PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 70

Henryk Waniek

Bez śmiechu?


Tę sprawę należałoby zapewne rozważyć szerzej i głębiej, co może kiedyś uczynię, ale tutaj tylko na skróty muszę przeskoczyć do roku 1958, gdy przeczytałem Wyrok, czyli zbiór opowiadań, a zaraz potem wydany rok wcześniej Proces. W tamtych latach dzieliliśmy się z przyjacielem odkryciami i fascynacjami, przeto Franz Kafka stał się niepodważalnym koryfeuszem naszych pozaszkolnych lektur.

Niebawem przyszła też kolej na Zamek, a jeszcze później na Amerykę oraz pozostałe utwory, publikowane w polskich przekładach. Wtedy jednak, z powodów, których już dziś nie odtworzę, na pierwsze miejsce wysunął się właśnie Zamek i gdzieś w starych szpargałach mam nawet próby ilustracji, którymi chcieliśmy potwierdzić nasz zachwyt. Powiedzieć, że urzekał nas głównie mroczny determinizm i absurdalne uwikłania jego bohaterów, byłoby zaledwie cząstką prawdy. Bo także rozśmieszało nas to czy tamto – nie byliśmy wszak ponurymi młokosami – ale zasadniczo od Kafki wionęło nieuchronnością tragizmu. Tak wyglądała wtedy – jak mi się wydaje – standardowa recepcja tej literatury, która w ówczesną świadomość wchodziła w kontekście nieco w Polsce spóźnionej mody na egzystencjalizm. W taki też sposób utwory Kafki były chyba rozumiane przez polskich tłumaczy. W publikowanych wówczas omówieniach Kafka był przedstawiany jako geniusz mroku i rozpaczy, oskarżyciel bezdusznego społeczeństwa i gnijącej austro-węgierskiej biurokracji. A jeden z krytyków literackich, opierając się na swojej interpretacji Kolonii karnej, usiłował nawet uczynić pisarza niemal prekursorem hitlerowskich obozów zagłady.


I my to wszystko braliśmy za dobrą monetę, nastawiając się niemal wyłącznie na przepastny tragizm tej literatury. Może zresztą czasy były takie, że z całego Kafki najbardziej twarzowym wydawał się kolor czarny. W każdym razie to go – jak myślę obecnie – nieco spłaszczyło i uczyniło rzecznikiem i piewcą naszych histerycznych kompleksów. Nie ma się co nad tym dzisiaj rozwodzić, skoro recepcja literatury pełna jest nierozpoznanych uproszczeń. Nie powiem, że w moim przypadku jedno z nich, to zasadnicze, uległo wyprostowaniu, ale stało się to dopiero jakieś dwadzieścia lat po tamtym pierwszym olśnieniu pisarstwem Żyda z Pragi. Znałem je dobrze, fragmenty nawet na pamięć, a jednak zaskoczyła mnie całkowicie nowa jakość atmosfery.


Miałem przed sobą podróż do Stanów Zjednoczonych i postanowiłem ją odbyć tak, jak – moim zdaniem – być powinno. To znaczy drogą morską. Przynajmniej ten jeden raz, bo później nie obeszło się – niestety – bez samolotu. Wybrałem podróż frachtowcem Polskich Linii Oceanicznych (statek nazywał się, jeśli dobrze pamiętam, „Kapitan Karpiński”) i miała trwać 11 dni. To akurat tyle, ile potrzebuje ktoś, komu się nigdzie nie spieszy. Na drogę wziąłem właśnie Zamek w tłumaczeniu angielskim, co miało też być dla mnie treningiem językowym przed kilkoma miesiącami w Nowym Jorku. A to, że nie była to właśnie Ameryka, wynikało pewnie z faktu, że w roku 1977 chyba w żadnej księgarni warszawskiej nie znalazłbym angielskiego przekładu Ameryki Franza Kafki, a The Castle, kupiony dawniej w Niemczech, już miałem.


Mniejsza tutaj o inne aspekty podróży, które chyba nie miały wpływu na to, że niemal na samym początku lektury, tam gdzie syn kasztelana kwestionuje prawo geodety K. do noclegu w gospodzie, poczułem się ogromnie rozbawiony. Sytuacja i sam dialog wydały mi się tak humorystyczne, jak nigdy wcześniej, gdy czytałem Zamek w polskim tłumaczeniu Krzysztofa Radziwiłła i Kazimierza Truchanowskiego. I tak to już poleciało, ku zaciekawieniu mojego współpasażera, poczciwca z jakiejś podkieleckiej wsi, który udawał się do USA pewnie na resztę swojego życia. O Kafce – jestem pewny – być może nie słyszał, ale widząc, jak ciągle chichot przerywa mi lekturę, musiał nabrać przekonania, że ten Czech piszący po niemiecku jest najweselszym literatem w świecie. Nie mówię już o moim własnym zdumieniu, bo wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego, że czytając The Castle, będę się zanosił od śmiechu. Szczególnie że przecież znałem już dobrze tę książkę i odebrałem ją w sposób jednoznacznie – ale przeciwnie – określony. I stało się tak wbrew temu, że na tylnej okładce nota wydawcy despotycznie narzucała dobrze znane mi nastawienie: „Opowieść o przybyciu obcego do wioski położonej pod zamkiem, który pozornie nią rządzi, przejawia patos człowieczej izolacji i ludzkie poszukiwanie wolności…”. A tymczasem moje całkowicie nowe doświadczenie postawiło mnie przed ważnym pytaniem: czy w literaturze Kafki obecny jest element – choćby wyrafinowanego i osobliwego – humoru, czy też raczej pojawił się on w trakcie przekładania jej na język angielski? Ale też czy w tłumaczeniu na inny jeszcze język jej przesłanie może zawężać się do wizji ciemnej i posępnej? Bo jak to wygląda w języku oryginału, to – na miarę mojej, oględnie mówiąc, nie najlepszej znajomości niemieckiego – mogę snuć jedynie domysły, być może całkowicie chybione, lub zdawać się na opinie osób językowo kompetentnych.


Różne więc otrzymywałem odpowiedzi na przestrzeni lat od osób, którym przedstawiałem ten problem. Z licznych i czasem wzajemnie wykluczających się konkluzji dla mnie jako czytelnika jeden wniosek pozostaje cenny. Ten mianowicie, że niekoniecznie to, co wychodzi pisarzowi spod pióra, jest tym samym, co percypuje czytelnik. Nad tym wszystkim dodatkowo unosi się jeszcze kwestia możliwych (choćby nierozmyślnych) przeinaczeń, jakie wnosi proces tłumaczenia, czyli prywatny tłumacza kąt widzenia. Nawet ta przezorna idea Johanna Wolfganga Goethe: Kto zechce zrozumieć poetę, musi się udać do kraju poety (Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen), jest wobec utworów Kafki bezradna. No bo przecież nie stało się tak, że wizyty w Pradze poszerzyły mój wgląd w sens Głodomora, Przemiany czy Wyroku. Poszerzyła go natomiast podróż morska przez północny Atlantyk w październiku roku 1977. Co więcej, od tamtego czasu skłonny byłem raczej podziwiać przewrotny żart niż czytać Kafkę jako sprawozdawcę z piekła ludzkiego absurdu.

Pewnie rację ma Wystan Hugh Austen, zauważając w jednym ze swoich esejów, że od pierwszej chwili, gdy zaczynamy czytać literaturę, stajemy się jej tłumaczami. Dodałbym: tłumaczami naszych własnych fiksacji i fobii.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru