PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 71

Wojciech Dudzik

Z mojej kolekcji widoków (7)


W Wenecji, jak w mało którym mieście, widoków nie trzeba specjalnie szukać, same podsuwają się przed oczy. Mniej może podczas kluczenia wąskimi uliczkami, bardziej, kiedy z wewnętrznego labiryntu wyjdzie się nad ten czy ów kanał — z Canal Grande i Canale della Giudecca na czele — albo na nabrzeże Bacino di San Marco, by rozejrzeć się dokoła. Najlepsze widoki można zobaczyć, kiedy się płynie gondolą czy tramwajem wodnym, popatrując na prawo i lewo, oczekując w napięciu, co pojawi się za kolejnym zakrętem. Kiedy zaś wypłynie się na wody laguny z zamiarem udania się na którąś z sąsiednich wysp, już po chwili pozostająca za rufą Wenecja cała staje się widokiem. Doprawdy, patrzeć i nie umierać! Aż osiągnie się stan przekontemplowania — jak to bywa ze słynnymi obrazami w muzeach, choćby z taką Giocondą…

Oczywiście, pozostają jeszcze widoki oglądane z wysokości tej czy innej wieży — choć niekoniecznie z zatłoczonej wiecznie kampanili, już lepiej przeprawić się na wyspę San Giorgio, wspiąć na wieżę dzwonnicy tamtejszego kościoła i popatrzyć z drugiej strony. Ale o tym napisano już wystarczająco dużo. Trzeba by nie lada jakiego talentu, by w oryginalny sposób przeliterować (to znaczy zamienić na litery tekstu) taki widok jeszcze raz.

Nie zamierzam więc porywać się na opisywanie widoków Wenecji, choć kilka mam w swojej kolekcji — ten, jaki roztacza się z dzwonnicy kościoła na wyspie Torcello, cenię sobie szczególnie za jego skromność w porównaniu z przepychem, kolorami i natłokiem szczegółów innych. Chcę tu powiedzieć o moim najdziwniejszym doświadczeniu widokowym związanym z Wenecją, utrwalonym i powtarzalnym od wielu już lat w niezmiennej formie: o widoku z helikoptera, którym… nigdy nie leciałem. Gwarantem niezmienności jest film, a całości widoku dopełnia muzyka — bez niej by nie zaistniał.

Widok jest ruchomy, jak to w kinematografie. Helikopter (a może awionetka) z kamerą leci od strony Basenu San Marco. Najpierw po lewej pokazuje się kościół San Giorgio Maggiore z charakterystyczną wieżą dzwonnicy — z daleka podobną do kampanili górującej nad placem świętego Marka, choć mniejszą — i niewielką przystanią jachtową na dole. Zaraz potem kamera obiera kurs na prawo: na rzeczoną kampanilę, bazylikę i Pałac Dożów, zahaczając jeszcze z lewej o kopuły Santa Maria della Salute u wylotu Canal Grande. Po chwili cały widok wypełniają czerwone dachy domów dzielnicy San Marco — co kontrastuje z początkowym błękitem laguny. Całość trwa dwadzieścia sekund, nie ma mowy o cieszeniu oczu przez dłuższą chwilę, o jakiejkolwiek kontemplacji. W gruncie rzeczy zresztą w tym widoku trudno dostrzec coś nadzwyczajnego. Nie służy zachwytowi, a tylko wywołuje obraz i skojarzenie, uruchamia wspomnienia, stanowi sygnał — dlatego też funkcjonuje wyłącznie z towarzyszącą mu muzyką, szczerze mówiąc, niezbyt wyszukaną: Autumn in Venice André Rieu w wykonaniu Johann-Strauss-Orchester.

W jaki sposób ten filmowy widok wdarł się do mojej kolekcji widoków naturalnych? Skąd go w ogóle wziąłem, skoro nigdy nie leciałem helikopterem z kamerą? Cóż, muszę się przyznać z niejakim zażenowaniem: z telewizji.

Najpierw były jednak książki: cykl powieści kryminalnych Donny Leon, których akcja toczy się w Wenecji, a głównym bohaterem jest zakochany w swoim mieście komisarz Brunetti — stróż prawa o cechach intelektualisty, studiujący w wolnym czasie Plutarcha, wierzący w sprawiedliwość społeczną, wyczulony na kwestie etyczne, w chwilach zwątpienia zaś znajdujący zawsze oparcie w kochającej rodzinie. Brunetti zna Wenecję na wylot, czytelnikowi towarzyszącemu rozwiązywaniu kolejnych zagadek może więc służyć za przewodnika. Commissario, co nie bez znaczenia, jest też wrażliwy na widoki — poczynając od swego codziennego, smakowanego razem z potrawami przy kolacji spożywanej na tarasie mieszkania położonego przy głównym kanale Wenecji. Skrupulatnie rejestruje też nowe odkrycia widokowe, choć zdarza mu się ich już nie tak wiele.

Dla czytelników powieści Donny Leon — a ja też do nich należę — Wenecja będzie już zawsze trochę inna, bardziej oswojona, odsłaniająca strony pomijane przez bedekery, a topograficzna dokładność autorki pozwala przybyszowi opuścić bezpiecznie turystyczne szlaki, by odnaleźć mniej znane miejsca albo spojrzeć z nowej perspektywy.

Publiczna telewizja niemiecka ARD od dwudziestu lat, niespiesznie, filmuje kolejne części cyklu tych kryminałów, nadając je potem wielokrotnie na różnych kanałach. Kto ma antenę satelitarną, trafi kiedyś bez trudu na jeden z odcinków serii o Brunettim i Wenecji. Wszystkie zaczynają się opisaną przed chwilą dwudziestosekundową „czołówką” z muzyką André Rieu. Dla mnie działa to zawsze jak sygnał wywoławczy, uruchamiający nie tylko wspomnienia z Wenecji, ale w ogóle pamięć widoku. Może ten filmowo-telewizyjny impuls wyda się niektórym mało wyszukany, ale takie są najczęściej melodie, od których nie możemy się uwolnić.

*

W zakończeniu jednego z ostatnich tomów Donny Leon, Drawing conclusions, wydanego właśnie po polsku pod tytułem Po nitce do kłębka, Guido Brunetti odkrył zupełnie nowy widok Wenecji. „Dziękuję, że pozwolił mi pan zobaczyć tę panoramę, signore. Jest cudowna” — zwrócił się do gospodarza domu, z którego patrzył po raz pierwszy w kierunku dobrze znanej skądinąd bazyliki. Ten mu odpowiedział: „Czy to nie smutne, że tyle czasu łamiemy sobie głowę, jak zdobyć, a potem urządzić nasze domy, podczas gdy to, co najpiękniejsze, znajduje się zawsze na zewnątrz — i w żaden sposób nie możemy tego zmienić?”.


[ Autorem polskiego tłumaczenia jest Robert Sudół (Wydawnictwo Noir sur Blanc, 2014), ale w przytoczonym cytacie przekład ten trochę zmieniłem. ]




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru