PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 70

Małgorzata Wittels

Pośrodku muzyki


Śpiewać każdy może – chociaż nie wszyscy robią to równie czysto i umiejętnie – nie każdy też musi to robić publicznie, ale śpiew jest – nie waham się powiedzieć – potrzebą natury duchowej. Jest w nas coś takiego, co domaga się ujścia, ekspresji uczuć: radości albo smutku czy tęsknoty. A może to także potrzeba harmonii, o którą tak trudno we współczesnym świecie? Ale śpiewamy nie tylko przy goleniu (samotnie) czy przy ognisku (w grupie); są tacy, co śpiewać chcą wspólnie i jeszcze dzielić się radością z tego, co robią.

Od lat z niesłabnącym zainteresowaniem obserwuję działalność amatorskiego chóru działającego w Podkowie. Trwają, rozwijają się i nadal są pełni pomysłów i zapału do pracy. Co tydzień, regularnie, spotykają się, by przez dwie godziny ćwiczyć, niezależnie od tego, czy mają w bliskiej perspektywie koncert, czy też nie. Towarzystwo Pieśni Dawnej „Pośrodku Żywota” – tak brzmi pełna nazwa, pod którą kryje się kilkanaście indywidualności zafascynowanych wielogłosową muzyką wokalną. Spróbowałam przyjrzeć się, jak wygląda praca chóru, jak tworzy się tę niezwykłą sztukę i kim są jej twórcy.


Wieczór, wokół pałacyku cisza, przerywana czasem łoskotem przejeżdżającej kolejki. Już po otwarciu drzwi słychać czysty, harmonijny śpiew, który ożywia senny o tej porze budynek podkowiańskiego centrum kultury. Wślizguję się cichutko i siadam obok sympatycznej pani, najwyraźniej nienależącej do chóru. Nikt nie zwraca uwagi na nieproszonego gościa, wszyscy wpatrzeni są w nuty albo w chórmistrza. Praca nad szlifowaniem kolejnych fraz biegnie niespiesznie, ale niestrudzenie. Zaskakuje dyscyplina chórzystów – nikt nie rozmawia, nie komentuje, nie dyskutuje. Po uwagach prowadzącego czasem pada jakiś komentarz, ktoś coś uzupełnia, dodaje i nagle wszystko przycicha, jakby niewidzialna ręka dawała znak, że już; i rzeczywiście: chórmistrz podaje ton i głosy wzlatują, wypełniają wnętrze.

Ale nie dane jest nam rozkoszować się urodą melodii, bo nagle – stop! Trzeba coś poprawić – tempo, intonację, dynamikę, aktywność sopranów czy basów. I znów od początku, i jeszcze raz, i jeszcze. W końcu – jest dobrze! Efekt został osiągnięty, zaczynamy kolejny utwór.

Raz szybciej, raz wolniej, siedemnaścioro śpiewaków pod ręką chórmistrza zestraja swe głosy i odnajduje ten właściwy, zapisany przez autora ton. Autora żyjącego wieki temu, w innym kraju, mówiącego innym językiem. Ponad czasem i przestrzenią budują niewidzialny most, pozwalający odnaleźć piękno i wspólny język z dawnymi twórcami – kolęd, pieśni wielkopostnych, motetów, hymnów, madrygałów. W przerwach między śledzeniem melodii i zachwytem nad urodą fraz zastanawiam się, jak to jest, kiedy tworzy się wspólnie dzieło sztuki – bo takim jest przecież także wykonanie wielogłosowych pieśni. Co dzieje się wówczas między twórcami?


Agnieszka Łypacewicz (alt) mówi o tym tak: – Śpiewanie w grupie jest wielkim przeżyciem, można powiedzieć intymnym. To zupełnie nowy kontakt ze sobą. Lubię tych ludzi, choć czasem mamy siebie dosyć, ale to normalne.


Jan Borowiec (bas): – Myślę, że każdy ma inne odczucia dotyczące naszej wspólnej pracy. Ja lubię te nasze cotygodniowe próby, cenię też sobie warsztaty, na które jeździmy kilka razy w roku. Podoba mi się także to, co śpiewamy. Zresztą zawsze dużo słuchałem muzyki, mam nawet sporą płytotekę.


Leszek Kubiak (chórmistrz): – Rozpoczynałem pracę z tym chórem z ciekawością, która ustąpiła miejsca radości z tworzenia muzyki, a teraz, po sześciu latach, odczuwam bardzo silnie tę wspólnotę… Jest taki świetny skandynawski film

Jak w niebie. Bohater, wzięty muzyk, stwierdza w pewnym momencie życia, że ma już dosyć miasta, niedobrych stosunków między ludźmi, zabójczego tempa pracy. I wraca do swego miasteczka. Zaczyna pracę z amatorskim chórem, odkrywa wartość niesformalizowanych kontaktów i dopiero wtedy czuje się szczęśliwy. Obejrzeliśmy sobie ten film i nawet dostrzegliśmy podobieństwa charakterologiczne do pokazanych tam postaci. Ktoś wtedy zauważył, że takie zespoły jak nasz istnieją po to, żeby ludzie nie skakali z okien. My mamy ze sobą bardzo bliski kontakt – ten obok to nie jest tylko jeden z głosów w chórze. Nawiązują się przyjaźnie, wiele osób spotyka się także poza próbami.


– Jeśli ludzie się znają i lubią, łatwiej im się otworzyć – mówi Michał Madaliński. – Łatwiej też znieść momenty trudne, które zdarzają się nieuchronnie, bo w zespole trzeba współpracować na wspólny efekt i wszyscy muszą w to włożyć wiele wysiłku.

Chór ma wielu sympatyków, co widać podczas występów, ale nikt nie dorówna wiernością pani Marii Malewskiej, która regularnie towarzyszy zespołowi. – Jestem ich jednoosobowym fanklubem – żartuje. – Słuchałam śpiewu chóru na koncertach i kiedy padło zaproszenie na comiesięczne próby otwarte, przyszłam raz, drugi, trzeci; rzadko którą opuszczam. Mam wrażenie, że obecność kogoś spoza grupy działa na nich mobilizująco.

Pani Maria obecność na próbach traktuje jak udział w koncertach. Nie nuży jej to, że czasem trzeba wiele razy szlifować ten sam fragment, przeciwnie: – Wspaniale jest obserwować, jak z czegoś nieposkładanego, brzmiącego nieczysto, powstaje utwór, którego słucha się z przyjemnością.


Towarzystwo Pieśni Dawnej, zgodnie ze swą nazwą, nie sięga do muzyki późniejszej niż siedemnastowieczna. Trzon repertuaru stanowią utwory renesansowe, ale zespół cofa się czasem w głąb średniowiecza lub wybiega w przód, do baroku. Wykonuje zarówno muzykę sakralną – kolędy, pieśni wielkopostne i adwentowe, hymny, motety – jak i świecką, przede wszystkim madrygały, komponowane w renesansowej Europie wielogłosowe pieśni miłosne o bardzo skomplikowanej budowie muzycznej. Poszczególne głosy (a jest ich nieraz pięć!) różnią się nie tylko melodią, ale także strukturą rytmiczną i rozkładem muzycznych akcentów. Dla amatorów stanowi to prawdziwe wyzwanie.

Ponieważ tradycja nakazuje, by tego rodzaju muzykę śpiewać w językach oryginalnych, chórzyści muszą sobie radzić z wymową francuską, angielską, niemiecką, włoską, hiszpańską, portugalską, a także ich dawnymi odmianami. Na szczęście w tak licznym zespole tkwi duży językowy potencjał. Agnieszka czuwa nad wymową francuską, Marianka (zaawansowana studentka italianistyki) albo Iwona – nad włoską, Janek Borowiec nad niemiecką, Marysia – nad hiszpańską, ja nad angielską – wyjaśnia Michał Madaliński – Ostateczny szlif polskim przekładom nadaje Hanka, która też pisze scenariusze naszych występów, tak by z tekstów pieśni ułożyła się jakaś historia.


Madaliński należy do grupki założycieli Towarzystwa i był pierwszym jego prezesem. Z racji swoich zainteresowań muzyką dawną miał też z początku decydujący wpływ na repertuar (dziś „polityka repertuarowa” leży w gestii chórmistrza), a nadto przygotowuje plakaty i programy dla publiczności.

– Zespół działa sprawnie dzięki temu, że niemal każdy ma tu swój wkład, a talenty i umiejętności znakomicie się dopełniają. Choćby taka organizacja koncertów. Kiedyś zajmował się tym głównie Janek Borowiec, potem także Agata jako nasza prezeska, czasem ten czy ów ich odciążył, ale potem stało się jasne, że musimy to robić wymiennie. Agnieszka opracowała więc logistykę przedsięwzięcia, by każdy, kto podejmuje się organizacji koncertu, mógł sprawdzić co, kiedy i po czym (ustalenie terminu, zaprojektowanie plakatu, umówienie próby generalnej – to ważne, bo trzeba zawczasu poznać akustykę sali – i tak dalej).


Chór ma stronę internetową, która służy nie tylko zainteresowanym jego działalnością, lecz także samym chórzystom. Nieocenione usługi oddaje im „składnica”. To dzieło Jana Borowca, który, korzystając z programu komputerowego, przetwarza martwe nuty na nutki grające – dzięki temu każdy chórzysta może ćwiczyć w domu swoją partię głosową, wyabstrahowaną z całości albo w harmonii z innymi głosami (to wielka pomoc, zwłaszcza dla tych, którzy nie czytają nut, a takich jest większość). Od kilku lat wspiera go w tym Tomasz Traczyk, który przejął też od prezeski prowadzenie strony.

– W składnicy są nuty wszystkich pieśni, grające nutki, pliki muzyczne w różnych formatach, teksty pieśni i ich tłumaczenia. Wszystko, co kiedykolwiek śpiewał chór, około trzystu utworów, skatalogowanych według charakteru (świeckie i sakralne), języków i krajów – wyjaśnia Borowiec.


Choć dziś śpiewają wspólnie, każdy z chórzystów przeszedł inną drogę, nim znalazł się w „Pośrodku Żywota”. Niektórzy otarli się o szkolne zespoły muzyczne, sami uczyli się gry na instrumentach bądź zamiłowanie do muzyki wynieśli z domu.


Jan Borowiec: – Dawniej istniał piękny obyczaj wspólnego muzykowania. Moi dziadkowie grali oboje: babcia na wiolonczeli, dziadek na skrzypcach, ich dzieci na fortepianie czy basie, i tak sobie rodzinnie muzykowali. Widoczny w ostatnich latach renesans chórów wynika, jak sądzę, z poszukiwania tożsamości, korzeni. Ja w szkole śpiewałem w chórze, potem trochę z Hanką

negro spirituals i 

gospel, ale niezbyt mi to odpowiadało i dopiero kiedy się okazało, że jest zapotrzebowanie na męskie głosy w chórze tu, na miejscu, postanowiłem spróbować.


Agnieszka Łypacewicz: – Z przyjaciółmi z Podkowy wyjeżdżaliśmy na narty, a wieczorami śpiewaliśmy, po amatorsku, ale z tego zrodziła się potrzeba jakiejś kontynuacji. Spotykaliśmy się prywatnie, a kiedy okazało się, że w naszym ośrodku kultury powstaje chór pod kierunkiem Zbigniewa Ładysza, ściągnęliśmy znajomych. Chór działał niedługo, a my poczuliśmy się trochę osieroceni. Był nawet czas, że z Iwoną, Michałem i Jankiem Kurkiem próbowaliśmy śpiewać sami, na cztery głosy. Rozglądaliśmy się też za chórmistrzem dla całego, wtedy ośmioosobowego zespołu, i trafiliśmy na pana Jana Sybilskiego, emerytowanego śpiewaka z operetki. Czuliśmy jednak, że przydałby się ktoś bardziej doświadczony w prowadzeniu zespołów wokalnych i poprzez internetowe forum chórzystów znaleźliśmy Berenikę Jozajtis, zawodową dyrygentkę i chórmistrzynię. Mimo że prowadzi warszawski zespół Gregorianum, zgodziła się dojeżdżać do Podkowy i pracować z nami. Dopiero kiedy spodziewała się trzeciego dziecka, zastąpił ją mąż, Leszek Kubiak. Zmieniło się też miejsce naszych cotygodniowych spotkań, od 2008 roku korzystamy z sali w pałacyku (przedtem śpiewaliśmy przeważnie u mnie albo u Iwony).


Michał Madaliński: – Przed kilkunastu laty śpiewałem pieśni dawne z kręgu kultury hiszpańskiej w chórze założonym przez Annę Jagielską, jednak dojazdy do Warszawy w końcu mnie zmęczyły i zacząłem szukać czegoś bliżej. Dołączyłem do chóru Ładysza, ale dość szybko z tego zrezygnowałem. Muzyka zawsze mnie pociągała. Jako młody chłopak grałem na skrzypcach, a w czasie studiów na gitarze, ale przeskok od solowego instrumentu do śpiewu w zespole był spory. Oboje z Iwoną od lat fascynujemy się z muzyką dawną, chodzimy na koncerty, jeździmy na festiwale, kolekcjonujemy płyty. To my zaproponowaliśmy tego rodzaju repertuar i jakoś nikt nie protestował. Nie myśleliśmy, że będzie to tak trwałe. Z początku brakowało nam głosów męskich, więc wydawało się, że to pomysł bez przyszłości, ale po którymś koncercie w podkowiańskim kościele zgłosiło się do nas dwóch panów. W pewnym okresie zespół się wyraźnie odmłodził: dołączyli dwaj tenorzy z Warszawy, doszły też córki naszych chórzystów, licealistki Ela i Marianka, i jeszcze jeden licealista, Jacek, obiecujący bas (niestety młodym trudno teraz pogodzić chór ze studiami, ale mamy nadzieję, że niedługo znowu znajdą czas na śpiewanie z nami). Ostatnio wzbogaciliśmy się o kilka dobrych głosów i chór bardzo na tym zyskał. Nowi koledzy włączyli się też w działania organizacyjne.


Skąd wzięła się nazwa grupy?

Michał Madaliński: – Bardzo spodobała nam się płyta zespołu Bornus Consort, której tytuł brzmi Media vita, od słów średniowiecznej antyfony: Media vita in morte sumus [pośrodku żywota ku śmierci zdążamy]. A że byliśmy wtedy w większości właśnie koło czterdziestki, nazwa się spodobała i została przyjęta.

Zespół koncertuje w różnych miejscach, nie tylko w kościołach czy ośrodkach kultury.

Jan Borowiec: – Jeździmy do okolicznych domów opieki nad ciężko chorymi. Przygotowujemy wtedy repertuar lżejszy. Najbardziej zżyliśmy się z domem w Bramkach. Podopieczni mają już nas za swoich i chętnie śpiewają z nami znane kolędy czy inne popularne pieśni, którymi kończymy nasz program.

Michał Madaliński: – Niezapomniany był występ w Rytwianach, w Świętokrzyskiem, w tamtejszym kościele. Słuchacze nie rozumieli, o czym śpiewamy, bo teksty były po łacinie, ale byli wzruszeni i to się nam udzieliło.

Latem tego roku chór wystąpił podczas podkowiańskiego Festiwalu Otwartych Ogrodów z programem Wiosenne przebudzenie. To wiązanka madrygałów, niekiedy dość frywolnych. Melodie bywają to żywe i skoczne, to znów powolne i smętne, ale zawsze kunsztowne: słychać, jak głosy splatają się i rozplatają, dialogują, a czasem sprzeczają się ze sobą.


Chórzyści występują w jednolitych strojach, nawiązujących stylem do czasów, z których pochodzą śpiewane pieśni – panie mają długie zielone suknie i białe bluzki, panowie – zielone kubraki i czarne spodnie. Wyglądają świeżo i sympatycznie, jasna zieleń ożywia i odmładza.

Czy droga zespołu „Pośrodku Żywota”, który powstał z potrzeby i inicjatywy chórzystów, jest typowa dla współczesnych chórów? – pytam Leszka Kubiaka.

– W przypadku chórów zawodowych inicjatywa wychodzi często od dyrygenta, ale wśród amatorów nierzadko inicjatorami są ludzie, którzy kiedyś zetknęli się z pracą chóru i mają taką potrzebę.

Chciałabym wiedzieć, czy chór „Pośrodku Żywota” brał udział w jakichś konkursach, przeglądach. – Próbowaliśmy śpiewać na konkursach, ale to zbyt stresujące. Chór amatorski jest nieprzewidywalny, raz zaśpiewa coś świetnie, a innym razem słabo, ale i tak mamy tempo pracy dużo lepsze niż dawniej. Wolimy występować na przeglądach, na przykład w Ożarowie, razem z zaprzyjaźnionymi chórami – mówi Michał Madaliński.

Na naukę jednej pieśni potrzeba nam kilku spotkań, zawodowcy uczą się szybciej, my musimy poświęcić więcej czasu – mówi Jan Borowiec.


Ćwicząc raz w tygodniu, chór nie mógłby przygotowywać kilku nowych programów rocznie. Dlatego od wielu już lat na początku lipca wyjeżdża na letni obóz na Suwalszczyźnie, a ponadto dwa, trzy razy w roku na weekendowe warsztaty wokalne. To również wymaga wielkiego wysiłku organizacyjnego, który wzięły na swoje barki Agata Bernat z Iwoną Soczyńską.

Wyjazdy są ważne, tam jesteśmy dłużej ze sobą, dużo pracujemy. Nasze letnie miejsce jest bardzo ładne – cichy dom nad jeziorem – więc też odpoczywamy, a kiedy nie ma pogody, to więcej śpiewamy. Te wyjazdy wakacyjne i weekendowe dają nam bardzo wiele, zwłaszcza że oprócz Leszka pracuje z nami zwykle jego przyjaciel, muzyk i śpiewak Andrzej Borzym junior, a czasem profesor Cezary Szyfman, który uczula nas na charakter utworów i sposób ich interpretacji. Mamy też comiesięczne spotkania z Anetą Łukaszewicz, solistką Warszawskiej Opery Kameralnej, która uczy nas emisji głosu – mówi Agnieszka Łypacewicz.

– Na wyjazdach pracujemy bardzo intensywnie, to właściwie nie są wakacje z dodatkiem śpiewu, ale ciężka praca – podkreśla Leszek Kubiak.


Życząc zespołowi kolejnych sukcesów, pytam o plany i marzenia.

– Cieszę się, że się rozwijamy – mówi kierownik zespołu – że chórzyści chętnie uczestniczą w próbach i czerpią z tego satysfakcję, że mamy publiczność. Ja w kontaktach z nimi nauczyłem się dyscypliny. Jak widać, tu nie ma gadania, długich przerw, tu się przychodzi, żeby pracować, choć przecież śpiewamy dla przyjemności.

Swojej – dodaję w myśli – ale także nas, słuchaczy.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru