PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 74

Maria Iwaszkiewicz

Państwo Kramsztykowie


Państwo Andrzej i Irena Kramsztykowie byli bliskimi krewnymi malarza Romana Kramsztyka, który namalował portret mojej mamy, wiszący do dziś na Stawisku. Rodzice znali ich już przed wojną. Luźna znajomość przerodziła się podczas okupacji w przyjaźń trwającą do końca życia.

Chyba latem 1943 roku przyszła raptem na Stawisko zupełnie nieznana dziewczyna i wręczyła kartkę od państwa Kramsztyków. Kartka była rozpaczliwa; pisali, że są szantażowani, nie mają mieszkania, że ziemia im się spod nóg usunęła i nie wiedzą, co robić. Przebywali, zdaje się, gdzieś po drugiej stronie Wisły. W domu zapadła decyzja, że trzeba ich sprowadzić na Stawisko. Ale jak? Ojciec nie mógł pojechać — nie brał udziału w takich akcjach, bo był zbyt widoczny — wysoki, o bardzo wyrazistej twarzy — za to mama była nieduża, drobna, wystarczyło, że zawiązała chustkę na głowie, jak noszą chłopki, założyła byle co na siebie, i chodziła niezauważona, mogła więc na taką wyprawę wyruszyć.

Mama pojechała i sprowadziła Kramsztyków wraz z ich córką Joasią, dwa lata ode mnie młodszą. Trzeba było ich jakoś rozmieścić, przy czym największa trudność wiązała się z panem Andrzejem, który miał bardzo semicki wygląd i przez to był narażony na większe niebezpieczeństwo. Ostatecznie mama znalazła dla niego mieszkanie w Milanówku u jakichś przyzwoitych ludzi1, zaś pani Kramsztykowa z córką zamieszkały na Polesiu, niedaleko Stawiska, gdzie za tak zwanymi górkami stały domki, w których mieszkali pracownicy ogrodu i folwarku na Stawisku. Ułożono to w ten sposób, że córka pracowała u nas jako pomoc ogrodnika, zajmowała się kwiatami czy jarzynami. Istniało jedno zagrożenie: Joasia wyróżniała się urodą, a jeden z fornali był strasznym kobieciarzem i — mówiąc Fredrowskim językiem — stroił do niej koperczaki. Objawiało się to dosyć oryginalnie — kiedyś na przykład, gdy podlewała kwiaty, przyniósł jej cały kubeł gnojówki do podlewania. Wszyscy się bali, że z tych umizgów wynikną jakieś kłopoty — ale nie. Kłopoty przyszły z zupełnie innej strony.

Któregoś dnia rano, zimą 1944 roku, przybiegła do nas przerażona pani Kramsztykowa i powiedziała, że w nocy Joasia miała okropne bóle — okazało się, że to zapalenie ślepej kiszki i konieczna jest natychmiastowa operacja. Mama pojechała do Warszawy prosić o pomoc naszego wuja Wacława Lilpopa, który był chirurgiem i naczelnym lekarzem w szpitalu św. Łazarza. Wuj załatwił miejsce w szpitalu i obiecał, że osobiście zoperuje Joasię. Tymczasem tego samego dnia rano — to był 1 lutego — w Warszawie miał miejsce zamach na generała Kutscherę, dowódcę SS. W mieście było bardzo niebezpiecznie, po ulicach chodziły patrole i szukały tych, którzy dokonali zamachu. W nocy Niemcy aresztowali syna doktora Lilpopa, Staszka, mojego prawie brata — byliśmy w podobnym wieku i wychowywaliśmy się razem — oraz kilku innych chłopców, których nazwisk nie znam, wszyscy z gimnazjum Reja. Był między nimi syn biskupa ewangelickiego Zygmunta Michelisa. Od tamtej pory słuch o nich zaginął. Przypuszczalnie zostali rozstrzelani w ruinach getta wkrótce po aresztowaniu. Ciotka Wanda Lilpopowa próbowała później odnaleźć jakiś ślad Staszka — nie dało to żadnego rezultatu.

Mimo tych strasznych okoliczności i lęku o jedynego syna, następnego dnia po zamachu doktor Lilpop przyszedł rano do szpitala i — tak jak obiecał — wykonał operację panny Kramsztykówny. Personelowi zapowiedział, że nie wolno nikomu wchodzić do sali, on sam będzie doglądał pacjentki. Bał się, że pod wpływem narkozy mogłaby powiedzieć coś, co ściągnęłoby niebezpieczeństwo na nią i na jej rodziców. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło i Joasia wróciła zdrowa na Polesie.

Pan Kramsztyk również przeżył dramatyczny moment. Otóż Niemcy podczas powstania urządzali najścia na domy w okolicy i wyłapywali ludzi, którzy mieli warszawskie kenkarty. Podczas jednej z takich obław wyprowadzili pana Kramsztyka, wraz z innymi osobami, na peron dworca PKP. Myślał, że to już koniec — opowiadał nam, jak stał na peronie, patrzył w dal i żegnał się w myślach z żoną i z córką. Tymczasem Niemcy, dokładni i systematyczni, kiedy znajdowali przy kimś kenkartę warszawską, to go zabierali, ale na to, czy dokument był fałszywy, czy prawdziwy, nie zwracali już uwagi. Jak zobaczyli kenkartę pana Kramsztyka — która była oczywiście fałszywa, ale wyrobiona w urzędzie w Brwinowie — to go wypuścili. Mama odwiedzała czasem pana Andrzeja w Milanówku, żeby mu opowiedzieć, co się dzieje, podtrzymać na duchu. I tak cała rodzina przechowała się aż do końca wojny.

Po wojnie Kramsztykowie zamieszkali w Łodzi. Andrzej Kramsztyk wrócił do swojego zawodu adwokata. Jego córka wyszła za mąż za pana Prochaskę i urodziła dwóch synów, bliźniaków. Moi rodzice trzymali ich do chrztu, mama jednego, ojciec drugiego. Państwo Kramsztykowie często przyjeżdżali na Stawisko, wspominali dawne czasy. Kiedy starałam się o odznaczenie rodziców medalem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, poprosiłam panią Joasię o opisanie historii ocalenia jej rodziny. Jej świadectwo przekazałam Żydowskiemu Instytutowi Historycznemu, między innymi na tej podstawie rodzice otrzymali medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata2.

Andrzeja Kramsztyka zapamiętałam jako pana lubiącego zabawę. Podczas uroczystości rodzinnych w Stawisku, na które ojciec często zapraszał miejscową orkiestrę, pan Andrzej zawsze ochoczo tańczył mazura, mawiając przy tym: „Nikt tu nie umie dobrze tańczyć mazura!”. Raz, gdy na werandzie orkiestra przygrywała do tańca — to chyba było dwudziestopięciolecie ślubu rodziców, we wrześniu 1947 roku — pan Kramsztyk, który nie odznaczał się wysokim wzrostem, ruszył do mazura z Wandą Telakowską, dorównującą wzrostem mojemu ojcu — widok był niezapomniany.


Nagrała i opracowała Agnieszka Papieska



1  Joanna Prochaska zapamiętała to tak: „[…] rodzice poszli do Hartmanów [wujostwo Kazimierz i Janina z matką Emilią Mutermilch, babką Joanny], a mnie ojciec wysłał do Jarosława Iwaszkiewicza […] z prośbą o ratunek. Zajęli się nami serdecznie. Ojciec został u Hartmanów, śpiąc w jednym łóżku z babcią (swoją matką), był tam do wejścia sowietów, 2,5 roku nie wychodził z domu. Matka i ja zamieszkałyśmy w biednej chatce szewca Piecholi [?] bliziutko Stawiska, załatwiła nam to mieszkanie […] Anna Iwaszkiewicz […]” (z rękopisu wspomnień spisanych w 1995 roku, przyp. red.).
2  Por. przypis 1 na s. 4 (przyp. red.).




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru