaz ulatnia, niech pan pójdzie
zobaczyć”. I ten, obudzony w środku nocy, nie zastanawiał się nad
idiotyzmem tego telefonu, tylko wstawał i szedł tym zimnym korytarzem...
Jest w tomie Oktostychy Iwaszkiewicza wiersz pod tytułem Maj, dedykowany „Picadorom”, który kończy się takim dwuwierszem: „Spotkanie – gdzieś, w ogrodzie, na dwóch końcach ławki./ I wierna, nieco gorzka piastunka – Samotność”. Czy nie było tak, że Iwaszkiewicz zachowywał wśród skamandrytów pozycję trochę odrębną? Czy nie denerwowały go psikusy, zabawy, żarty robione przez cały krąg ”Cyrulika Warszawskiego”, gdzie główne role grali Lechoń, Tuwim, Hemar? Czy Jarosław Iwaszkiewicz w jakimś sensie nie odstawał od tej ludycznej strony życia skamandrytów?
Ja myślę, że odstawał. Ojciec przyjechał do Warszawy dopiero w roku 1918, jako człowiek dwudziestoparoletni, i mówił z akcentem kresowym, ciągnionym, z czego oni się trochę podśmiewali. Jako prowincjusz nie mógł też oczywiście rozumieć różnych warszawskich dowcipów. A i sam nie miał zupełnie talentu do wymyślania dowcipnych wierszyków. Pisze gdzieś, w dzienniku – a może w liście do matki? – że gdyby go nawet zamknęli w celi z wyrokiem śmierci i powiedzieli, że mu darują tę karę, pod warunkiem, że napisze jakiś dowcipny wierszyk, to nie mógłby tego zrobić, bo nie potrafił. Ale miał nad nimi niewątpliwą przewagę – znakomitą znajomość wspaniałej poezji rosyjskiej.
A nie ma Pani wrażenia, że twórcy Skamandra – Tuwim, Wierzyński, Słonimski, Lechoń – w jakiejś mierze należą już do historii literatury, podczas gdy Jarosław Iwaszkiewicz, którego witalność twórcza była olbrzymia, wciąż fascynuje i czytelników, i na przykład twórców filmowych? Kolejne tomy jego ineditów (dzienników, korespondencji) są literackimi wydarzeniami, na podstawie nowel powstają scenariusze filmowe. Jego dzieło wciąż żyje!
Ojciec zawsze mówił: „Ja jestem poetą”. Ale był przecież także
prozaikiem i dramaturgiem, więc i pod tym względem odstawał od tamtych.
Poza tym był wykształcony muzycznie. Studiował nawet na konserwatorium
w Kijowie. No i grywał, widywałam go przy fortepianie. A Słonimski
i Tuwim byli raczej niemuzykalni.
Ale chciałam wrócić jeszcze do tych akolitów. Najbliższym
przyjacielem był Stanisław Baliński. Jest takie zdjęcie, zrobione
w „Aidzie”, jak on się mamie oświadcza – z ręką na sercu, a mama
ma taką minę... Więc to były ich z kolei żarty. Albo takie „tańce
wschodnie”: mama grała Szeherezadę Rimskiego-Korsakowa,
a ojciec tańczył w zielonym szlafroku i pióropuszu zielonym na głowie!
A przy jednym preludium Chopina kładł się na podłodze i turlał w takt
utworu, zawinięty w prześcieradło – od czasu do czasu z prześcieradła
wysuwały się nogi w wielkich butach.
Każda taka grupa poetycka jak Skamander musi mieć – mówiąc językiem współczesnym – swojego menadżera. Takim menadżerem był niewątpliwie Mieczysław Grydzewski, który miał swego pomocnika i dyrektora finansowego Antoniego Bormana, wspaniałego, jak się okazuje, epistolografa, człowieka obdarzonego bardzo specyficznym językiem i łatwością pisania. Ukazał się w opracowaniu pani Małgorzaty Bojanowskiej tom listów pomiędzy Iwaszkiewiczem i Grydzewskim. Wiem, że na Stawisku jest też wielki blok listów Bormana do Iwaszkiewicza. Czy Antoniego Bormana, który od końca II wojny światowej mieszkał w Londynie, Pani poznała?
On był, jeśli tak można powiedzieć, moim przyjacielem, bardzo mnie lubił. I mówił: Marysiu, jak skończysz szesnaście lat, to ja cię zapraszam na pierwszy bal. I do pierwszego walca. Sam był bezdzietny. Są jego listy do ojca, bardzo wzruszające. To był rzeczywiście wspaniały menadżer, na którego nikt nie zwracał specjalnie uwagi – Antek to Antek. Ja go jeszcze pamiętam z późniejszych czasów, jak pojechałam pierwszy raz w 57 roku do Paryża. Siedzieliśmy w kawiarni: ojciec, Antoni Borman, Kot-Jeleński i ja. Borman nauczył mnie różnych zabawnych piosenek, np. takiej: „A gdy wołamy: « niech nam żyje» /, mamy na myśli zdrowie czyje?/ Mojżesza, Mojżesza, paraparapam, hejże-ha./ On przeprowadził wszystko mądrze,/ on wyprowadził nas a skądże?/ – z Egipciu/, z Egipciu, paraparapam, hejże-ha”.
Dwadzieścia sześć lat temu w „Przekroju”, we wspomnieniu o Stanisławie Balińskim opisała Pani ostatnią niedzielę sierpnia 1939 roku na Stawisku. Czy mogłaby Pani podzielić się teraz z nami tym wspomnieniem?
Ta ostatnia niedziela – ja ją zapamiętałam inaczej niż ojciec.
Możliwe, że mnie się nałożyły dwa obrazy. Ale to, co pamiętam, to
wojenny nastrój i ten niesłychany wokół urodzaj – bo przed wielką
klęską zawsze jest urodzaj („O roku ów! kto ciebie widział w naszym
kraju!/Ciebie lud zowie dotąd rokiem urodzaju” – pisał wieszcz o roku
1812). I że idziemy nad staw – to już było po moich imieninach 15
sierpnia, na które dostałam w prezencie wiatrówkę; na stawie pływa
słonecznik i Andrzejewski z Miłoszem biorą ode mnie tę wiatrówkę
i zaczynają do niego strzelać, mówiąc: „No, to strzelamy do
Niemca”. Wszystkim się wydawało, że to taki śliczny dowcip. A ojciec
opisuje, że był Sobański, Baliński, Czesław też i nasza przyjaciółka,
pani profesor Wanda Telakowska, niebywała postać. I że Baliński zagrał
wszystkie szlagiery i tanga, i Antoni Sobański odtańczył te tanga
z Wandą Telakowską.
Sobański napisał wspaniałą książkę Cywil w Berlinie, którą
profesor Szarota wydał teraz ponownie, bo była zupełnie zapomniana. Ten
człowiek umiał przeczuć faszyzm, przewidzieć, co się będzie działo.
(A przecież panował wtedy nastrój „nie oddamy ani guzika”, „silni,
zwarci, gotowi”, i tak dalej).
Koniec dwudziestolecia międzywojennego to także koniec grupy „Skamandra”. We wrześniu 1939 roku w kraju pozostał jedynie Jarosław Iwaszkiewicz. Czterej pozostali opuścili Polskę, niektórzy na zawsze.
Ojciec jednak nawet podczas okupacji przypominał: „Dzisiaj jest
29 listopada, rocznica Pikadora. Ciekawym, czy oni o mnie myślą...”.
Bo to była naprawdę niezwykle silna więź.
Widzi pan, mnie kiedyś pytali, dlaczego ojciec nie wyjechał na Zachód.
Bo już raz wyjeżdżał – z Ukrainy. I z trudem się zaadaptował.
Pokochał Mazowsze, pokochał Sandomierz, ale przecież był z innych stron.
I ciągnęło go do tamtej ziemi – jak pojechaliśmy pierwszy raz do
Sandomierza, powiedział do mnie: „Pokażę ci kwiaty, kwitną tu takie
same, jak u nas!”. „U nas” to było na Ukrainie... Więc tak, bieg
jego życia był inny. On b y ł inny.
Powiedzmy jeszcze, że przeżył wszystkich skamandrytów, będąc ich rówieśnikiem umarł najpóźniej, w 1980 roku, trzydzieści lat temu.
Nie tylko żył najdłużej, ale los obdarzył go wielkim darem – mocą twórczą, która nie przemijała. Przecież jego ostatnie wiersze to szczyty tego, co napisał. A co jest dla twórcy najważniejsze? Jego twórczość! Ale mnie się wydaje – odpowiadam tu na dzienniki mojego ojca – że wielki twórca jest zawsze i sam, i osobny.
opracowała Hanna Bartoszewicz
1
W drugiej części spotkania Grzegorz
Piotrowski i Piotr Słopecki wykonywali piosenki z czasów i do słów
Jarosława Iwaszkiewicza, wśród nich wiersz z tomu Lato 1932,
który przytaczamy obok [–> ] (muzykę do wiersza skomponował Andrzej
Kurylewicz)
2
Monika Żeromska, Znałam go od
zawsze, [w:] Wspomnienia o Antonim Słonimskim. Pod redakcją
Pawła Kądzieli i Artura Międzyrzeckiego, Biblioteka „Więzi”,
Warszawa 1996; str. 322.