PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 73

Ogrody — jedenaste otwarcie


Zainicjowany przez Magdalenę Prosińską i Łukasza Willmanna Festiwal Otwarte Ogrody ma już rangę tradycji. W tym roku zorganizowano je pod hasłem „90 lat Miasta Ogrodu Podkowa Leśna”. Już w piątek 12 czerwca mieszkańcy i goście zostali zaproszeni do obejrzenia wystawy, którą umieszczono na trasie spacerowej wiodącej do parku. Wśród wielu archiwalnych fotografii znalazły się liczne zdjęcia po raz pierwszy prezentowane na naszych łamach. Tegoroczne Ogrody obfitowały w wydarzenia bardzo różnorodne: koncerty, warsztaty, spektakle, plenery malarskie, pokazy filmowe… A niedzielny finał — potańcówka na dechach — przyciągnął i ożywił tłumy.
Oto, co z tego bogactwa wybrały i opisały nasze młode reporterki, mieszkanki Podkowy.


O tym, co już nie wróci

Zbliża się dziewiętnasta, upał powoli się rozrzedza. Na placu zabaw przed podkowiańskim Centrum Kultury bawi się grupa dorosłych. Noszą kolorowe trampki i szorty, dwie kobiety mają nawet włosy związane w mysie ogonki. Wszyscy tańczą na linowej piramidzie, budują wspólnie zamek z piasku, stroją do siebie głupie miny. Teatr pozwala im znów poczuć się dziećmi.

Widz jest świadkiem osobliwego tańca. Nie ma w nim synchronii, subtelnej płynności i precyzyjnie określonego układu. Urzeka jednak ta naturalność i odwaga w przekraczaniu ograniczeń własnej cielesności. Bo o ile emocjonalny powrót do marzeń z dzieciństwa pozostaje kwestią wyobraźni, o tyle oddanie w tańcu dziecięcej swobody może być dla dorosłego dużym wyzwaniem.

Kiosk Ruchu — grupa teatralna, której najnowszy spektakl miałam okazję oglądać — skupia ludzi w wieku od 40 do 83 lat. Pracują razem już od 2012 roku, a Plac zabaw jest ich piątym przedstawieniem: rezultatem wspólnych poszukiwań i refleksji na tematy związane z przemijaniem, wspomnieniami i tęsknotą. — Punktem wyjścia dla tego przedstawienia było miejsce — mówi Aleksandra Zdunek, reżyserka i choreografka Kiosku Ruchu. — To nasze trzecie przedstawienie plenerowe. Kiedy zbudowano tu ten małpi gaj, pomyślałam, że to może być dobry element do ogrania. Podczas wspólnej pracy szybko okazało się, że sprzęty nas aż tak bardzo nie interesują. Przestrzeń rozbudziła jednak wiele wspomnień, ich nowych interpretacji i skojarzeń. Później staraliśmy się przełożyć je na ruch.

Plac zabaw nie jest spektaklem skończonym i dopracowanym, grupa nadal poszukuje nowych znaczeń i emocji. Eksperymentem jest na przykład scena, w której pojawiają się urywki muzycznych hitów z różnych lat — każdy aktor tańczy tu do fragmentu przeboju z czasów własnej młodości. Ten moment, z pozoru dość banalny, świetnie ilustruje charakter i wyjątkowość Kiosku Ruchu. — Praca z osobami w różnym wieku ma ogromny potencjał — wyjaśnia Aleksandra. — To nie tylko spotkanie rozmaitych poglądów i stylów bycia, lecz także różne sposoby poruszania się i postrzegania własnego ciała. Myślę, że dzięki różnorodności można lepiej opisać złożoność otaczającego nas świata.

W tym kontekście nie razi brak uporządkowanej fabuły. Widz Placu zabaw otrzymuje za to barwną mozaikę indywidualnych historii, na które składają się zarówno chwile przywoływane z sentymentem, jak i obrazy dawnych, niespełnionych pragnień. A wszystko to opowiedziane językiem ruchu — spontanicznym i w dużej mierze improwizowanym. Dalekim od czystej precyzji, ale dzięki temu wiarygodnym i oryginalnym.

Paulina Matuszewska

 

Z wizytą na planecie gorszycielki

Podczas tegorocznych Otwartych Ogrodów po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć „dom patrzący szklaną ścianą” przy Sosnowej, w którym mieszkała niegdyś Irena Krzywicka. Projekt tego budynku dawniej uważany był za bardzo osobliwy. Dziś jego najciekawszym elementem jest front z wysokimi oknami, który znajduje się od wschodu, ukryty przed wzrokiem przechodniów w głębi pięknego ogrodu. Dawno minęły już czasy, gdy tutejsze okolice przypominały puszczę. A jednak wrażenie przyjemnego schronienia w otaczającej nas zewsząd zieleni sprawia, że nawet dziś momentami można poczuć się tam jak na „innej planecie”. Zwłaszcza gdy sprzyja temu prawdziwie letnia pogoda i klimatyczna muzyka z lat międzywojnia.

W takiej atmosferze goście ogrodu państwa Głowackich mieli okazję posłuchać w sobotnie popołudnie tekstów wspomnieniowych o Irenie Krzywickiej, czytanych przez Joannę Jędrykę. Nie wiem, czy w czasie przyjęć wyprawianych przez Krzywicką — głośnych, jak wiadomo, w ówczesnym środowisku artystyczno-literackim — taras na tle wysokich okien też pełnił funkcję sceny, ale moim zdaniem to świetne rozwiązanie. Tutaj Irena Krzywicka wiodła „życie tak odrębne i gatunkowo różne od życia w Warszawie”, jak pisała w „Wiadomościach Literackich” w 1934 roku. „Pod nogami elastyczność ziemi, a w płucach i w głowie mocna fala zapachu ziół, liści drzew, lasu, kwiatów, ozonu — zachwycała się pisarka. — Chyba nigdzie, poza Pieninami i Tatrami, nie pachnie tak mocno, tak bogato i tak zielnie jak tutaj! Może to wspaniałe i urocze Lasy Młochowskie? Może właściwy stopień wilgotności i suchości powietrza?”.

Wyobrażam sobie Irenę Krzywicką, jak przebrana w „najgorszą suknię”, bez pantofli, „niepotrzebnego pudru i pomadki”, chodzi boso po aksamitnych ścieżkach ogrodu i dogląda roślin, opiekuje się domowymi i leśnymi zwierzętami, które darzyła podobno szczególną sympatią. To obraz daleki od tego, który przywołuje chociażby historyk filozofii Jan Garewicz i który zapisała Agata Tuszyńska w książce Długie życie gorszycielki. Wspomina on, że jego starsza kuzynka była w oczach rodziny skandalistką, uwielbiała prowokować i poruszać kontrowersyjne tematy. Zdaje się, że także dziś Krzywicka jest widziana jako zaangażowana feministka i „gorszycielka”, a wiele osób kojarzy ją przede wszystkim ze związku z Boyem-Żeleńskim.

Znacznie bardziej złożony i interesujący portret pisarki rysuje się ze wspomnień zebranych przez Tuszyńską. Inaczej pamiętają ją też podkowianie. W jeszcze innym świetle jawi się nam Krzywicka w oczach Małgorzaty Nowak, studentki z poznańskiego uniwersytetu, która podjęła się napisania krótkiego utworu literackiego na temat pisarki. Podczas sobotniego wydarzenia były obecne osoby, które znały Krzywicką osobiście. Wśród nich Krystyna Arska, jej jedyna żyjąca kuzynka. — Irena była bratanicą mojej babci — mówi pani Arska. — Przychodziłam tu do niej na obiady, uczyła mnie robić na drutach. Czy była skandalistką? Nie wiem. Dla mnie była przede wszystkim ciocią, osobą ciepłą i serdeczną.

Paulina Matuszewska

 

Eustachy Rylski: aktorem nie zostanę

Sobotnie spotkanie literackie przyciągnęło do kojącego cienia Czytelni pod Modrzewiami gości w różnym wieku, nie tylko z Podkowy i okolic. Na rozpoczęcie z głośników wybrzmiał hipnotyczny dźwięk trąbki ze znanego motywu muzycznego Nino Roty, utworu otwierającego drugą część filmu Ojciec chrzestny. I choć główny bohater sobotniego wydarzenia zarzeka się, że zupełnie brakuje mu literackiej charyzmy — jaką mieli na przykład Hłasko czy Gombrowicz — to trzeba przyznać, że nie każdego pisarza wita się w taki sposób.

Gościem specjalnym ogrodu Miejskiej Biblioteki Publicznej był Eustachy Rylski. Tło dla rozmowy prowadzonej przez Dorotę Skotnicką stanowiła przede wszystkim powieść Obok Julii, wydana przed dwoma laty, a także najnowszy zbiór opowiadań Szara lotka. Dyskusja potoczyła się jednak w rejony tematycznie znacznie bardziej odległe. W opowieściach snutych przez gościa barwne anegdoty na temat korelacji fizjonomii pisarzy z charakterem ich twórczości przeplatały się z pytaniami o definicje wiary i szczęścia. Była mowa o literackich inspiracjach i nowej polskiej prozie, a nawet o motywach zwierzęcych w twórczości autora Warunku.

Przez krytyków uważany za jednego z najważniejszych pisarzy współczesnych, sam Eustachy Rylski podkreśla przede wszystkim swoją niezależność — to, że pisze tylko wtedy, gdy ma na to ochotę, i na temat, który w danej chwili go interesuje. O sobie natomiast pisać nie lubi. Dlatego, jak twierdzi, nie stworzył wokół siebie żadnej porywającej mitologii. — Mój problem literacki — wyjaśnia — polega na tym, że ja w mojej literaturze nie istnieję.

Kategorycznie podkreśla również, że nigdy nie zagra w filmie, mimo że miał taką okazję. Jak się jednak okazuje, ani literacka legenda, ani kariera aktorska, nie są wcale potrzebne, żeby oczarować czytelników swoją osobą. Nie inaczej było z gośćmi Czytelni pod Modrzewiami: zasłuchani zupełnie nie zauważyli, że spotkanie przedłużyło się niemal o godzinę.

Paulina Matuszewska

 

Otwarta pracownia rzeźby

W ogrodzie przy Różanej mieliśmy okazję zapoznać się z twórczością i rzemiosłem długoletniego mieszkańca Podkowy Kazimierza Kokoszy. Jego dorobek to tysiące rzeźb, płaskorzeźb, misternie wykonanych mebli, drzwi i innych przedmiotów użytku codziennego, a wszystko w różnorodnych formach, kształtach i kolorystyce. W ogrodzie i przydomowej galerii można było obejrzeć m.in. rzeźby słowiańskich wojów, rzeźby sakralne w stylu ludowym, meble z motywami jeździeckimi i misternymi ornamentami roślinnymi, płaskorzeźby przedstawiające sceny rodzajowe i wiele innych realizacji. Gospodarz udostępnił też odwiedzającym swój warsztat, w którym duże wrażenie robiła ilość i różnorodność narzędzi, dłut, hebli i piłek, często wykonanych własnoręcznie. Podstawowym tworzywem w pracowni Kazimierza Kokoszy pozostaje drewno, ale chętnie rzeźbi on też w kamieniu, a ostatnio odkrywa coraz to nowe możliwości, jakie daje beton. Do rzeźb włącza elementy metalowe, korzysta też z innych tworzyw i form, jak blachy czy rury, które pozwalają uzyskać na przykład ciekawe secesyjne kształty.

Kazimierz Kokosza jest artystą samoukiem. W wieku 22 lat rzucił zawód mechanika samochodowego i postanowił zająć się rzeźbą i stolarstwem, przeciwstawiając się woli surowego ojca i sceptycznie nastawionemu otoczeniu. Zaczynał od podstaw, nie mając potrzebnych umiejętności ani niezbędnych narzędzi. Miał jednak pasję i niespotykaną determinację, ale też, jak sam mówi, dużo szczęścia. Odbywał wówczas służbę wojskową i właśnie wojsko pomogło mu przejść przez trudne początki. Dostał do dyspozycji pierwszy warsztat stolarski, a pierwsze zamówienia wykonywał właśnie dla wojska. Kiedy zdobył już szlify w rzemiośle, rozpoczął nieformalną edukację artystyczną. Jedną z najważniejszych osób na artystycznej drodze Kazimierza Kokoszy był ksiądz Leon Kantorski, który szybko dostrzegł talent i pracowitość parafianina i skontaktował go z zasłużonymi artystami rzeźbiarzami — Jerzym Kaliną, prof. Kazimierzem Gustawem Zemłą i prof. Stanisławem Słoniną. To oni stali się artystycznymi mentorami Kokoszy.

Podkowiański stolarz-artysta to tytan pracy. Zaczyna o 6 rano i pracuje dziesięć, a czasem dwanaście godzin dziennie. Odpoczywa rzadko. Na pytanie, czy nie jest przemęczony, odpowiada, że gdyby w Sčvres pod Paryżem obok wzorca metra miał stanąć wzorzec człowieka szczęśliwego i spełnionego, byłby najlepszym kandydatem, bo praca jest jednocześnie jedną z jego największych życiowych pasji.

Niespotykana produktywność gospodarza i olbrzymia ilość zamówień na jego prace nasuwają pytanie, gdzie znajduje on odbiorców i jak to się dzieje, że w trudnych czasach jest ich tak wielu. Są nimi głównie ci, którzy dowiedzieli się o nim od znajomych lub natknęli na gotowe realizacje. Przepis Kazimierza Kokoszy na zadowolenie klientów to indywidualne podejście — trzeba poznać człowieka, jego poczucie estetyki, zobaczyć, jakim jeździ samochodem, jak mieszka, dopytać o upodobania i przyzwyczajenia, a nierzadko porozmawiać przy lampce dobrego wina i po prostu lepiej się poznać. Z wieloma przyjaźni się do dziś, a wielu ufa mu już na tyle, że dają mu całkowicie wolną rękę. Takie zamówienia Kazimierz Kokosza lubi najbardziej, bo chociaż życzenia klientów są najważniejsze, to pragnienie artystycznej wolności nierzadko daje o sobie znać, a możliwość realizacji własnych twórczych wizji daje najwięcej radości.

Katarzyna Grzymała

 

Sztuka i kultura australijskich Aborygenów

Wystawa zorganizowana przez dr Annę Kalinowską oraz Centrum Kultury i Inicjatyw Obywatelskich była jedną z najbardziej intrygujących propozycji tegorocznych Otwartych Ogrodów. Eksponaty pochodziły z prywatnej kolekcji Dorthe Birkmose i prof. Mogensa Nielsena, duńskich przyrodników i ekologów, którzy przez wiele lat prowadzili badania terenowe w północnej Australii. Wraz z Anną Kalinowską przez wiele lat organizowali też Polsko-Duńską Letnią Szkołę Ochrony Środowiska, której zajęcia praktyczne odbywały się w Podkowie Leśnej.

Sztuka australijskich Aborygenów prezentowana w podkowiańskiej Galerii Kasyno stanowi odbicie historii, ale też obecnej sytuacji społecznej tej jednej z najlepiej zachowanych pierwotnych kultur na świecie. Po kilkuset latach prześladowań ze strony kolonizatorów Aborygeni dopiero pod koniec XX wieku zostali uznani za pełnoprawnych członków społeczeństwa australijskiego. Chociaż w ostatnich latach polityka Australii w stosunku do rdzennych mieszkańców uległa znacznej zmianie i dziś są oni darzeni dużym szacunkiem, dla wielu próby włączenia do społeczeństwa australijskiego wiążą się z kulturowym wykorzenieniem. Niektórzy odnaleźli się jednak w nowej rzeczywistości, a jednocześnie zdołali zachować tożsamość. Wykształciło się więc pokolenie aborygeńskich artystów, których dzieła, zachowując etniczny charakter, mają dziś status sztuki kolekcjonerskiej i wystawiane są w galeriach na całym świecie. Sztuka ludowa cieszy się także dużym zainteresowaniem turystów, coraz liczniej odwiedzających aborygeńskie osady. Funkcjonują tam galerie z obrazami i przedmiotami sztuki obrzędowej tworzonymi dla turystów. Kolekcjonerzy, którzy chcą wypatrzyć wartościowe eksponaty, muszą często polegać na własnej wiedzy i intuicji, ponieważ dzieła artystów aborygeńskich na rynku sztuki mają często jeszcze nieokreślony status.

Wystawa w Podkowie składa się z dzieł rdzennej sztuki ludowej, zarówno plemion pustynnych z głębi kraju, jak i Aborygenów z plemion północnych, żyjących bliżej oceanu, które można rozpoznać po obecnych na płótnach przedstawieniach ryb i morskich stworzeń. Główną atrakcją wystawy była jednak kolekcja sztuki aborygeńskiej nowego pokolenia, którą duńscy przyrodnicy zakupili kilka lat temu podczas jednej z wypraw. Ostatnio bowiem nie badają już tak intensywnie australijskiej fauny, lecz pogłębiają swą wiedzę o sztuce aborygeńskiej, a ilość eksponatów w ich prywatnej kolekcji sukcesywnie rośnie.

Katarzyna Grzymała

 

Ogród ukraiński w Wu-Cafe

Inicjatorką wystawy w kawiarni Wu-Cafe była Martyna Piorun, studentka ukrainistyki na Uniwersytecie Warszawskim i wielbicielka ukraińskiego folkloru. Eksponaty udostępnił prof. Marian Pokropek, etnograf prowadzący prywatne muzeum w Otrębusach.

Prezentowana sztuka pochodziła z rejonów pogranicza polsko-ukraińskiego i Huculszczyzny. Na wystawie znalazły się m.in. ikony drewniane i pisane, haft ukraiński, obrazy o tematyce ludowej malowane przez ukraińskie dzieci, tradycyjne przedmioty codziennego użytku, a także eksponaty ceramiki huculskiej oraz zdjęcia z obchodów ludowych świąt ukraińskich.

Wystawie towarzyszyła degustacja tradycyjnych potraw, przygotowanych na podstawie przedwojennych receptur prababci przez pochodzącą z Ukrainy menedżerkę kawiarni Irkę. Goście mogli skosztować prawdziwego barszczu ukraińskiego, podawanego z pampuchami — smażonymi na oleju drożdżowymi bułeczkami — pierogów oraz kompotu z suszonych jabłek. Największym powodzeniem cieszyło się jednak tradycyjne sało, czyli słonina pieczona w dużej ilości przypraw, podawana z chlebem i cebulką dymką.

Na zakończenie odbył się pokaz jednego z najważniejszych filmów ukraińskich: Cieni zapomnianych przodków w reżyserii Siergieja Paradżanowa.

Katarzyna Grzymała




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru