PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 74

Anna Piotrowska

Zanim pojawią się roboty


Dawno, dawno temu, na etażerce, na honorowym miejscu stał cud ówczesnej techniki — grający patefon.

Mała dziewczynka, przejęta, wpatrywała się nie w czarne, wirujące krążki, lecz w ażurowe drzwiczki — osłonę głośnika. Próbowała dojrzeć ukryte tam postacie śpiewających i grających pań i panów.

W gruncie rzeczy nie było to wcale tak dawno; nie liczba lat oddzieliła jednak ten czas od czasu obecnego, lecz suma zmian, które się w nim dokonały.

Dzisiejszych dzieci, wnuków owej dziewczynki, nie dziwią żadne, najbardziej niezwykłe rozwiązania techniczne.

Nie czują oni potrzeby zastanawiania się nad przyczyną uruchamiającą mechanizmy, ponieważ obserwując wokół siebie ciągłe przekraczanie ludzkich możliwości, traktują postęp techniczny wraz z „cudem” elektroniki jako coś zupełnie naturalnego.

Nieustanne dążenie do coraz nowszych i śmielszych rozwiązań — mówi się już otwarcie o wprowadzeniu robotów także do naszych domów, nie w formie zabawek, lecz swego rodzaju „osób” wyręczających człowieka, a nawet kierujących jego postępowaniem — skłania, by porównywać przeszłość i teraźniejszość, zastanawiać się, co utraciliśmy, a co niewątpliwie zyskaliśmy wraz z postępem techniki.

W latach sześćdziesiątych popularny był przebój zespołu Niebiesko-Czarni — Niedziela będzie dla nas. Piosenka opisuje perypetie dwojga młodych, którym trudno umówić się na spotkanie:

W poniedziałek, w poniedziałek ja nie mogę,
Bo pomagam mamie.
A we wtorek, a we wtorek i w środę
Ty masz w domu pranie (…)

— żali się chłopak. Za tydzień sytuacja się powtarza, tym razem to on:

(…) we wtorek i w środę
Ja…mam w domu pranie (…).

Zwróćmy uwagę, że chodzi o całe dwa dni tygodnia zajęte przez pranie. Dziś może wydawać się nam to nieprawdopodobne, jednak jeszcze w latach sześćdziesiątych tak właśnie było.

Pranie zamieniało się wtedy w swoisty rodzinny rytuał; brak automatycznych pralek i wyspecjalizowanych środków piorących powodował konieczność rozłożenia na etapy poszczególnych czynności: moczenia, mydlenia, pocierania, gotowania, płukania, wyżymania i suszenia. Służyły do tego sprzęty o niemałych gabarytach — balie, wiadra, kotły, wyżymaczki, obszerne kosze. Wszystko to pochłaniało sporo czasu i sił, przerastało możliwości jednej osoby.

Nawet gdy zatrudniano do pomocy kogoś z zewnątrz, cała rodzina i tak musiała uczestniczyć w praniu, które naruszało normalny tryb domowego życia.

Dziś nasz udział ogranicza się do wrzucenia i wyjęcia rzeczy z pralki; resztę spełnia odpowiednio zaprogramowany automat.

Mam przed sobą niemiecką książkę z 1929 roku, Der neue Haushalt (Nowe gospodarstwo domowe) — bogato ilustrowany opis racjonalizacji prac domowych. Obejmuje ona całokształt organizowanych w mieszkaniu czynności: gotowania, sprzątania, składowania, meblowania, ogrzewania, mycia, prania, itp., przyporządkowując im stosowne przedmioty.

Jest to obraz dokonującego się postępu, od propozycji unowocześnienia paleniska kuchni węglowej i tradycyjnego pieca, poprzez rozmaite udoskonalenia urządzeń gospodarskich, oszczędzających ludzką siłę (korbki, uchwyty, dźwignie) aż po motorki elektryczne w maszynie do szycia czy kuchennym robocie. Ich niewątpliwe, jak na owe czasy, nowatorstwo (uwzględnia się nawet ergonomię kształtu przedstawianych rzeczy) opiera się jednak głównie na energii mechanicznej, w niewielkim tylko stopniu uzupełnianej elektrycznością.

Rozwiązanie tego typu stawiało znak równania między czasem pracy człowieka i czasem działania mechanizmu. Dziś stały się one od siebie niezależne. Po nastawieniu wybranego programu jesteśmy „wolni”; urządzenie samo wie, jak długo i w jaki sposób ma działać.

Tradycyjne wnętrze mieszczańskiego domu odzwierciedlało hierarchiczny podział funkcji mieszkalnych, dzieląc się na dwie strefy: reprezentacyjną i służbową.

W kamienicach prowadziły do nich zazwyczaj także dwa różne wejścia — frontowe i kuchenne.

Pierwsze miały większe, luksusowe drzwi, lepsze — często z drogiego kamienia — schody, ozdobne przy nich poręcze, nierzadko też windy.

Drugie — jako że korzystała z nich tylko służba domowa — były znacznie mniej wygodne, wykonane z gorszych materiałów.

Zgodnie z powszechnie stosowanym wzorcem drzwi frontowe otwierały się na obszerny hol, z którego wchodziło się do gabinetu pana domu, salonu, jadalni. Za jadalnią zaczynała się strefa prywatna, czyli sypialnie i pokoje dziecinne oraz wąski zazwyczaj korytarz, wiodący do kuchni i bardzo przeważnie skromnych urządzeń sanitarnych. Do tej ostatniej części spychano wstydliwe w ówczesnym pojęciu czynności domowe, zwyklejsze, zniszczone sprzęty, tak iż często przypominała ona rupieciarnię, gdzie na ogół wyznaczano też miejsce spania dla służby.

Jeden ze znajomych psychiatrów nazwał żartobliwie tę strefę „podświadomością mieszkania”.

W przeciwieństwie do wnętrza tradycyjnego — współczesne moglibyśmy określić jako przestrzeń równoprawnych funkcji, przestrzeń transparentną, gdzie nie ma potrzeby ukrywania czegokolwiek, dzielenia domu na część lepszą i gorszą.

W dzisiejszych wnętrzach uderza niewielka w stosunku do tradycyjnych liczba drzwi; nie muszą one „zasłaniać” mniej efektownych fragmentów, ponieważ wszystkie sprzęty i elementy wystroju są z zasady równie atrakcyjne wzorniczo, starają się sprostać trendom nowoczesnego designu.

Nie ma też potrzeby, w takim samym stopniu co dawniej, aby separować mieszkańców ani od hałasów (spełniają tę rolę dźwiękochłonne materiały izolacyjne), ani od przykrych zapachów (pochłanianych przez filtry i wyciągi powietrza).

Dawny salon zamienił się w pokój rodzinny, pokój dziennego pobytu, gdzie można zarówno przyjmować gości, spożywać wspólne posiłki, wypoczywać, bawić się z dziećmi, nawet sypiać.

Co więcej, w dużej mierze z powodu zniknięcia profesji służby domowej, przestała obowiązywać rygorystycznie niegdyś przestrzegana zasada oddzielenia kuchni od reszty mieszkania. Nowa jakość urządzeń kuchennych, eleganckich i ułatwiających gotowanie, które z czynności żmudnej zamieniło się w rodzaj efektownego hobby, zrodziła modę na włączanie owej części do przestrzeni pokoju dziennego.

Popularność kuchni otwartej na pokój dzienny bierze się nie tylko z wygody (osoba przygotowująca potrawy utrzymuje kontakt z pozostałymi członkami rodziny, ma też bliżej do stołu jadalnego) i oszczędności powierzchni, posiada również aspekt prestiżowy: świadczy o wysokim standardzie wyposażenia domu, o nowoczesnym stylu życia.

Moda na nowoczesność miała jednak od początku także swoich krytyków. Wyśmiewano to, co było w niej przesadą i powierzchowną stylizacją.

Niezwykłą popularność zdobył sobie film z 1958 roku Mój wujaszek (Mon oncle) autorstwa Jacques’a Tati, komedia, w której bohater, pan Hulot, staroświecki wujaszek, człowiek prostolinijny, naiwny, pozbawiony wszelkiego snobizmu, zderza się nieustannie z rozmaitymi formami nowomodnego stylu życia w domu bogatych krewnych. Wynikające stąd zabawne sytuacje świadczą, jak bardzo postęp techniczny pozornie tylko sprzyja człowiekowi.

Pan Hulot radzi sobie z tym beztrosko; kiedy na przykład pretensjonalny, opływowo wygięty kształt kanapy uniemożliwia mu zajęcie wygodnej pozycji, przewraca mebel, czyniąc zeń rodzaj bujanego szezlongu. W ten sposób, nieczuły na prestiż szykownych przedmiotów, nadaje im w gruncie rzeczy inne, sensowniejsze przeznaczenie.

Obnażanie absurdu płytko pojmowanej nowoczesności nie sprowadza się jednak do serii komicznych gagów.

Krewni pana Hulot mają w ogrodzie wytworną fontannę, uruchomianą z wnętrza domu. Włączają ją, ilekroć przed furtką zatrzymuje się jakiś przybysz. Kiedy jednak widzą, że stoi tam tylko ich ubogi, mało poważany wujaszek, szybko zamykają wodotrysk.

Jest to więc także zderzenie dwóch światów: nadchodzącego i przemijającego, z których pierwszy dominuje i pogardza drugim, ten ostatni zaś broni się zdrowym rozsądkiem, przywiązaniem do tradycji, odwołuje się do niezmiennych potrzeb ludzkich.

Sentymentalny pan Hulot, reprezentant tych, co żałują przeszłości, wygrywa w filmie z wielbicielami każdej odmiany postępu.

Kilka lat później Bułat Okudżawa śpiewał:

Dziś już nie musimy piechotą się wlec na spotkanie
I tyle jest aut, i rakiety unoszą nas w dal…
A przecież mi żal, że po Moskwie nie suną już sanie
I nie ma już sań, i nie będzie już nigdy, a żal!1

Wspominając przeszłość, utrwalamy to, co naszym zdaniem było w niej barwne, bogate uczuciowo, rozwijające wyobraźnię i w tym sensie bliskie człowiekowi.

Wybierając przyszłość, wybieramy życie ułatwione, zyskujemy więcej czasu dla siebie.

Można powiedzieć, że hołdujemy również zasadom demokracji, równości kontaktów społecznych, swobodzie zachowań.

Czy jednak potrafimy tak spożytkować owe korzyści, by wspomnienia czasów minionych stanowiły raczej miły relaks, a nie odczucie porażki?

1 Tłum. Witold Dąbrowski.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru