PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 69

Elżbieta Malicka

Ziemia Święta Izrael



Od dawna tam chciałam pojechać, pewnie jak każdy. Dla mnie to Ziemia Święta, choć może nie tak dosłownie, bo nie mam wielkiej skłonności do wzruszania się ze względu na miejsce. Ale jednak. No bo skoro Bóg stał się człowiekiem, to Zaświat spotkał się ze światem w pewnym konkretnym punkcie. Dlaczego właśnie tam, tego nie wiem, ale tym bardziej chcę zobaczyć, dotknąć stopami, pobyć tam.

Tylko że nie lubię organizowanych wycieczek. Lubię być długo, powoli, nie spieszyć się, być po swojemu. A wszyscy mówią, że jak do Ziemi Świętej, to na pielgrzymkę — Jerozolima, Betlejem, Nazaret, autokar z przewodnikiem. A jak do Izraela, to na wycieczkę — do Ejlatu nurkować czy coś w tym rodzaju. I że drogi to kraj.

Znajduję towarzyszkę wyprawy, bo we dwie łatwiej wędrować, a też rozdzielić namiot, wodę, trochę jedzenia na dwa plecaki. Jola ma zalety, których mnie brakuje, przede wszystkim jest osobą praktyczną. Dzięki niej mamy w plecakach zapas pasztetów podlaskich, kawę, herbatę, zupki błyskawiczne. Prosząc w barze o hot water możemy mieć gorący posiłek prawie za darmo.

*

Lądujemy na Ben Gurion Airport w Tel Awiwie. Szok, że tak ciepło. Po warszawskim śniegu i -1°C. Ale człowiek od razu znajduje się hic et nunc i już nie pamięta, jak było kilka godzin wcześniej. Hostel, gdzie miałyśmy zarezerwowany tani nocleg, okazał się przyjemnym rodzinnym interesem, prowadzonym przez starszego pana i jego dorosłego syna. Idziemy zamoczyć nogi w Morzu Śródziemnym i potem brzegiem do starej Jaffy. Już koło szóstej po południu robi się ciemno, więc kolacja na plaży w zapadającym zmierzchu i zwiedzanie Jaffy nocą. Nad morzem luksusowe hotelowce. Ja, że wolę swoje piętrowe łóżko w hotelu na cichej uliczce. Jola, że niekoniecznie.

Wcześnie rano wyruszamy na dworzec autobusowy. Wielopoziomowy, zawiły, ale jakoś się orientujemy. Pojedziemy Kiryat Shemona w najdalszy północny kraniec Izraela, prawie pod libańską granicę. W autobusie sami młodzi żołnierze i żołnierki, niektórzy z wielkimi automatami na plecach. Jedziemy kilka godzin, najpierw przez równiny, zielone, kwitnące, potem wśród wzgórz. Na przystankach wsiadają kolejni młodzi ludzie w mundurach. Wzruszające, że większość ma na głowach znak swojej wiary — kipy różnej wielkości, fasonu, czasem z wzorami, z rozmaitych tkanin, także robione szydełkiem. Prawie nie ma cywilów, tylko kilku czarnoskórych nastolatków, też w kipach, które dobrze się trzymają na krótkich, kędzierzawych czuprynach, nie trzeba spinki.

*

Pierwsza noc w namiocie w kibucu Dan. Nad wąską rzeczułką, na tyłach hali sportowej, gdzie można skorzystać z toalety i błogosławionego czajnika elektrycznego, dzięki któremu mamy gorącą kawę na śniadanie. Mycie w rzeczułce, bo nie widać pryszniców.

Domki z ogródkami ubogie i dość zniszczone, ale zadbane. Kilka wspólnych budynków, muzeum, pomnik-czołg na trawniku w centrum. Na zadbanych kwietnikach kolorowe anemony, lewkonie, lawenda, kwitnące krzewy. Drzewka cytrynowe i pomarańczowe. Kibuc żyje z produkcji serów, a także z hodowli jesiotrów i sprzedaży kawioru, który osiąga zawrotną cenę 5 tysięcy dolarów za kilogram. Wydawało się, że powinien być bogaty, ale jakoś nie widać.

*

Po śniadaniu ruszyłyśmy na szlak wzdłuż sadu pomarańczowych drzewek, pól i łąk, gubiąc i znów odnajdując drogę. Rezerwat Senir River i niesamowita wędrówka w górę rzeki w wodzie po kolana, tak rwącej, że przewraca mimo zapierania się kijkami. Przekraczanie kolejnych dopływów, ślizganie się, potykanie na kamieniach w nurcie. „Prawdziwa męska przygoda i niedźwiedzie mięso”, jak mawiał mój brat. Gdyby nie towarzystwo dwójki młodych studentów medycyny, chyba nie dałybyśmy rady. Potem droga męcząca w upale i już nieciekawa, szosą pod górkę. Dochodzimy do kibucu Tel Hai, trudno znaleźć dogodne miejsce na namiot. Jola trochę się boi spędzić noc przy cmentarzu, gdzie pochowano dwunastu młodych żołnierzy, zabitych w 2006 roku libańską rakietą, więc idziemy dalej parowem wśród lasu. Wciąż nie widać w miarę płaskiego miejsca na namiot, a zmrok zapada. Ponad dwadzieścia kilometrów za nami, siły się kończą. W końcu rozbijamy się prawie na drodze i po małej kolacji padamy jak ścięte lilie.

Ranek smętny. Nie ma wody, żeby choć trochę się umyć, kończą się skromne zasoby czystej bielizny. Zwijamy się i wyruszamy, popas i śniadanie koło południa w Ein Ro’im. Piękny, szeroki widok na Dolinę Hula i Górę Hermon. Jest źródełko i kamienna sadzawka wypełniona wodą. Mycie! Bez mydła, ekologicznie. Postanawiamy dojść do autobusu i jechać do cywilizacji. Trzeba wymienić dolary na szekle, zrobić zakupy. Dojście do szosy wszędzie zagrodzone płotami, w końcu przeciskamy się przez dziurę w siatce, przerzucając najpierw plecaki. Kupujemy pachnące melony, banany, pomarańcze. Trudno się dowiedzieć, o której odchodzi autobus, bo nikt nie rozumie, o jaką miejscowość pytamy. Na naszej mapie jest Safed, w przewodniku Zafad. Dopiero „Cfat” jest zrozumiałe — problem z transkrypcją hebrajskich liter na łacińskie.

Po godzinie jazdy jesteśmy wysoko, w miasteczku jak ze snu. Spacer po kamiennych beżowych uliczkach wśród Żydów z pejsami, w chałatach i czarnych kapeluszach, ich pięknych żon w długich spódnicach i licznych dzieci. Dzielnica Żydów aszkenazyjskich, Żydów sefardyjskich, liczne synagogi z mężczyznami kiwającymi się w przedwieczornej modlitwie, sklepiki z obrazami i judaikami — jakby czas się zatrzymał. Bierzemy dwuosobowy pokój w hotelu, trzeba odpocząć, wziąć prysznic, uprać przepocone koszulki i spodnie. Siedzimy na balkonie, kupiłyśmy wino i świeże daktyle, nurzamy się w luksusie.

*

Z Safed jedziemy taksówką kilka kilometrów do Ein Koves i stamtąd o 7 rano, póki jeszcze nie rozhuśtał się upał (zapowiadany przez zatroskanego o nasze szalone pomysły wędrownicze właściciela hoteliku, dawnego marynarza Szlomę), ruszamy szlakiem. Najpierw w dół, a potem wzdłuż potoku Nahal Ahmud. Potok płynie nisko w dole, pod naszymi stopami. Widoki na skalistą dolinę przecudne i zawrotne. Ale okazuje się, że Jola ma lęk wysokości! Może iść właściwie tylko ze wzrokiem wbitym w ziemię, patrząc na moje buty i stawiając swoje, krok w krok. Klamry, skały, ekspozycja i nasze ciężkie plecaki — chwilami jest naprawdę trudno. Dajemy radę, zmógł nas dopiero popołudniowy upał na wygodnej drodze wśród oliwek. Po dojściu do szosy łapiemy okazję. W arabskim barze przy szosie w okolicy Magdali dostajemy humus z pitą i hot water do naszych kubeczków, w których rozpuszczamy błyskawiczne zupki z Polski. Wzmocnione ruszamy niezwykłą, wąziutką dróżką, wijącą się wśród trzcin i palm, nad brzeg Jeziora Galilejskiego. Owiewa nas tajemniczy, słodki zapach, nadchodzący falami, jakby bez z związku z dookolną roślinnością. Znajdujemy miejsce na biwak. Pod palmami, na kamienistej ziemi galilejskiej, gdzie ledwo udaje się wbić śledzie od namiotu. Tu też ten słodki kwiatowy zapach. Co tak pachnie?

*

W namiocie pod palmami koło Magdali spędzamy dwie noce. Nie widać wprawdzie jeziora, bo niski brzeg i szeroki pas wysokiej trzciny. Znów fale tajemniczego zapachu. Może to te żółte kuleczki na krzewach, a może kwitnące palmy? Zrobiło się zimno, nawet trochę pada. W niedzielę jedziemy do Tyberiady, gdzie, nie mając pojęcia, w którą stronę iść, cudem odnajdujemy Kościół Św. Piotra. Wzruszenie, pierwszy raz od przyjazdu spotkanie z Obecnością w Chlebie. Nigdy dotąd nie byłam w niechrześcijańskim kraju, gdzie całymi dniami nie widać krzyża ani kościoła. W Magdali, mieście Marii Magdaleny, też nie ma, tylko meczet. Jest wprawdzie chrześcijański ośrodek archeologiczny, ale kościół dopiero się buduje.

Z Tyberiady jedziemy autobusem do Kafarnaum, Kfar Nahum. Ośmiokątny kościół z przezroczystą podłogą, wybudowany na odsłoniętym przez archeologów domu św. Piotra, gdzie dwa tysiące lat temu mieszkał Jezus. Od początku chrześcijanie czcili to miejsce, są tu ruiny kościoła z pierwszych wieków. Zostajemy tu długo, modląc się, myśląc, niepopędzane żadną koniecznością ani programem wycieczki. O zachodzie słońca, idąc dróżką nad jeziorem w stronę Tabhy, napotykamy piękne miejsce na biwak. Wysoka skarpa, szeroki widok na Jezioro, nawet ziemia miękka i namiotowe śledzie wchodzą bez trudu. Bajka! Tyberiada naprzeciwko nas, z prawej światła Magdali, palczasta palma przy jeziorze. Szare chmury na popielato-różowym niebie. Zapada zmrok, jak zwykle koło szóstej, leniwie rozmawiamy, patrząc na gwiazdy zapalające się pod uchyloną płachtą namiotu.

*

Wczoraj rano znalazłyśmy miejsce dogodne do kąpieli. Pięknie się płynęło w jezioro, patrząc na Tyberiadę! Potem do Tabhy, do Kościoła Prymatu Piotra. Mały kościółek z czarnej skały wulkanicznej, niewielkie, jasne witraże. W centrum kościoła skała, na której, według najstarszej tradycji, Jezus, ukazując się uczniom po zmartwychwstaniu, położył ryby z cudownego połowu. Upiekł je dla nich, a po śniadaniu zapytał Piotra trzy razy: „Czy miłujesz Mnie?”. Tu właśnie, gdzie dwa tysiące lat temu św. Piotr otrzymał od Niego misję prymatu, niezwykłym zrządzeniem Opatrzności mamy mszę świętą po polsku. I to dokładnie w tym samym czasie, kiedy w Watykanie papież Franciszek odprawiał swoją mszę inaugurującą pontyfikat!

Potem powędrowałyśmy do Domus Galileae, pięknego miejsca o niezwykłej nowoczesnej architekturze, światowego ośrodka Drogi Neokatechumenalnej. Seminarium, kaplice, biblioteka. Stamtąd drogą wśród kwitnących łąk i pól na Górę Błogosławieństw. Naprawdę niesamowite uczucie: być w tych wszystkich świętych miejscach chrześcijaństwa bez pośpiechu, bez tłoku, właściwie bez planu. Nie zwiedzać, tylko właśnie być. Piękny ogród otaczający kościół. Tu dopiero moje śledztwo dotyczące źródła słodkiego zapachu zostaje uwieńczone sukcesem: to kwiaty pomarańczy. Zapach jest tak mocny, że rozchodzi się daleko.

Skończyły się zupki i paszteciki. Teraz jemy chlebki pita z humusem albo arabskim białym serem z ziołami lub oliwkami, paprykę, pomidory; popijamy herbatą albo kawą. Na deser pomarańcze, mandarynki, melon. Bardzo smaczne, ceny podobne jak w Polsce. Jedyny minus, że jednak trzeba to wszystko nosić na plecach.

Teraz mamy biwak nad Jordanem, po którym pływają żółte i czerwone kanoe, a w nich dzieciaki, może dziesięcio- lub dwunastoletnie. W Polsce dzieci w tym wieku odprowadza się wszędzie, odwozi się do szkoły. Tutaj wolno im pływać po rzece, nawet ćwiczyć wywrotki. Są też rodziny z małymi dziećmi: w kajaku tata w kipie i z pejsami, mama w czarnej chustce i długiej spódnicy albo dziadek z długą siwą brodą w tradycyjnym stroju i dwójka wnuków. Tym ostatnim akurat przytrafiła się wywrotka, z której wcale niełatwo jest im kanoe podnieść, bo rzeka tu głęboka, nie da się stanąć na dnie. Niedaleko nas nocuje młody turysta z psem. Nie ma namiotu, śpią sobie na karimacie pod gołym niebem. Jeśli chodzi o zapachy, to jest kiepsko. Zamiast kwiatu pomarańczy mamy otwarty ściek płynący wzdłuż Jordanu.

*

Po dwóch dniach wędrówki przez pola i łąki wchodzimy na Górę Tabor, którą od dwóch dni widziałyśmy przed sobą, bo wystaje z dookolnej równiny. Trzy godziny stromo pod górę, bardzo pięknie. Franciszkański Kościół Przemienienia i klasztor na szczycie. Modlitwa w tym miejscu, gdzie przed wiekami Zaświat objawił się światu, tak zaskakująco, że św. Piotr całkiem nie wiedział, co powiedzieć. Chciałyśmy zatrzymać się na nocleg, ale nie ma wolnych miejsc. Schodzimy więc do arabskiego miasteczka Debburya, gdzie wiatr, co się właśnie rozhulał, szarpie palmami i śmieciami na ulicach. Długo czekamy na przystanku. W końcu jest autobus do Afuli, tam będzie przesiadka do Nazaretu. Popołudnie piątkowe, już wiemy, że trzeba uważać, bo można zostać na lodzie. Szabat — około trzeciej, czwartej po południu komunikacja staje, zamykają się żydowskie sklepy. Oczekiwanie na autobus w Afuli przerywa ogłoszenie przez megafony: znaleziono podejrzany pakunek albo bagaż. Wszyscy mają opuścić dworzec! Miejscowi przyjmują to zupełnie spokojnie, sprawnie opuszczają teren dworca, nikt się nie denerwuje, młodzież żartuje. Ale z autobusu nici, trzeba jechać taksówką.

W Nazarecie nie ma szabatu, bo jest arabsko-chrześcijański. Podjeżdżamy pod samą Bazylikę Zwiastowania i w dodatku zaraz znajdujemy hostel, tuż obok bazaru arabskiego. Zbudowany z kamienia, ma 350 lat. Właściciel Arab jest prawosławnym. Zaprasza nas wieczorem na wino. Ostatnich kilka nocy spędziłyśmy w namiocie, wiec łóżko i ciepły prysznic są dla nas wielkim luksusem, ale jakoś trudno zasnąć. Luksusem wielkim są też gwiazdy nad głową w otwartym namiocie, koncerty żab i ptaków, świerszczy lub raczej szarańczy, które latają jak małe ptaszki. Wstajemy wcześnie na mszę w Grocie Zwiastowania, gdzie przed wiekami Zaświat spotkał się ze światem w łonie Miriam.

*

Z Nazaretu jedziemy do Hajfy autobusem. Niedziela Palmowa na Górze Karmel u karmelitów. Nocleg pod krzewem obsypanym żółtymi kuleczkami kwiatów, w namiocie rozbitym w mało widocznym miejscu wprost na miejskim skwerku. Dobry obiad w restauracji, pierwszy raz od kiedy jesteśmy w Izraelu. Ubogie uliczki dzielnicy portowej, przypominające trochę warszawską Pragę, bogata, wymuskana Kolonia Niemiecka. W Hajfie, ale także w Nazarecie i w wielu innych miejscach mnóstwo osób mówiących po rosyjsku. Nic dziwnego: na około osiem milionów mieszkańców Izraela prawie dwa to stosunkowo nowi emigranci z Rosji. Kolejny nocleg na plaży nad Morzem Śródziemnym, niestety z pociągiem huczącym za plecami. Rankiem ruszamy dalej na południe nadmorskimi promenadami. Długo siedzimy na wygodnych kanapach w barze na plaży, wygrzewamy się na słońcu, nic nie zamawiamy, tylko hot water, ale nikt nas nie wygania. Dzieci kopią w piasku między stolikami, kelner pomaga dwóm dziewczynom przemeblować otoczenie, żeby im słońce lepiej świeciło, nikt nie robi problemów.

Kiedy koło trzeciej zaczynamy się zbierać, okazuje się, że to właśnie początek Paschy. Sklepy zamknięte, pociągi już nie jeżdżą. Łapiemy jakiś ostatni autobus na południe i lądujemy w bogatym willowym miasteczku pierwszych osadników żydowskich Zikhron Jakov (nazwa znacząca: „pamiętaj o Jakubie”). Nadzieja, że jeszcze zdążymy kupić coś do jedzenia, szybko się rozwiewa. Wszystko zamknięte, wieczór sederowy. Spotykamy niezwykle życzliwego mężczyznę koło czterdziestki, który prowadzi nas do znajomej z kibucu rolniczego. Dostajemy owoce, nie trzeba płacić. Okazuje się, że Friedmann jest Niemcem, członkiem kibucu Bethel, założonego tu przez jego rodaków, którzy od kilkudziesięciu lat przyjeżdżają do Izraela by tu, na tej ziemi modlić się o nawrócenie Żydów, aby przyspieszyć powtórne przyjście Mesjasza.

*

Jestem już sama, bo w Wielki Czwartek odwiozłam Jolę na lotnisko w Tel Awiwie. W Wielki Piątek na Via Dolorosa grupy odprawiające nabożeństwo Drogi Krzyżowej. Chrześcijanie różnych wrażliwości i kultur, z całego świata — Europy, Afryki, Azji, Ameryki Południowej — z jednakowymi drewnianymi krzyżami, które tu gdzieś można pewnie dostać, ze śpiewem, klękaniem, wzruszeniem. Rodziny z niemowlętami na rękach, inwalidzi i starcy o kulach, na wózkach. W pewnym momencie widzę grupę inscenizującą wydarzenia sprzed dwóch tysięcy lat: postać zalana „krwią” z krzyżem na ramionach, popychana przez „rzymskich żołnierzy” w hełmach i zbrojach. Są też zawodzące „niewiasty jerozolimskie”. W mieście napięcie — dużo wojska, policji, tu zagrodzone, tam nie wolno wchodzić. Cichy, spokojny dziedziniec między Kościołem Osądzenia i Biczowania. Spotykam tu wielu Polaków z pielgrzymek.

*

Cisza szabatu, tego Szabatu — Wielkiej Soboty. Nie jeździ tramwaj, ulice prawie puste. Idą tylko Żydzi do synagogi, z pejsami, w chałatach, czarnych kapeluszach, lisich czapach, okryci tałesami. Jezusa nie ma, nie ma tu w kościołach Grobów Pańskich z Najświętszym Sakramentem, ołtarze odarte z obrusów, tabernakula otwarte i puste. Kościół milczy, nie odprawia się żadnych nabożeństw. Jeśli nie zmartwychwstał, próżna jest nasza wiara, mówi św. Paweł. Podobno znana jest choroba jerozolimska, rodzaj łagodnego obłędu, w który popadają ludzie oszołomieni tym Miastem. Może mnie bierze?

*

Chciałam wyruszyć gdzieś poza miasto, bo już mam dosyć arabskiego bazaru, tłumów miejscowych i turystów, ale wpadłam z deszczu pod rynnę. Z drogi do wąwozu Wadi Qelt, gdzie miałam nadzieję na kilkugodzinną wędrówkę w ciszy pustyni, zabrał mnie opiekuńczy Żyd z dziećmi. Podobno niebezpiecznie tu samej chodzić, w zeszłym miesiącu Beduini zamordowali dwie młode kobiety. Zawiózł mnie wprawdzie do ujścia Wadi Qelt, ale w miejsce, gdzie przy strumieniu odbywał się jakiś pesachowy piknik. Pełno ludzi, mnóstwo hałaśliwych dzieci. Nawet kąpać się nie wypada, bo do wody wchodzą tylko mężczyźni i dzieci. Kobiety w długich spódnicach brodzą tylko przy brzegu. Próbowałam urwać się choć na chwilę, ale ośmioletni Szilo poszedł za mną i bardzo poważnie kazał mi wracać: niebezpiecznie chodzić samej. Tego dnia wybrałam się jeszcze do Jerycha i na Górę Kuszenia. Klasztor na Górze zwiedzam z rosyjską wycieczką, ze swiaszczennikiem. Modlimy się „Issusie Christu Synu Bożyj pomyłuj mienia”, zaglądamy w żółtą pustynną przepaść u stóp Góry. Wracam do Jerozolimy ostatnim autobusem, bo znów święto, teraz zakończenie Paschy. W zachodzącym słońcu długo siedzę na ławeczce pod pachnącym słodko drzewkiem pomarańczowym przed synagogą w ortodoksyjnej dzielnicy Mea Sharim. Patrzę i patrzę na tych panów z pejsami, dziewczynki ślicznie ubrane, prowadzące za rączkę młodsze rodzeństwo, panie w czarnych długich spódnicach. Wbrew temu, co słyszałam, jakoś nikt tu na mnie nie patrzy krzywo. Wesoło gadamy na migi z młodą matką, która przysiadła obok z dwójką małych dzieci. Starszy pan wychodzący z synagogi prosi, żeby nie fotografować. Jasne, wcale nie mam zamiaru!

*

Morze Martwe szafirowo błyszczy w słońcu. Nie jest ponure, jak kiedyś słyszałam, ale dziwne. Wygląda jak woda czysta-przezroczysta, ale to nie woda, tylko stężony roztwór soli. Nie nadaje się ani do gaszenia pragnienia, ani do mycia, jeszcze się trzeba po niej umyć, bo skóra piecze. Śmiesznie jest unosić się na powierzchni jak piłeczka, ale wystarczy, że kropla wpadnie do oka i przestaje być wesoło: oko mocno piecze, łzawi, nic się nie widzi, a jeśli odruchowo potrzeć słoną dłonią, robi się jeszcze gorzej. Tak jak dużo rzeczy na tym świecie, pomyślałam. Możesz się nimi cieszyć, jeśli przestrzegasz zasad, ale nie oczekuj, że napoją czy obmyją.

Wycieczka do przepięknego rezerwatu Wadi Dawid, a wieczorem rozbijanie namiotu na wietrze, wbijanie śledzi w twardą ziemię. Potem leżę w strachu, że coś się tu kręci wokół, jakby ociera o namiot (czy to może wiatr?), jakieś ślepia świecą w ciemności. Czytałam w przewodniku, że są tu nawet lamparty. Co za głupota, trzeba się było rozbić na kempingu! Modlę się, esemesuję z Warszawą. Strach mija, otwieram namiot, patrzę w gwiazdy: co za głupota, przecież lamparty nie atakują ludzi, pewnie jakieś zwykłe koty tu łażą.

Rano stoimy na szosie z Nirem, łapiemy okazję na południe. Długo nic się nie zatrzymuje. Nir właśnie skończył trzyletnią służbę wojskową po studiach. Jest arabistą i szuka pomysłu, co dalej robić. Był właśnie w kibucu Ein Gedi, gdzie jest świetna prep school przygotowująca do pracy z trudną młodzieżą, wraca do siebie do Beer Shewa. Pytam, co sądzi o obowiązkowej służbie wojskowej, odpowiada trochę wymijająco, że także trudne doświadczenia są pożyteczne i że dobrze już to mieć za sobą.

*

Ląduję w Mitzpe Ramon w hotelu Green Backpackers tuż przy kraterze Makhtesz Ramon na pustyni Negew. To chyba najpiękniejszy dzień z całego miesiąca! Spełniło się moje marzenie o pustyni, i to z nawiązką, tak jak się nie spodziewałam, choć bardzo chciałam. Cały dzień wędrówki wśród nieopisanych widoków, góry na pustyni białe, żółte, czarne i czerwone, różnego kształtu i koloru skały — coś niesamowitego. Na szczycie krateru, z widokiem na okoliczne pustkowia aż do Egiptu, spotkałam czwórkę Izraelczyków, którzy parzyli sobie kawę na palniku i poczęstowali mnie też. No po prostu all inclusive! Potem wędrówka po płaskim, „medytacyjnym”, jak się wyraził jeden pan, terenie. W sumie 16 km, miejscami bardzo stromo i trudno, bez łańcuchów, klamer czy innych ułatwień, ale dałam radę, bo tylko z lekkim plecakiem, reszta została w hostelu. Z radości kupiłam butelkę wina (u Rosjanina, który ma otwarte, bo nie przestrzega szabatu) i częstuję cały hostel. No, dużo powiedziane, oprócz mnie i personelu jest jeszcze bardzo rezolutna amerykańska nastolatka, która samotnie wędruje po świecie w ramach gap year, i Rosjanin, którego rzuciła izraelska narzeczona i teraz nie wie, co by tu zrobić, żeby nie wracać do siebie. „Tu są życzliwi, otwarci ludzie, a u nas każdy pilnuje tylko swego i na drugiego warczy, ja już się tam nie przyzwyczaję” — dzieli się refleksją przy winie.

*

Przepełniony autobus Mitzpe Ramon–Ejlat nie zatrzymuje się na przystanku. Znów łapię okazję, tym razem to młoda kobieta w hinduskich szerokich spodniach i z dredami. Nie jedzie do Ejlatu, tylko do Shitin, trochę bliżej, ale chętnie podwiezie. Mają tam taki aszram, przyjmują gości, mogę przenocować w beduińskim namiocie, dostanę wyżywienie, tyle że wegetariańskie. No świetnie, o tym marzyłam, żeby spędzić noc na pustyni. Miejsce jest przedziwne: kolorowe, jaskrawe ozdoby w stylu hinduskim, w cieniu przytulne zakątki z hamakami, wielki biały namiot otwarty na pustynię. Mieszka tu na stałe kilkanaście osób. Uczą medytacji, żyją z organizowania warsztatów, koncertów, festiwali. Kiedy mówię o medytacji chrześcijańskiej, bardzo się dziwią, o niczym takim nie słyszeli. Wieczorem wynoszę śpiwór z namiotu poza granicę aszramu. Jednak trudno zasnąć. Gwiazdy świecą mocno, przez pustynię dmie niespokojny wiatr, prawie do rana słychać strzały i wybuchy, bo wokół tereny wojskowe.

*

Ostatnią noc spędzam w Ejlacie w cichym hostelu prowadzonym przez protestantów. Można brać udział w codziennych spotkaniach biblijnych. To, w którym uczestniczyłam, bardzo ciekawe: o nadprzyrodzonym wytłumaczeniu antysemityzmu. Zdaniem prowadzącego, to sam diabeł wzbudza antysemityzm na świecie, dlatego jest on tak irracjonalny i mocny. A robi to, żeby opóźnić powtórne przyjście Mesjasza, który nie przyjdzie, dopóki żydzi się nie nawrócą, zaś to się nie stanie, bo antysemityzm zniechęca ich do chrześcijaństwa. Proste, może aż za bardzo.

Rozmawiam z pięćdziesięcioletnią Marią, żoną farmera z Holandii, która była w Izraelu już dwa razy, jeżdżąc z wycieczką albo z mężem zaplanowaną trasą wynajętym samochodem. Mówi, że dopiero teraz, kiedy wędruje bez planu i rezerwacji, korzystając z publicznego transportu, czuje coś, czego przedtem nie było. Rozumiemy się w pół słowa. Jadę na plażę i nurkuję z maską i rurką w Morzu Czerwonym wzdłuż rafy koralowej. Pod wodą kolorowe ryby, a nad powierzchnią mglisto, wietrznie, palmy się kołyszą.

Już jestem syta wrażeń. Czas wracać.


Autorka





PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru