PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 73

Joanna Trzeciak-Walc

Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie…


Niedające się pojąć okrucieństwo, nieustanny strach, głód, wściekłość, brud, upokorzenie, częsta obojętność, czasem wielkoduszność, niezrozumiałe bohaterstwo opisywane są w wielu wspomnieniach okupacyjnych, pokazywane w filmach, kreowane w literaturze. Nie dają się pojąć, a na poziomie emocji przerażają, paraliżują, ale nie mają żadnych punktów stycznych z naszym powszednim doświadczeniem. Stawiamy sobie czasem pytanie: a ja? co ja bym zrobił, na co mnie byłoby stać? Chcemy myśleć o sobie dobrze, widzimy się raczej w roli dzielnego bohatera rycerskiego eposu. Nie umiemy sobie wyobrazić, że to ktoś z nas zawszony, obdarty i głodny szuka ratunku i potrzebuje pomocy jak ścigane zwierzę. Nie jesteśmy w stanie poznać ani zrozumieć opowieści o strachu i o bohaterstwie. Nie doświadczyliśmy niczego podobnego. Spróbujmy więc wyobrazić sobie, czym jest zwyczajna uciążliwość wspólnej egzystencji.

Uciekinierzy ze spalonego miasta po przejściu kolejnej gehenny w Dulagu w Pruszkowie znajdują się w miejscu właściwie idyllicznym — Podkowa Leśna nie była ważnym strategicznie miastem, nie było tu posterunku Gestapo, katowni, a „Niemcy bali się chodzić wieczorami”, jak wspominają dawni podkowianie. Cicho i bezpiecznie, jak w innym świecie. Prawie jak przed wojną.

Dom na Borowinie nie był jedynym przytuliskiem, Podkowa Leśna przyjęła po Powstaniu Warszawskim tysiące uratowanych warszawiaków, założono tu szpitale dla rannych i chorych, udzielano pomocy w odnajdywaniu zagubionych krewnych, dzielono się każdym skrawkiem podłogi, gdzie można było położyć kolejny siennik. Brakowało ubrań, jedzenia, leków, pieniędzy.

Kim byli gospodarze, którzy serdeczną opieką otoczyli cudem uratowanych warszawskich wygnańców, dzieląc się z nimi dachem nad głową i miską gorącej zupy – opowiem.

Dom w Podkowie kupili Wanda z mężem, ordynatorem i współwłaścicielem wziętej warszawskiej kliniki w Alejach Jerozolimskich, znanej pod nazwą „Omega”. Borowin był wówczas starą drewnianą chałupą, prawdopodobnie zbudowaną jako dacza jeszcze za czasów carskich. Po generalnym remoncie chłopcy, czyli trzej synowie Wandy, zyskali pokoik na mansardzie, urządzony w modnym „ładowskim” stylu. Przestronna kuchnia, nowoczesna łazienka, służbówka, a w piwnicy pralnia z maglem zmieniły charakter domu z wiejskiego na bardziej podmiejski. Kolejką EKD z rogu Marszałkowskiej i Nowogrodzkiej dojeżdżało się do Podkowy szybciej niż dzisiaj.

Rodzice: Julia (1863–1948) i Leon (1858–1928) Niemyscy. O niej wiemy niewiele, prawie nic, podobno udzielała się jako przedstawicielka Czerwonego Krzyża w szpitalu na Powiślu. On za to w rodzinnej legendzie jest bohaterem kilku ciekawych epizodów. Zamożny. Właściciel fabryki białoskórniczej, lubił spędzać wakacje „u wód”, skąd przywoził dzieciom egzotyczne prezenty, raz nawet kupił małpkę. Małpie figle szybko stały się kłopotliwe, ale wybaczało się jej, jak z ukradzionym z półmiska sznurem kiełbasek huśtała się na żyrandolu, potrafiła schować jajko pod pachę i wspiąć się na karnisz, szafę, kredens… gdziekolwiek, gdzie wiedziała, że nikt jej nie dosięgnie, i tam oddawać rozkoszy konsumpcji zdobyczy. Znienawidzona przez służbę, oczywiście nie używała żadnej kuwety i w złości rzucała odchodami, wiedząc, że to broń doskonała. Kiedyś trafiła w elegancko zawiązaną krawatkę pana domu, wybierającego się na przyjęcie, przebrała miarę i skończyła marnie w zoologu.

Mimo zamożności Leon nie lubił niepotrzebnych wydatków, wiedział, że oszczędzać można i trzeba zawsze. Przekazał swoim dzieciom przekonania lewicowe, w wersji socjalistycznej, z czego następnym pokoleniom pozostała wrażliwość na niedole społeczne, a w każdym razie przeświadczenie, że taka wrażliwość należy do kanonu cnót inteligenckich i powinna owocować praktycznym działaniem.

Przekonań był postępowych, przejmował go los robotników, współpracował z działaczami PPS, Abramowskim, Piłsudskim. Współtworzył wraz ze Stanisławem Stempowskim, Ludwikiem Krzywickim w latach 1902–1905 społeczno-polityczno-kulturalny tygodnik „Ogniwo”. Podobno w czasie strajków robotniczych w 1905 roku spacerował przed bramą swojej fabryki na Powiślu, czuwając, czy nie nadjeżdża policja.

Dzieci miał czworo: Lucjan (1885–1948) został ziemianinem, zamieszkał w Piorunowie (woj. łódzkie), gdzie dom jego, dziś nazywany „pałacem”, stanowi turystyczną atrakcję.

Najstarszą córkę Janinę (1887–1984), ulegając jej pragnieniom i ambicji, wysłał na studia do Krakowa. Janina studiowała historię, a pracę dyplomową podobno zgubiła w tramwaju po dramatycznej rozmowie z młodym mężczyzną, który odrzucił jej uczucia. Rodzinna opowieść niesie, że przyczyną tego zamieszania był starszy o 5 lat młody uczony Marceli Handelsman, także znajomy i współpracownik Leona Niemyskiego. Zawiedziona poświęciła się działalności społecznej – została sufrażystką, czyli feministką, jak byśmy dzisiaj powiedzieli.

Po Janinie urodziła się Wanda (1888–1982), której marzeniem była medycyna. W Kongresówce kobiety niechętnie przyjmowano na studia, a medycyna była kobietom w ogóle niedostępna, więc wysłał ją do Szwajcarii, gdzie w 1914 roku uzyskała tytuł doktora. Zaraz po studiach pojechała na front wschodni i w lazaretach zdobywała praktykę w chirurgii. Poznany wówczas kolega, również chirurg, Jan Walc, stał się największą miłością jej życia. Pobrali się, zanim go zdemobilizowano, on jeszcze w mundurze oficerskim, ona w skromnej sukni bez welonu.

Najmłodsza córka Stanisława (1893–1979) na szczęście nie miała ambicji naukowych i wyszła za mąż za przystojnego i zamożnego ziemianina, Edwarda Mysłakowskiego. Zamieszkali w Jedwabnie (koło Torunia), gdzie Edward od 1928 roku prowadził wzorowe, nowoczesne gospodarstwo, a Stachna, zawsze pobłażliwie traktowana przez starsze rodzeństwo, udzielała się w Kole Ziemianek.

Wanda Niemyska

Wanda z Niemyskich Walcowa

Lato 1939 spędziły w Podkowie Wanda z synami i mężem, matka Julia i Janina, goszcząc przyjaciółkę domu Idalię Korsakównę. Bywali tu jak zawsze latem przygodnie zapraszani znajomi. Wybuch wojny natychmiast zmienił sytuację całej rodziny. Mąż Wandy, Jan, został internowany w Rumunii, najstarszy syn Zbigniew trafił do niewoli, młodszy Karol, ranny w czasie nalotu na kolumnę uciekinierów na szosie koło Brześcia, zmarł na tężec. Najmłodszy Jan po tułaczce wrócił ranny do Warszawy. Obłożnie chora Julia Niemyska nie wróciła po wakacjach do stolicy, pod opieką najstarszej córki została w Podkowie, niebawem dołączyły pozostałe jej dzieci: Stanisława, której mąż wywieziony został do Oranienburga, uciekła z transportu i zabrawszy syna Macieja oraz niezastąpioną służącą, pannę Andzię, osiadła w Borowinie. Wkrótce dołączył Lucjan Niemyski z żoną Barbarą i dwoma synami. W pięciu pokojach zamieszkało na stałe dziewięć osób. Wszyscy bez środków do życia.

Wanda wraca do Warszawy – jako jedyna ma stałą posadę, lekarze są coraz bardziej potrzebni.

Trzeba było ułożyć plan działania: przede wszystkim każdy musi mieć przyznane jakieś zadanie. Dom musi działać jak sprawna firma, najlepiej jak oddział szpitalny — ten wzorzec znany jest tutaj najlepiej. „Utworzyliśmy kołchoz, prowadząc gospodarkę samowystarczalną, jako że wszyscy byliśmy pozbawieni dotychczasowych źródeł dochodu. Bratowa piekła babki śmietankowe, ja torty i ciastka, Bratanek pracował w ogrodzie, Brat w wolnych chwilach obsiewał dzierżawione okoliczne place”.1

Sprawy osobiste odkładamy na później, żadnego roztkliwiania się, rozpacz czy strach nie mają prawa wpływać na pracę. Praca jest szczęściem i powinnością człowieka. A człowiek jest przede wszystkim istotą biologiczną. Żeby przetrwać, musi mieć zapewnione regularne posiłki składające się z białka, węglowodanów i odrobiny tłuszczu, podstawowe warunki higieniczne i zajęcie pozwalające czuć się częścią społeczności, w której żyje.

Stanisława Mysłakowska

Stanisława z Niemyskich Mysłakowska

Lucjan jest w wykształcenia rolnikiem, Stanisława skończyła szkołę gospodarską dla ziemianek, panna Andzia to doskonała kucharka, Wanda zapewnia opiekę medyczną, Janina staje się energiczną organizatorką. Kupują krowę, dzierżawią okoliczne łąki, pieką ciasta i torty. Na sprzedaż. Domowe menu niedzielne: kasza jaglana, wymię krowie i kompot z rabarbaru. Lucjan kupuje dwa konie i po obrządku dzierżawi je wozakowi w Warszawie. Wożą węgiel, drewno na opał, a przede wszystkim pracują przy przeprowadzkach. A przeprowadzki to od początku wojny stałe zajęcie warszawiaków.

Dobra organizacja pozwala dzielić się gościną z potrzebującymi przyjaciółmi, których zaprasza się na dłuższe lub krótsze pobyty w Podkowie, skąd wracają na ogół obładowani prowiantem, żeby łatwiej im było przetrwać w okupowanej Warszawie. Kolejką EKD nie wolno jednak przewozić bez specjalnego zezwolenia więcej niż 10 kg ziemniaków i 3 kg innej żywności więc zdarza się, że kuzynki taszczą w torbach i torebkach zależnie do sezonu jarzyny czy owoce, czasem trochę węgla, starając się nagromadzić trochę zapasów na zimę.

Z listów rodzinnych:

„Na Borowinie jest tyle ludzi i taki zamęt. Janeczka jakaś najbardziej zalatana i najchudsza. Babcia dobrze się teraz trzyma mimo prawie całej zimy w łóżku. Ja prawie co niedziela teraz jeżdżę. Zbieram teraz plony. Dość marne w tym roku. Jabłka tylko obrodziły (…)”.

„Nie jeżdżę już co niedziela do Podkowy, a praca tam na mojej grządce poszła na marne, bo p. Karczewska nahodowała gęsi i kaczek, a te zżerały przez całe lato kartofle na moim polu [u] Luca, a mnie z działki wyżarły całą marchew i kartofle, zniszczyły cebulę i pnącą fasolę. Pani Karczewska przy tym ciężko zachorowała i nie było komu naurągać, ale odechciało mi się własnoręcznej pracy na roli”.

„Konie z p. Zygmuntem już w zeszłym tygodniu poszły do Warszawy, będą Lucowi przynosiły 10 zł dziennie. Krowa nasza jest ciągle chora, mleka daje mało po 7–8–9 litrów, Luc chce ją sprzedać na zabicie (dają mu 1200–1500 zł) i chce kupić inną. Ma już upatrzoną «krasulę» w Żółwinie — żądają za nią 2400 zł. Strasznie drogo (…)”.

„My jakoś żyjemy. U nas drożyzna rośnie. Zapasów dość dużo mamy, ale na 12 osób wszystko to mało do nowych zbiorów. Bieda u nas z cukrem. Kosztuje po 9–10 zł kilo. Toteż sacharyna jest już wszędzie. Ja też chcę ją już wprowadzić. Ratuje nas żółty cukier, którego Luc w zeszłym roku kupił 2 worki dla nas i 1 dla Wandy”.

„Było roboty co niemiara z działką, ale już zbiory zwieźliśmy, najwięcej cieszę się z kartofli — 2 korce i mieliśmy b. dużo pomidorów — tak, że to zastąpiło nam wszelkie witaminy, bo ani marzyć o jabłku lub gruszce. (…) Pracujemy wszyscy, każdy coś wyrabia, a Jadwiga sprzedaje, to znaczy umieszcza w barach i kawiarniach”.

„Żeby to można było posadzić prosiaka, a on by urósł, to bieda by nam nic nie zrobiła. Pijemy nieprawdopodobne namiastki, kwiat lipowy to jeszcze cudo, ale to wszystko furda, czasem człowieka ogarnia czarna rozpacz”.

Janina i Stanisława

Stanisława z siostrą Janiną w ogrodzie willi Borowin

„Lucjan buduje teraz z p. Błońskim wózek do lodów na kołach Wandy roweru. Będziemy lody w lecie sprzedawać. Budki żadnej nie dzierżawimy. Stacha i Basia tworzą tylko lody i torty dla jednego pensjonatu i dla czytelni, która założyła prywatną cukierenkę, i dla budek. Teraz przychodzą nawet prywatni ludzie po torty do Stachy. Stachnie świetnie to zrobiło. Ma zajęcie i trochę własnych pieniędzy, wyrabia przeszło 200 zł tygodniowo”.

„Nie bardzo udają nam się króliki. Jednego zjadł kot hrabianki; a drugi zdechł. Nie dopilnowali i przedwcześnie były małe i padły. Teraz mamy królową kupić od dr. Borawskiego. Za to kury mamy 3 i przyniosły już od stycznia 100 jajek. Często mamy po 3 dziennie”.

„Mam 12 korcy żyta i 1 korzec jęczmienia, a słomy całą masę. Młócimy w Zarybiu, konie mamy z Urszulina przeważnie, albo od Foksa – sklepikarza z Żółwińskiej. Teraz weszliśmy w okres pomidorów. Nasza krowa jest nowoczesna, zwolenniczka świadomego macierzyństwa, ostatnie cielę miała przed 16 miesiącami. Odbyła szereg spacerów do Urszulina i Brwinowa i rezultatu nie widać. Wobec tego wymieni ją Luc u p. Bulewicza. Obiecał za nią krowę niedawno ocieloną, znowu będziemy mieli wszyscy mleko. Bo teraz daje po 5–6 litrów, a że dwa oddajemy na kontyngent, niewiele nam zostaje. Koza nasza dobrze się chowa, ale ma guz na brzuchu – nie wiemy, co to jest”.

„Dysproporcja między wydatkami a dochodami wzrasta również stale. Ja na kupno swetra musiałabym zużyć co najmniej moją 10-krotną pensję miesięczną, jeżeli nie roczną. Cóż, kiedy wszyscy pracują i to cały dzień, i często do 7 wieczór”.

Płaca polskiego pracownika umysłowego w 1943 roku wynosiła 140 zł, minimalna płaca pracownika niemieckiego w tym czasie to 1200 zł. W tym samym czasie przydziały kartkowe na miesiąc dla jednej osoby kształtowały się następująco w kilogramach:

Polacy

Niemcy

Chleb

4,300

9,00

Mąka, kasze

0,40

2,00

Tłuszcze

2,20

Mięso

0,40

4,00

Ser, twaróg

2,00

Cukier

0,20

1,675

Kawa

0,250

Marmolada

0,240

0,800

Jajka

1 szt.

12 szt.

Papierosy

280 szt.

W porównaniu z cenami przedwojennymi w marcu 1944 masło podrożało 100 razy, chleb 38 razy, mięso wieprzowe 82 razy, mąka 67 razy, wołowina 59 razy, słonina 108 razy, kartofle 22 razy, cukier 77 razy.

Według danych Starostwa Miejskiego w Warszawie na początku 1943 roku chleb żytni kosztował ponad 11 zł, kilogram mąki pszennej osiągnął cenę 28,88 zł, mięso wołowe — 62,31 zł, słonina — 168,44 zł, a masło — ponad 180 zł. Wprawdzie w połowie roku 1943 ceny podstawowych artykułów nieznacznie spadły, ale w 1944, a zwłaszcza w czasie Powstania Warszawskiego, odnotowano ich drastyczny wzrost. Mimo to, wobec głodowych racji żywnościowych, ludziom nie pozostawało nic innego, jak zaopatrywać się w żywność pochodzącą z przemytu na drodze pokątnego handlu, poświęcając niekiedy majątek, aby zdobyć bochenek chleba czy kilogram kartofli.

W czasie Powstania cena słoniny na czarnym rynku wzrosła do 6000 zł (przed wojną 1,61 zł), choć władze Państwa Podziemnego gromiły paskarskie ceny, ogłaszając, że cena słoniny nie powinna być wyższa niż 1000 zł za kilogram, a ziemniaki nie powinny kosztować więcej niż 90 zł. Masło na czarnym rynku kosztowało 2400 zł, a mąka 80–100 zł. Papierosy sprzedawano po 30 zł za sztukę, a kilo cukru można było zamienić na pięć kilo chleba.

Maria Dąbrowska, od lat uwielbiana przez rodzinę Niemyskich pisarka, regularnie w swoich Dziennikach notowała wizyty „nieocenionego pana Lucjana”, który po przyjacielsku zaopatrywał jej gospodarstwo we wszystko, czym mógł jej pomóc. Mieszkańcy Borowina przetrwali do wybuchu Powstania, dzieląc się owocami swojej pracy z przyjaciółmi i krewnymi, pełni niepokoju o losy aresztowanych najbliższych, osadzonych w obozach koncentracyjnych, ginących w łapankach, rozstrzeliwanych w ulicznych egzekucjach. Na dłuższe lub krótsze pobyty zapraszali ukrywających się Żydów, załatwiali fałszywe dokumenty, przechowywali dobytek, pomagali szukać bezpiecznego schronienia.

Tak dotrwali do 1 sierpnia 1944, kiedy runął i ten dotychczasowy porządek. Miasto płonęło, ustała wszelka komunikacja, nie wiadomo było, kto żyje, kto zginął. Po 63 dniach walk do Borowina ciągnęli wszyscy, którym dało się ujść z życiem — rodzina, znajomi, przyjaciele i obcy, którzy nie mieli gdzie się podziać. Wanda zgłasza się do pracy w Dulagu, skąd różnymi metodami wyciąga napotkanych tam znajomych. Wobec straszliwych warunków panujących w obozie tyfus był realnym niebezpieczeństwem, którego Niemcy bali się najbardziej. Absolwentka Akademii Medycznej w Zurychu odważnie i stanowczo domagała się zwalniania chorych. W ten sposób uratowała kilkanaście osób, w tym Marię Dąbrowską, Stanisława Stempowskiego, Annę i Jerzego Kowalskich. Pobyt w Borowinie został opisany przez prof. Kowalskiego w dramacie Babie lato, wystawionym we wrześniu 2014 przez podkowiański Teatr Otwarty.2

Nieszczęśliwi nędzarze, stłoczeni w przepełnionym domu, gdzie na noc wszędzie rozkładano wypchane słomą sienniki, wcale nie byli pokornymi pensjonariuszami: próbując odzyskać godność, spierali się o sens przeżytej gehenny, fantazjowali o przyszłości, czasem uważali, że poświęcenie gospodarzy im się należy, bo wszystko stracili. Wybuchały kłótnie o to, czy powinni pomagać w domowych pracach, i o to, gdzie podział się schowany skrzętnie kawałek kiełbasy, zdarzały się narzekania na jednostajną kuchnię.

Policzmy: jeśli do stołu siada 30 osób, żeby każda zjadła choćby cztery kartofle, trzeba obrać, ugotować i podać do stołu niemal 14 kilogramów. Nie jest to dużo, zwłaszcza gdy stanowią danie główne.

Uratowani z obozu przejściowego w Pruszkowie byli głodni i brudni, często chorzy, z ranami, zawszawieni i obdarci. Brakowało wody, leków. Wanda próbowała wprowadzić ostry reżim sanitarny – pościel i bieliznę gotowano w kotle, a że brak było mydła, wszystko powoli stawało się jednolicie szare; maglowanie i prasowanie jako kolejny etap dezynfekcji pozwalały uniknąć epidemii, lecz były kolejnym ciężkim obowiązkiem spadającym na domowników.

Prasa podziemna zwracała uwagę na to, że przyjęcie do domu i otoczenie opieką ludzi pozbawionych wszystkiego nie jest wielkodusznością, lecz patriotycznym obowiązkiem. Ocalonym natomiast zwracała uwagę, że pomoc w domowych pracach jest ich obowiązkiem wobec gospodarzy. Praktyka bywała jednak różna.

Z zachowanej korespondencji rodzinnej wynika, że dobra organizacja, odwaga i pracowitość wszystkich zaangażowanych osób pozwoliły przetrwać ten czas ciężkiej próby. Goście różnili się bardzo – ktoś był gorliwym katolikiem, ktoś ewangelikiem, inny ateuszem czy socjalistą, ktoś filosemitą, a ktoś inny narodowcem. Łączyło ich poczucie powinności, staroświecka wiara w to, co się godzi, a na co w żadnym wypadku nie można pozwolić.

„W Borowinie chociaż tłoczno i nieraz gwarno, ale zgodnie. Wielokrotnie powtarzałam rodzinie, że wytrzymali próbę gromadnego życia, podczas gdy wiele innych rodzin, które wojna podobnie potraktowała, już dawno się rozleciało. Oczywiście dla obserwatora z boku, nawet takiego jak ja, to wyraźnie występują różnice lokalne. Zewnętrzny wygląd Borowina też się nieco zmienił. Proza musi górować nad poezją dawną”.

Dziś, kiedy syta Europa broni się przed rozbitkami z północnej Afryki ginącymi w drodze po ocalenie, chciałam przypomnieć o ludziach, którzy umieli się podzielić tym, co im zostało.


1  Z relacji ciotki Stasi: Stanisława Mysłakowska, Borowin w czasie okupacji, PMK nr 35–36.
2  Dramat ten ogłoszono drukiem w miesięczniku „Dialog” 2010, nr 10, s. 18–56 (przyp. red.).




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru