PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 69

Rostisław Połczaninow

W Warszawie w 1942 roku



W okresie dwudziestolecia międzywojennego w Polsce zatrzymała się niemała fala emigracji rosyjskiej. Działało tu wiele organizacji politycznych, społecznych i gazet emigracyjnych. Sytuacja ta niewiele zmieniła się w czasie wojny, a wielki exodus Rosjan z Polski na Zachód miał miejsce dopiero w 1944 roku w związku ze zbliżaniem się Armii Czerwonej.
Po agresji Niemiec na ZSRR Warszawa stała się ważnym punktem przerzutowym dla młodych Rosjan spieszących do podziemnej i półpodziemnej pracy — oświatowej lub dywersyjnej na tyłach frontu — na terenie ojczyzny. Jednym z nich był Rostisław Połczaninow.
Urodził się w 1919 roku w Nowoczerkassku, jego ojciec, pułkownik, brał udział w wojnie domowej, a w 1920 wraz z rodziną wyemigrował do Jugosławii. Rostisław należał do rosyjskiego harcerstwa i stowarzyszenia „Russkij Sokoł”. Studiował prawo na uniwersytecie w Belgradzie. W czasie wojny, po krótkim, opisanym niżej epizodzie warszawskim, dotarł do Pskowa, gdzie pracował w szkołach cerkiewnych. W roku 1944 przedostał się do Niemiec, tam po wojnie organizował rosyjski skauting, a w 1951 wyjechał do USA. Tam początkowo pracował w fabryce, a w latach 1967–1983 w radiu „Swoboda”. Mieszka pod Nowym Jorkiem.

Piotr Mitzner



Do Warszawy przybyłem nielegalnie 27 kwietnia 1942, żeby zmienić Borię (Borysa Borysowicza) Martino1, który zamierzał na początku maja, też nielegalnie, pojechać dalej, do Smoleńska. Gdy trafił do Warszawy, dostał pracę w Domu Młodzieży, który zajmował całe piętro w gmachu przy ulicy Marszałkowskiej, o ile się nie mylę, pod numerem 68 (w pobliżu Alej Jerozolimskich) i założony został przez Komitet Rosyjski, na czele którego stał Siergiej Lwowicz Wojciechowski2.

Przyjechałem do Warszawy kolejką i po wyjściu z dworca wsiadłem do tramwaju nr 2, który po kilku przystankach dowiózł mnie na plac Trzech Krzyży, gdzie znajdował się kościół św. Aleksandra. To był przystanek końcowy. Gdybym znał miasto, mógłbym tam dojść na piechotę, ale tramwajem było prościej i bezpieczniej. Nie miałem prawa zabłądzić, strach pomyśleć, co by było, gdybym wpadł w ręce Niemców.

Z placu w dół biegła ulica Książęca, przy której mieszkała rodzina Sołowiowów. Oczekiwali mnie i od razu ugościli kotletem z koniny. Konina mi nie smakowała, ale głód skręcał kiszki i nie wypadało kaprysić. Jednemu z synów Sołowiowa, Toli albo Jurze, dałem dwie moje fotografie, z którymi poszedł do Komitetu Rosyjskiego [w Alei Róż] i wrócił z legitymacją. Teraz mogłem spokojnie wyjść na miasto. Z Sołowiowem pojechaliśmy do Komitetu Rosyjskiego, żeby przedstawić się Wojciechowskiemu, a z Komitetu do Domu Młodzieży, gdzie oczekiwał mnie już Martino, który przekazał mi sprawy i wyjaśnił, co i jak robić.

Sytuacja była bardzo skomplikowana. Dom Młodzieży powstał z inicjatywy Komitetu Rosyjskiego (rzecz jasna, za zgodą Niemców), który chciał mieć rosyjską młodzież pod kontrolą, a z drugiej strony, by do skromnych racji, które Niemcy wydzielali Rosjanom i Polakom, dodać talerz zupy z kawałkiem chleba, szklankę mleka, a w niedzielę porcję twarogu. Kierował Domem Młodzieży Anatolij Wiktorowicz Sznieje, dyrektor niemieckich zakładów mleczarskich AGRYL.

Po przyjeździe do Warszawy w końcu lutego 1942 roku Martino wznowił za zgodą Komitetu Rosyjskiego pracę drużyny zwiadowczej dziewcząt i chłopców, o której istnieniu Niemcy wiedzieli, ale nie podejrzewali, że ma ona charakter skautowski, więc ją tolerowali.

Jednym z zadań, które przekazał mi Martino, było podtrzymywanie kontaktów z podziemnym harcerstwem (polska nazwa skautingu). Pojechaliśmy razem do jednego z polskich dowódców, Tadeusza Kwiatkowskiego3, którego Boria Martino poznał swego czasu za pośrednictwem Żeni (Jewgienija Jewgieniewicza) Pozdiejewa4. Był to Rosjanin, ale przed wojną w Warszawie działał w harcerstwie i stąd znał Tadeusza.

Trwały przygotowania do dnia św. Jerzego, patrona zwiadowców. Tego dnia po modlitwie i poświęceniu sztandaru drużyny powinno być zagrane skromne przedstawienie. Powinno się też odbyć pożegnanie Borysa Martino z drużyną, ale właśnie tego dnia zaczął pluć krwią i lekarz stwierdził u niego gruźlicę. Musiał zrezygnować z wyprawy do Rosji. Zamiast radości Martino odczuwał rozpacz.

Wojciechowski zrozumiał sytuację, Borię Martino pozostawił na stanowisku kierownika, a mnie wyznaczył na jego zastępcę. Pracy było mnóstwo, trzeba było przygotować obóz letni i roboty starczyło dla wszystkich.

Postanowiliśmy przeprowadzić podczas obozu kursy: dla przewodników i dla instruktorów. Nie mieliśmy właściwie literatury, więc wybrałem się do Tadeusza, żeby mi pomógł ją znaleźć. Wszystko okazało się prostsze, niż myśleliśmy. Druh Tadeusz dał mi adres księgarni, w której można kupić literaturę harcerską, i nauczył mnie, jak należy pytać księgarza i co mu odpowiadać. Księgarnia znajdowała się przy maleńkiej uliczce, wychodzącej na plac Teatralny. Powinienem tam spytać od niechcenia: „Czy mogę kupić Harcerstwo dla chłopców”? Sprzedawca oczywiście będzie zapewniał, że takich książek nie sprzedaje, na co powinienem odpowiedzieć, że pan Tadeusz zapewniał, że znajdę tu tę książkę.

Od razu pojechałem pod wskazany adres, zapytałem i otrzymałem taką odpowiedź, jakiej się spodziewałem. Powołałem się oczywiście na pana Tadeusza i sprzedawca powiedział mi, tak aby nikt nie słyszał, że książek tych używa do rozpalania w piecu i żebym zajrzał do śmieci, a nuż przypadkiem znajdę tam książkę, której szukam. Tak też zrobiłem i pod szczapami drewna, wśród śmieci odkryłem podarty egzemplarz przekładu Scouting for Boys5 bez pierwszych i ostatnich stron. Od niechcenia pokazałem księgarzowi książkę i spytałem: „Ile kosztuje?”.

Księgarz podał jakąś śmiesznie niską sumę: dwa albo trzy złote, to znaczy jej przedwojenną cenę. Dałem mu dziesięć złotych i powiedziałem: „dziękuję”, ale on zdecydowanie oddał mi resztę.

Kilka dni później wybrałem się do tej samej księgarni w poszukiwaniu książki Pionierka harcerska6. Właściciel udawał, że widzi mnie po raz pierwszy w życiu. Znów musiałem powołać się na pana Tadeusza, a właściciel znów mnie zapewniał, że takich książek nie posiada itd. I znów podszedłem do pieca, żeby wśród szczapek i śmieci szukać potrzebnej mi książki, ale tam znów leżało Harcerstwo dla chłopców. Postanowiłem wziąć. „Pan miał szczęście” — powiedział właściciel. Wyjaśniłem mu, że książkę wezmę, ale potrzebuję Pionierki harcerskiej. „Proszę pana — odparł — niech pan jeszcze przyjdzie, może będzie miał pan szczęście”.

Po kilku dniach przyjechałem i znów właściciel udawał, że mnie nie zna, i znów padały ustalone pytania i odpowiedzi, tylko że tym razem wśród śmieci znalazłem potrzebną mi Pionierkę harcerską. Takie były „zasady gry”.

Może się to wydawać dziwne, ale w okupowanej Warszawie była taka księgarnia, a na jej wystawie wśród rozmaitych drobiazgów znajdowały się elementy umundurowania nielegalnej organizacji harcerskiej: lilijki, małe krzyże harcerskie do ubrań cywilnych i metalowe spinki do krawatów z lilijką pośrodku. Do dziś stanowi to dla mnie zagadkę.

Wyjeżdżając z Sarajewa, wziąłem trochę rosyjskich zwiadowczych lilijek, które przed wojną wytłaczano w Suboticy. Partię tych odznak dostarczono też do Warszawy przez okazję. Wręczaliśmy je nowicjuszom po złożeniu przysięgi. Wkrótce zapas się wyczerpał i trzeba było pomyśleć o nowym tłoczeniu. Zwróciłem się o pomoc do druha Tadeusza. Tym razem nie wskazał mi adresu, ale obiecał sam wszystko „załatwić” — jak mówią Polacy. Miałem ze sobą ruskokarpacką lilijkę, której „uśmiech” nie dotykał koniuszków płatków lilii i która nie miała węzełka „dobrej sprawy”. Dałem ją Tadeuszowi na wzór z prośbą o dodanie „węzełka”.

Pierwsze dziesięć odznak było bez węzełków, bo majster zapomniał ich dodać. Ponieważ każdą odznakę szlifował ręcznie, łatwo znalazło się wyjście. Majster pozostawiał wąski trójkąt pod uśmiechem, zastępujący „węzełek”. Z tego powodu warszawskie lilijki odróżniały się od wszystkich przyznawanych wcześniej i później.

Po zakończeniu obozu w Świdrze latem 1942 roku drużyna zwiadowców została rozwiązana, Martino stracił więc pracę, a ja z początkiem 1943 roku wyjechałem z Warszawy.

Martino kontynuował działalność konspiracyjną, tym razem już bez tak wygodnej przykrywki, jaką stanowił Dom Młodzieży. Olga Siergiejewna Astromowa (z domu Biezradecka) wspomina: „zbieraliśmy się w lasach podwarszawskich miejscowości takich, jak Podkowa Leśna czy Milanówek, małymi grupami, z mundurami zwiniętymi w workach. W lesie przebieraliśmy się. Czasami spotykaliśmy się ze stosującymi tę samą procedurę polskimi harcerzami. Udawaliśmy, że się nawzajem nie dostrzegamy”. To też należało do „zasad gry”.

Los Tadeusza Kwiatkowskiego był tragiczny. Został aresztowany i zginął w obozie koncentracyjnym w Auschwitz.


„Terem” (Nowy Jork) 1997, nr 4
Przełożył z rosyjskiego i przypisami opatrzył Piotr Mitzner



1 Borys Martino (1917–1962), syn emigrantów z Rosji, zamieszkałych w Jugosławii. Od 1932 działacz rosyjskiego skautingu. W 1945 członek zarządu Związku Młodzieży Narodów Rosji. Po 1945 działacz harcerski na emigracji.
2  Siergiej Wojciechowski (1900–1984), poeta, dziennikarz i działacz społeczny. Brał udział w wojnie domowej w Rosji, od 1921 roku przebywał na emigracji w Polsce. W czasie II wojny światowej stał na czele Komitetu Rosyjskiego w Warszawie, koordynującego działania społeczne rosyjskiej diaspory. Ewakuował się z Warszawy w 1944 roku, tuż przed wybuchem powstania. Do końca życia brał aktywny udział w życiu rosyjskiej emigracji.
3 Tadeusz Kwiatkowski (1915–1943), działacz harcerski, autor m. in. Zwyczajów i obrzędów harcerskich (1937), w czasie okupacji kierował działalnością wydawniczą Głównej Kwatery Szarych Szeregów.
4  Jewgienij Pozdiejew był po wojnie aktywnym działaczem rosyjskich emigracyjnych organizacji religijnych.
5 Tytuł książki Roberta Baden Powella.
6  Władysław Nekrasz, Pionierka harcerska.



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru