PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 34

[ dyskusja redakcyjna z nauczycielami ]
[ wypowiedzi dyrektorów szkół ]

Ławki, tablice, kreda

Głosy uczniów

Zamiast betonu i blokowisk


(...) Do szkoły podstawowej w Podkowie Leśnej zaczęłam uczęszczać od piątej klasy. Wcześniej mieszkałam i uczyłam się w Płocku. Po płockiej szkole - molochu, gdzie notorycznie gubiłam się (np. miałam trudności ze znalezieniem sali gimnastycznej i stołówki) oraz z przytłaczającą ilością obcych ludzi (dziesięć klas pierwszych) szkoła w Podkowie była miłym zaskoczeniem. Jej wymiary idealnie pasują do skali dziecka. Wszędzie dużo zieleni zamiast betonu i blokowisk. Poza tym, po roku zna się wszystkich z widzenia i można wszędzie trafić. Tutaj łatwiej odnalazłam się i usamodzielniłam; dużo dały mi zajęcia pozalekcyjne, judo prowadzone przez pana Kazimierza Rutkowskiego i lekcje wuefu z panią Ewą Olasek. Dyslekcja i dysgrafia przestały być traktowane jako nieuleczalny problem, który z miejsca mnie dyskwalifikował. Pani Grażyna Zabłocka pokazała mi, że mimo dysgrafii mogę pisać interesujące teksty, co zdumiało moją mamę, przyzwyczajoną do innych opinii na mój temat. Były różne spięcia, niepowodzenia, stresy, jak w każdej szkole.

Marta Szulc

Za mało tradycji


Bardzo dobrze czułam się w swojej szkole. Codziennie rano wychodziłam z domu z przekonaniem, że dziś zdarzy się coś wesołego i rzeczywiście - wesołych (ale chyba tylko z naszego punktu widzenia) zdarzeń w naszej podstawówce nie brakowało. Hałaśliwe zachowanie VIIIb na niektórych lekcjach stało się z czasem regułą. Rozmowy, liściki krążące po klasie, komentarze Karola i przede wszystkim śmiech - to tylko mała cząstka tego, co działo się na wielu lekcjach. Bez przerwy rodziły się kolejne pomysły, jak ubarwić sobie szkolne życie. Huśtaliśmy się na gałęzi, wchodziliśmy na sam szczyt dużej Małpy, wychodziliśmy z sali przez okna, a nawet obrzucaliśmy się obierkami. Na trudne sytuacje mieliśmy sposoby: szpilki w zamkach, telefony do sekretariatu wywołujące nauczycieli z sali i nieoceniona wzajemna pomoc na klasówkach i przy odpowiedziach. Uchodziliśmy chyba za jedną z najbardziej niezdyscyplinowanych klas i rzeczywiście nie ma się co dziwić tej opinii. Uczyłam się pięć razy mniej niż w liceum. Nie znałam uczucia stresu, związanego z pracą klasową czy odpowiedzią ustną. Teraz muszę włożyć trochę pracy, żeby nadrobić zaległości, m. in. z geografii, fizyki...
Pracę w samorządzie szkolnym wspominam jako dobrą lekcję małej demokracji. Organizując wybory, Dzień Nauczyciela, Dzień Wiosny uczyliśmy się odpowiedzialności i poznawaliśmy podstawowe zasady działania w grupie. Za mało było w naszej szkole (oprócz Dnia Europejskiego) ciekawej tradycji, wartej podtrzymania, imprez kulturalno-naukowych. O wiele lepiej byłoby, gdybyśmy regularnie mieli kółka zainteresowań, chór, Dni Języków, dodatkowe zajęcia z informatyki lub warsztaty psychologiczne.
W porównaniu z moim liceum podstawówka była też kiepsko wyposażona. Komputery nie miały podłączenia do internetu. Dopiero od dwóch lat sala gimnastyczna ma podłogę z prawdziwego zdarzenia. Miło wspominam lekcje KOS-u z p. Mieszkowską, matematykę z p. Bajurską i angielski z p. Kawecką-Sikorą. Dużo pracy wkładałam w chemię (p. Kaczmarczyk), historię (p. Starnawska) i biologię (p. Bytów). Słowa podziękowania mam dla wychowawczyni, p. Bajurskiej, która niezrażona naszymi głupimi zachowaniami zawsze jeżdziła z nami na klasowe wycieczki, np. do Radkowa, Karpacza. Nierzadko okazywała nam cierpliwość i zrozumienie.
W szkole panowała przyjazna uczniom atmosfera. Trudno mi jednoznacznie ocenić sześć lat, które tu spędziłam. Wydaje mi się, że odnajdowałam to, co w okresie dorastania było dla mnie ważne - klimat nie krępujący swobodnego rozwoju. Zawsze towarzyszyło mi przekonanie, że mam bardzo zgraną klasę i chyba to odczucie zdominowało cały okres spędzony w szkole samorządowej i decydująco wpłynęło na kształt wspomnień.


Marta Subko

Po prostu Anioł Stróż


Z miłą chęcią podzielę się wspomnieniami o mojej (niestety już byłej) szkole podstawowej.
Pierwsze trzy lata spędziliśmy w "sali słonecznej" na plebanii (teraz mieści się tam kancelaria parafialna). Pierwszy rok wychowywała nas p. Ewa Wrzosek, a kolejne dwa lata p. Wanda Sadowska, kobieta o miękkim sercu i stalowych nerwach. W czwartej klasie nowa wychowawczyni, p. Ewa Rogowska, nowa sala lekcyjna w innym " nieosiągalnym" budynku, w "Błękicie", nowe przedmioty. Trzeba się było więcej uczyć. Zaczęły się wielkie przyjaźnie i antagonizmy. Nowi nauczyciele zdawali się być bardzo wymagający, a my (chłopcy) zamiast się uczyć jeździliśmy całymi dniami na rowerach lub graliśmy na komputerach.
Bardzo miło wspominam wszystkich moich nauczycieli, ale szczególnie zapamiętałem: naszą polonistkę, p. Ewę Wojnarowską, która z wielkim zapałem poszerzała nasze horyzonty nie tylko na lekcjach, ale i na warsztatach pt. "Debaty" (bardzo pożyteczne, zdobytą wiedzę wykorzystuję do tej pory) oraz podczas różnych inscenizacji, wycieczek. Pani Ewa jak dobry duch strzegła nas przed nieprzyjemnościami, dawała dobre rady, pomagała, gdy zmagaliśmy się z naszymi "wielkimi" problemami. Na zimowiskach czytała książki na dobranoc, dbała, byśmy przyjmowali leki (raz miałem zapalenie spojówek i sama aplikowała mi maść do oczu), po prostu Anioł Stróż; I pan Jerzy Szczepański - historyk. Absolutne przeciwieństwo pani Ewy: surowy, wymagający, cięty w uwagach. Takich nauczycieli pamięta się bardzo długo i z perspektywy czasu dochodzi się do wniosku, że oni tacy byli, bo bardzo im zależało, abyśmy "wyszli na ludzi". Pan Szczepański miał niesamowite wiadomości na każdy temat i odpowiednio zagadnięty był w stanie poświęcić lekcje na omawianie zupełnie innego problemu niż powinien być na lekcji. Do tego opowiadał tak barwnie i dowcipnie, że jego opowieści na pewno każdemu zostały w pamięci.
Tych dwoje nauczycieli sprawiło, że chciałem się kształcić w kierunku humanistycznym, niestety, z powodu lenistwa wybrałem na egzaminie matematykę.
Wspaniale rozwijającymi nasze umiejętności w posługiwaniu się językiem angielskim byli GAPowicze, czyli młodzież przyjeżdżająca z różnych anglojęzycznych krajów. Pod okiem pani Ewy Rogowskiej lektorzy przygotowywali dla nas lekcje i zabawy.
Może mój opis jest nieco landrynkowy, ale tamte czasy naprawdę takie były.
Teraźniejsi uczniowie też, mam nadzieję, będą tak słodko jak ja wspominać chwile spędzone w szkołach prowadzonych przez p. Grzegorza Dąbrowskiego.


Michał Jarco


Mam mieszane uczucia

Jak wspominam Szkołę Samorządową im. Bohaterów Warszawy w Podkowie Leśnej? Miejsce, w którym spędziłam osiem lat?
Mam mieszane uczucia.
Za najlepsze uważam trzy pierwsze lata.Zawdzięczam to wychowawczyni, p. Annie Hoffman. Była to osoba młoda i pomysłowa.Ponieważ byliśmy jej pierwszą klasą, poświęcała nam szczególnie dużo uwagi i miała z nami świetny kontakt. Doskonale wywiązywała się ze swojego zadania, wkładając w nie dużo miłości. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła lepiej spędzić te pierwsze lata szkoły, ponieważ były one idealnym połączeniem nauki z zabawą.
Później przez rok języka polskiego uczyła nas pani Pasterska - bardzo miła i ciepła kobieta. Już wtedy lubiłam ten przedmiot, być może dlatego, że poza gramatyką nie miałam z nim problemów.
Nie chciałabym tu opisywać wszystkich moich nauczycieli, ale kilkoro z nich zasłużyło na szczególną uwagę.
Pani Milewska (polonistka) namówiła mnie do wzięcia udziału w konkursie recytatorskim, choć myślałam, że nie mam szans. Kazała mi recytować wiersz tyle razy, dopóki nie była ze mnie w pełni zadowolona. Wierzyła we mnie. Właśnie dzięki niej zajęłam pierwsze miejsce.
Panią Kaczmarczyk zaczęłam doceniać dopiero w liceum. Gdy chemii zaczęła mnie uczyć pani profesor X, zrozumiałam, że pani Kaczmarczyk wcale nie była zbyt wymagająca. Od zawsze zdumiewał mnie jej zadziwiający słuch i wzrok. Potrafiła usłyszeć najcichszy szept z ostatniej ławki i dostrzec nawet najlepiej schowaną ściągę.
Nie zapomnę też nauczyciela wuefu, pana Jerzego Drążkowskiego. Uzyskiwałam nie najgorsze wyniki w lekkoatletyce, zwłaszcza w biegach, więc parę razy startowałam w zawodach. Razem z koleżankami zostałam wybrana do reprezentacji szkoły w ogólnopolskich zawodach lekkoatletycznych (zdobyłyśmy tytuł reprezentacji rejonu). Pan jeżdził z nami, dopingował, pocieszał. Poza tym organizował obozy wakacyjne na Mazurach. Mieszkaliśmy w namiotach, w lesie, nad jeziorem. Pływaliśmy, jeżdziliśmy na rowerach, przyrządzaliśmy sobie posiłki, zbieraliśmy jagody. Dzięki niemu mogłam z koleżankami i kolegami z klasy w ładnym zakątku Polski przyjemnie spędzić wakacje.
Nie ma szkół, gdzie wszyscy są idealni. Niektórzy uczyli lepiej, inni gorzej. Teraz słów kilka o innych szkolnych sprawach.
Budynek sprawiał przygnębiające wrażenie. Ściany pomalowane farbą olejną w paskudnym kolorze. Ciasne, klaustrofobiczne szatnie (słyszałam, że ostatnio przeprowadzany jest remont, na pewno się przyda). W toaletach były niezbyt czyste kabiny, które rzadko udawało się zamknąć, (z reguły brakowało zasuwki) i w których prawie nigdy nie było papieru. Jeszcze za czasów mojego pobytu zaczęto wprowadzać w szkole pewne "udogodnienia". Spore emocje na przerwach wzbudzał sklepik. Sprzedawano w nim głównie słodycze, w związku z czym tworzyły się na korytarzu gigantyczne kolejki. Później "nowością" stał się zżerający monety automat z napojami gazowanymi.
Wiadomo, że najważniejsi są nauczyciele, panująca atmosfera i ludzie, z którymi się chodzi do klasy. Uważam jednak, że można było sprawić, aby duża szkoła była ładniejsza, bardziej przytulna.


Agnieszka Traczyk



Spotkałem dobrych ludzi


(...) Do szkoły podstawowej w Podkowie (dziś szkoły samorządowej) zacząłem chodzić w roku 1981. Byłem młodszy od kolegów, bo rodzice uznali, że dobrze, by dziecko miało rok w zapasie. Dziś mam 26 lat; ostatni dzwonek w podstawówce zadzwonił dla mnie 12 lat temu.
Klasę I B tworzyli chłopcy i dziewczęta z Podkowy, klasę A dzieci z Żółwina, Owczarni i Otrębus. Podobał mi się ten podział według miejsca zamieszkania, bo część dzieciaków znałem już z zerówki, a do nowych miałem blisko. Nie pamiętam antagonizmów w stylu "my stąd - wy stamtąd", więc chyba system działał dobrze i nikt nie czuł się pokrzywdzony. Nasza trzydziestoparoosobowa klasa zgrała się bardzo szybko, a przyjaźnie przetrwały do dziś. Mało jest osób, o których nie wiedziałbym nic, mimo że wielu z nas nie mieszka już w Podkowie. Choćby taki Kuba Bodzan - od 10 lat w Kanadzie, a przecież stale jest z nim kontakt przez internet!
Do szkoły lubiłem chodzić, przynajmniej na początku. Kłopotów z nauką nie miałem do jakiejś szóstej klasy, kiedy to (o zgrozo!) zaczęły się przedmioty ścisłe - biologia, chemia i fizyka - a i ich nauczyciele srogo egzekwowali przekazywaną nam z mozołem wiedzę. Ja, za namową pana Wojciecha Kaźmierczaka, nauczyciela WF, zostałem właśnie piłkarzem Znicza Pruszków. Byłem też w reprezentacji szkoły. Sport nieraz pozwalał mi się wybronić od klasówek - wiadomo, mecze wyjazdowe! - ale niestety nie na wszystkich nauczycielach robiło to odpowiednie wrażenie. Nie robiło i na moich rodzicach, którzy zabraniali mi grać, dopóki nie odrobię lekcji.
Promykiem nadziei było dla mych rodzicieli moje zainteresowanie historią, a to za sprawą pani Hichel, która miała dla swego przedmiotu prawdziwą pasję. Starsza, nieduża pani, której inni się bali, potrafiła mnie zahipnotyzować swymi żywymi, barwnymi opowieściami o najazdach Turków albo rozbiorach Polski. Wiadomo było, że nie stawia piątek. A nam z Miłkiem Jankowskim postawiła piątki za referat o obronie Westerplatte! Tego dnia triumfu nigdy nie zapomnę. I nadal interesuję się historią, bynajmniej nie pobieżnie.
Obnoszenie się z sukcesami historycznymi nie przeszkadzało mi wcale w uciekaniu do parku (a gdy pan woźny nie wypuszczał z powodu złej pogody - do ubikacji) przed lekcjami fizyki. Dwója u pana Skowrona to był poważny kłopot - sporo trzeba się było nawkuwać, żeby ją poprawić.
Uczniowie klas 1-3 nie mieli lekcji w pracowniach. Krążyły opowieści, jak fajne są te sale i jakie ciekawe rekwizyty kryją się w nich przed rozpalonymi umysłami małolatów. Ja na przykład nie mogłem się doczekać widoku kościotrupa w sali biologicznej (zobaczyłem go dopiero w piątej czy szóstej klasie).
Pisząc z nostalgią o latach spędzonych w podstawówce coraz mniej złego pamiętam (to chyba dobrze), a przykre sytuacje wydają się dziś śmieszne. Opowiem historię, która już wtedy wydawała mi się absurdalna (lecz przeżyłem ją bardzo). W szkole była biblioteka. Jakoś nie dotarło do mnie, że należy z niej korzystać, że to jest nasz obowiązek. Z satysfakcją obserwowałem, jak dzieciaki biegają do biblioteki, w popłochu wypożyczając lektury (zawsze brakowało egzemplarzy), podczas gdy ja mam wszystkie w domu. Księgozbiór rodziców był na tyle okazały, że chyba nie zdarzyło mi się nie znaleźć w nim wymaganej lektury. Tak więc do biblioteki nawet nie zaglądałem. Na którymś poniedziałkowym apelu zostałem wyczytany wraz z kilkoma innymi uczniami i zmuszony do wystąpienia przed całą szkołą jako ten, który nie wypożyczył z biblioteki ani jednej książki! Wstyd to był okrutny, bo ci których wyczytywano, byli zawsze najgorszymi z najgorszych i znaczyło, że popełnili ohydną zbrodnię. Często mówiło się o kimś z przestrachem: "stary, jego wyczytali na apelu". Nie można się było tłumaczyć, po prostu występowałeś i już. Byłeś naznaczony.
Przez parę następnych miesięcy co trzeci dzień biegałem do biblioteki, brałem, co popadnie, a w domu rzucałem książkę w kąt. Byłem na tyle systematyczny i uparty, że nieludzki system, który zasadę tę wymyślił w zaciszu gabinetów, dostrzegł moje starania i na którymś z kolei apelu okrzyknięto mnie liderem w czytaniu zbiorów szkolnej biblioteki.
Okres szkoły podstawowej wspominam niezwykle miło. Uczyli nas ludzie, którzy w większości kochali to, co robili. A antypatie i konflikty pomiędzy ciałem pedagogicznym i uczniami... cóż, rzadko przecież lubi się i ceni wszystkich. Ja miałem to szczęście, że - poza nielicznymi wyjątkami - trafiłem na dobrych nauczycieli, dobrych ludzi. Wiele można powiedzieć o mankamentach systemu szkolnictwa, niedofinansowaniu, przeładowaniu programów nauczania, a więc o potrzebie zmian, ale jedno pozostaje niezmienne - szkoła ma wychowywać i uczyć. Moja szkoła, jak na swoje ówczesne możliwości, dobrze wywiązała się z tych zadań. A raczej dobrze wywiązali się z nich ludzie, którzy ją tworzyli. Świadczy o tym choćby fakt, że bez trudu dostałem się do dwóch liceów, w tym do Liceum Społecznego w Milanówku, do którego egzamin był, mówiąc nieskromnie, bardzo trudny i nietypowy.
Jeśli kiedyś zostanę ojcem, a szkoła w Podkowie będzie przypominała tę, do której chodziłem, chętnie poślę do niej swoje dziecko. Elitarne szkoły prywatne pozostawię na później (jeśli będzie mnie na nie stać). Uważam, że człowiek w tak młodym wieku odniesie większe korzyści z nauki w dużej szkole, w której zetknie się z kolegami z różnych środowisk, o różnym statusie materialnym. To uczy tolerancji i wrażliwości. Pamiętam apele nauczycieli do nas i naszych rodziców, byśmy nie przynosili do szkoły drogich zabawek, by inni nam nie zazdrościli. Bo przecież do naszej szkoły chodziły też dzieci z Domu Dziecka w Żółwinie (...)


Łukasz Atkonis
Podkowa Leśna, 29 października 2001




 <– Spis treści numeru