PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 69

Ogrody — dziewiąte otwarcie



Zainicjowane przez Magdalenę Prosińską i Łukasza Willmanna Otwarte Ogrody stały się już tradycją naszego miasta. W tym roku pomiędzy 7 a 9 czerwca goście festiwalu mogli wziąć udział w nieprzebranej masie koncertów, wystaw, plenerów, warsztatów, imprez edukacyjnych, spektakli, pokazów filmowych, zabaw i pikników. Oto, co z tego bogactwa wybrali i opisali młodzi podkowianie.



Ogrody wyszehradzkie

Gdy u schyłku XIX wieku Edward Bellamy publikował swą utopijną powieść Looking Backward. 2000–1887 (polski przekład Józefa Karola Potockiego nosi tytuł W roku 2000), nie mógł chyba przypuszczać, jak trafnie przewidział rozwój wielu gałęzi cywilizacji, ani tego, że pośrednio przyczyni się do powstania Podkowy Leśnej w jej obecnym kształcie. Zaczerpnięta z jego dzieła idea wkrótce zainspiruje Ebenezera Howarda do stworzenia koncepcji trzech magnesów wyznaczających preferencje osiedleńcze ludności. Pierwszym z magnesów jest miasto ze swoimi atrybutami lepszych zarobków, możliwości awansu i komunikacji ze światem, drugim — wieś ze zdrową żywnością, kontaktem z przyrodą, czystością i ciszą. Magnes trzeci to wypadkowa zalet wsi i miasta (przy jednoczesnej minimalizacji ich wad).

Na tej kanwie utkał Howard misterną koncepcję miast ogrodów przyszłości. I już w kilka lat po wydaniu jego Garden Cities of Tomorrow (a około dwadzieścia lat po publikacji Bellamy’ego) wizja przyobleka się w kształt: Letchworth w Wielkiej Brytanii.

Na fali powodzenia, jakim cieszyły się zarówno wyżej wymienione lektury, jak i pierwsza udana realizacja miasta ogrodu, wkrótce powstają kolejne; i nie wiadomo, jak dziś wyglądałyby suburbia wielkich miast Europy, gdyby proces ten nie został brutalnie przerwany przez obie wojny światowe.

Zrazu anglosaska idea miast ogrodów błyskawicznie rozprzestrzeniła się na Europę Środkową; jakie to dało rezultaty, mogliśmy się przekonać podczas inaugurującej Otwarte Ogrody konferencji.

Czechy i Słowację reprezentował prof. Vladimir Šlapeta, który przybliżył słuchaczom koncepcje urbanistyczne Tomasa Baty, pomysłodawcy przyfabrycznego miasta Zlin, zaś pan Agila Nagy przedstawił budapeszteńskie miasto ogród Wekerletelep.

Imponująca swym rozmachem wizja Baty, czeskiego producenta obuwia, i niemniej imponująca jej realizacja — przykład czystego funkcjonalizmu w architekturze — zdobyła sobie uznanie na świecie. (Dla Baty pracował nawet Le Corbusier, ale jego projekty ostatecznie nie zostały urzeczywistnione). I my mamy swoje miasta Baty: Otmęt (w Opolskiem) i Chełmek (w Małopolsce) — dodajmy, że oba ośrodki, tak jak Zlin, powstały wokół fabryki butów.

Choć w Zlinie nieduże domy mieszkalne z czerwonej cegły z płaskim dachem położone są na zboczach zielonej doliny, a biurowce, ratusz, szpital i inne budynki publiczne znajdują się w centrum, nie jest to typowe miasto ogród w naszym rozumieniu. Choćby przez swą skalę (z pierwotnej trzytysięcznej osady rozrosło się w okresie międzywojennym dwunastokrotnie) i robotniczy charakter.

Wekerletelep, które nosi imię po międzywojennym premierze Sandorze Wekerle, entuzjaście i protektorze koncepcji miast ogrodów, nieco bardziej przypomina Podkowę Leśną niż Zlin, różnice są jednak znaczne.

Miasteczko, a w zasadzie dzielnica Budapesztu powstała w latach 1908–1925 na tanich i wówczas dość odległych od centrum miasta (10 km) terenach rolniczych. Osadę rozmieszczono na planie zorientowanego ukośnie względem siatki kartograficznej czworokąta o boku nieco krótszym niż półtora kilometra. Jeśli zachowując usytuowanie względem kierunków świata naniesiemy go na mapę Podkowy, rogi czworokąta wypadną odpowiednio: na południu u zbiegu ulic Jana Pawła i Młochowskiej, na północy na rogu Głównej i Wiewiórek, na wschodzie tam, gdzie Modrzewiowa krzyżuje się z Grabową, na zachodzie u zbiegu Ptasiej i Kukułek. Na tym obszarze mieszka około 20 tysięcy osób i pomimo zagęszczenia ludności nieporównywalnego z podkowiańskim w pełni zasługuje on na miano miasta ogrodu.

Powtarzany wielokrotnie wzór ulic, układających się stopniowo w coraz to mniejsze karo i poprzecinanych krzyżowo arteriami, biegnącymi we wszystkie strony niczym róża wiatrów, daje oszałamiający obraz założenia urbanistycznego.

W samym centrum znajduje się park, stanowiący jednocześnie główny plac i agorę miasteczka. Wokół niego rozciąga się siatka precyzyjnie zaplanowanych dróg, wzdłuż których pobudowano domy wedle specjalnie przygotowanych dla Wekerletelep projektów architektonicznych, obejmujących nawet takie szczegóły, jak wygląd klamek u drzwi. Domy są różne, o stosunkowo skomplikowanych łamanych liniach dachów, łukowato sklepionych oknach, z kolumnadami, wieżyczkami i wykuszami, a jednak stylistyczne jednorodne. Wzdłuż ulic wszędzie rosną wysokie drzewa, których cień pozwala lepiej znosić węgierskie upały w środku lata.

W swojej opowieści Agila Nagy wiele miejsca poświęcił zwyczajom mieszkańców, które — choć nie we wszystkim — okazały się zaskakująco podobne do naszych. Organizują oni konkurs lokalnych wypieków, maratony, happeningi artystyczne, kiermasze, teatr i rzecz najciekawsza: marsz z pochodniami. Co roku, tej samej nocy ulicami Wekerle wędrują dobosze, przyzywając mieszkańców do gwiaździstego marszu w kierunku centralnego placu miasteczka. Mieszczanie niosą ze sobą pochodnie, by spotkawszy się z pozostałymi w parku Kós Károly tér, chóralnie przyrzekać sobie wzajemnie sąsiedzką lojalność. Następnie przystępują do przejętego od Wikingów obrządku spalenia drewnianej rzeźby. Oczyszczeni w ten sposób mogą powrócić na resztę nocy do domowych pieleszy. Tymczasem podkowianie po prostu otwierają swoje ogrody na oścież.



W stanie pół na pół

W kawiarni Milimoi u Mileny Łakomskiej przy Modrzewiowej swoje obrazy z serii „Horyzonty” zaprezentował jubiler i malarz Kuba Żeligowski.

Prace, jak mówi artysta, powstały w wyniku dwutygodniowej kontemplacji przestrzeni na mazurskich polach, są horyzontalne i zarówno w formie, jak i kolorystyce stanowią terapeutyczną emanację jego wewnętrznych przestrzeni i pozytywnych wibracji. Każda z prac jest głęboko przemyślana, ale Kuba przyznaje, że dopiero gdy powiesił wszystkie obok siebie na wernisażu, odkrył, że wszystkie bez wyjątku emanują pozytywną energią.

Horyzont ma to do siebie, że cały czas się zmienia. Mój wewnętrzny horyzont jest zarówno wewnętrzny, jak i zewnętrzny, jest etapem, do którego zmierzamy, a zarazem czymś, co przekraczamy w nieskończoność — mówi. Dla Kuby wartość twórczości mierzy się tym, w jaki sposób wzmacnia ona nie tylko artystę, ale i innych, stąd w jego pracach tyle światła i jaskrawych kolorów.

Malowanie traktuje jako czynność spontaniczną, nierozerwalnie związaną z uprawianym przez siebie od dwudziestu lat tai-chi. Kuba nie widzi w tym żadnej ezoteryki — tai-chi to sztuka walki, lecz w malowaniu chodzi mu w pierwszym rzędzie o zawarty w niej pierwiastek medytacyjny i jego bezpośrednią ekspresję na płótno.

Niektóre obrazy są gotowe w pięć minut, a inne robi się pół roku, kładąc po kilkanaście warstw, nieustannie wytężając uwagę, by nie przegapić tego jednego zbędnego gestu, po którym obraz staje się śmieciem. Krytyczny jest moment wyczucia, a prostota gestu, jakim maluje się poprzeczną linię horyzontu, jest niezwykle pozorna.

Kuba tłumaczy, że w chwili, gdy zgodnie z instrukcją jego mistrza udaje mu się osiągnąć stan, w którym 50% uwagi zwróconych jest do wewnątrz, a drugie 50% na zewnątrz — jego umysł nie jest w stanie zaabsorbować go myślą — uzyskuje wewnętrzny spokój i przystępuje do malowania.

Dlatego to są proste linie, horyzont to poprzeczna kreska, najprostszy gest, od którego zaczyna, nie chcąc zakłócić stanu równowagi; dopiero na tej kanwie tworzy resztę.

– Czy to jest proste? — pytam Kubę.

– Spróbuj, namaluj! — zachęca. — Znam takich, co wiele razy próbowali, a potem zaczynają kręcić, że to nie to, że coś by poprawili. A potem nie są w stanie skończyć.

Malowanie musi być wynikiem medytacji, tylko jeśli coś poczujesz, możesz to namalować.

Kuba niedawno sprzedał swój dom w Kaniach i traktuje swój otwarty ogród jak rodzaj pożegnania przed wyprowadzką na Lubelszczyznę.

– Od wczoraj przewinęło się mnóstwo ludzi, którzy wpadli się pożegnać — mówi. „Rejon”, jak sam określa szeroko rozumianą wspólnotę towarzysko-geograficzną, opuszcza z nostalgią, ale jest dobrej myśli, ufa, że będziemy go tam odwiedzać. Według tai-chi to zależy od tego, czy ma silne centrum — jeśli tak, przyciągnie innych za sobą.

W ostatniej chwili przed deszczem odwiedza nas jeszcze mistrzyni tart słodkich, tart słonych i smakołyków bajecznych Milena Łakomska, zaopatrzona tym razem w operetkową srebrną tacę z kilogramem kiełbasy podwawelskiej przeznaczonej na grill w ogrodzie.

Zwrócony po połowie do wewnątrz i na zewnątrz artysta z uśmiechem użycza jej składanego czerwonego scyzoryka. W tej atmosferze czuję się jak w domu.

Kuba, skoro już wyprowadzasz się na Lubelszczyznę, niech Moc będzie z Tobą!



Leonardo w Owczarni

Patron ogrodu — filozof, malarz, architekt, matematyk, muzyk i tak dalej, słowem Leonardo da Vinci — niedawno doczekał się w Owczarni ulicy swojego imienia, o czym obwieszcza czarno na białym tablica pamiątkowa z reprodukcją autoportretu geniusza, którą podczas inauguracji ogrodu odsłoniła dyrektor Instytutu Włoskiego.

Zaszczyt dla artysty raczej skromny, bo uliczka krótka, licha i nieutwardzona, ale myliłby się ten, kto uważa, że o taki splendor łatwo i że ulice daje się tu pod patronat byle komu. Brwinów jest czwartą w Polsce gminą, która doczekała się ulicy geniusza Renesansu.

Z tym większą fetą przystąpiono w jedynej tutaj willi do prezentacji dziesiątków pastiszy największych dzieł Leonarda. Mnie, zapewne przez swój niepowtarzalny uśmiech, najbardziej przypadła do gustu Mona Lisa jako ludzik LEGO.

Dzieciom zorganizowano pracownię, gdzie mogły namalować własną wariację na temat Mony Lisy lub Damy z łasiczką, a na koniec uczestnicy zostali sfotografowani przy długim stole w pozach zaczerpniętych z Ostatniej Wieczerzy.

W ogrodzie, wsuwając twarz w wycięty w płótnie otwór, można było się sfotografować jako człowiek witruwiański. W aurze ogrodowego rozprężenia dochodziło do gorszących scen, kiedy w roli wyposażonego w podwójny zestaw kończyn nagiego mężczyzny fotografowały się kobiety i to niejednokrotnie na oczach własnych dzieci!

Pod lampą na oddzielnym stole imponował olbrzymi album dzieł zebranych Leonarda, w którym można było podziwiać rysunki najbardziej nieprawdopodobnych machin, jakie wymyślił. Wykładem o wiatrakowcach i innych inspiracjach konstrukcjami mistrza okrasił ogród konstruktor współczesnych maszyn latających, Francuz z pochodzenia, Raphael Celier.

Pani domu ocenia, że ogród udał się bardzo, zarówno ze względu na frekwencję (około trzystu osób), jak i na fakt, że gospodarze wysoko umieścili poprzeczkę.

Jędrek Walc



Inauguracja festiwalu. Konferencja Wyszehrad w Otwartych Ogrodach Podkowy Leśnej. Organizatorzy: Centrum Kultury Inicjatyw Obywatelskich, Stowarzyszenie Związek Podkowian, Towarzystwo Przyjaciół Miasta Ogrodu Podkowa Leśna.
Horyzonty. Wystawa malarstwa Kuby Żeligowskiego. Organizatorzy: Kuba Żeligowski, Milena Łakomska.
Ogród Leonarda da Vinci. Organizatorzy: Magdalena Ignaczak, Jacek Kunca.




Wiosenne przebudzenie przy Kalinowej

Ogród chóralny przy Kalinowej jest już stałym elementem podkowiańskich Otwartych Ogrodów. W tym roku gospodarzom pogoda znów spłatała figla i pierwsza część programu — koncert chóru Pośrodku Żywota — musiała odbyć się w domu, co części publiczności utrudniło obejrzenie występu (szczęśliwie dzięki niezłej akustyce nawet ci, którzy nie zmieścili się w środku, mogli go przynajmniej wysłuchać spod parasoli).

Chór Pośrodku Żywota powstał z inicjatywy grupki znajomych z Podkowy i okolic, którzy swoje zamiłowanie do muzyki renesansowej przekuli w czyny, a dokładniej rzecz ujmując — w dźwięki. W trakcie swojej kilkunastoletniej już działalności Pośrodku Żywota dowodzi, że wiekowe wcale nie znaczy poważne, a zestawienie renesansowej formy muzycznej z lekką, a często nawet frywolną tematyką wykonywanych pieśni niezmiennie rozbawia publiczność. Samozaparcie, a przede wszystkim miłość do muzyki renesansowej, pozwala chórzystom, którzy na co dzień są ludźmi zajętymi pracą zawodową, wykrzesać czas i energię na cotygodniowe próby i rozmaite warsztaty wokalne. Chórem od lat opiekuje się Leszek Kubiak, a wcześniej prowadziła go jego żona Berenika Jozajtis — dzięki ich pracy ten amatorski przecież zespół uzyskuje profesjonalny sznyt. Podczas tegorocznego występu wykonał on starohiszpańskie i starofrancuskie pieśni, a dzięki konferansjerce chórzysty Michała Madalińskiego goście mogli zapoznać się z ich polskimi tekstami, które wywołały rumieniec na niejednej twarzy.

Gwoździem programu ogrodu przy Kalinowej był występ dziewięcioosobowego męskiego zespołu Gregorianum z Warszawy. Na czas tego koncertu słońce wyszło zza chmur, jakby na zamówienie. Gregorianum tworzą doświadczeni wokaliści w różnym wieku, którzy nie tylko świetnie śpiewają, ale także potrafią robić muzyczny show, co w przypadku wykonawców muzyki dawnej nie jest wcale częste. Nic więc dziwnego, że cieszą się dużą popularnością. W skład zespołu wchodzą zarówno amatorzy, jak i muzycy zawodowi, a dyryguje nimi Berenika Jozajtis-Kubiak. Oni również zaczęli od francuskich renesansowych chansons — swojego stałego punktu programu — by później urzec publiczność chóralnymi aranżacjami współczesnych utworów popowych: Penny LaneBack in USSR Beatlesów, And so it goes Billy’ego Joela oraz angielskiej wyliczanki Humpty Dumpty, pełnej onomatopeicznych zabaw z głosem, które oczarowały także najmłodszych słuchaczy. Koncert Gregorianum był efektowny, zabawny i inteligentny, a kilka pomniejszych niedociągnięć bynajmniej nie wzbudziło dezaprobaty publiczności, wręcz przeciwnie, jeszcze większą jej sympatię. Występ był prawdziwą ucztą dla ucha, a także dla oka, szczególnie żeńskiej części publiczności. Gospodarzy mile zaskoczyła nieoczekiwanie duża frekwencja, bardzo długie brawa, a przede wszystkim pozytywna energia, która zagościła w ich ogrodzie.

Miejmy nadzieję, że w przyszłym roku ogrodowa impreza będzie równie udana.



Włoskie popołudnie przy Jaśminowej

Gospodyniom imprezy Włoskie popołudnie pogoda spłatała przykrego figla. Strugi deszczu nie zdołały jednak zmyć determinacji organizatorów oraz publiczności, która pod parasolami dzielnie odczekała, aż niebo się nieco rozjaśniło i warunki pozwoliły na oczekiwane z rosnącym zniecierpliwieniem rozpoczęcie imprezy.

Pani Julia Wollner, italianistka oraz redaktor naczelna miesięcznika „La Rivista” — jedynego magazynu ukazującego się w języku polskim w całości poświęconego Włochom — zaczęła krótkim wykładem o tym, dlaczego można uzależnić się od Włoch. Jak łatwo się domyślić, było o kawie, którą we Włoszech pije się nieomal rytualnie, winie, bez którego życia nie byłby w stanie wyobrazić sobie chyba żaden Włoch, uwodzeniu, które dla Włochów jest sztuką samą w sobie, oraz grach i loteriach, którym Włosi oddają się niczym duże dzieci.

Kolejna odsłona należała do Emanuele Liaci, mieszkającego na stałe w Polsce Włocha, autora kilku książek i właściciela szkoły językowej Włoski Klucz. Poprowadził on zabawny, ale i interesujący wykład o stereotypach na temat Włochów. Postawił sobie za cel zmierzyć się z potocznym postrzeganiem Włochów przez resztę świata, pokazać, jak Włosi widzą samych siebie oraz ukazać zasadnicze różnice między mentalnością północy i południa kraju.

Edukacyjną część imprezy zamknęła córka pani domu Aleksandra Seghi, autorka wydanej niedawno w Polsce Zielonej Toskanii. W książce tej opisała — i pokrótce opowiedziała zebranym — jak to z dziesiątkami innych rodzin ze swej toskańskiej okolicy usiłują żyć ekologicznie, kupując wspólnie towary wprost od rolników, omijają tym samym cały łańcuch dystrybucji, a przede wszystkim mają pewność, że warzywa, które jedzą, są świeże, aromatyczne i wolne od środków chemicznych. Aleksandra opowiedziała także o wielu proekologicznych pomysłach wdrażanych przez toskańskie władze lokalne, takich jak publiczne ujęcia wód oligoceńskich, dzięki którym znacznie spadło zużycie plastikowych butelek, dystrybutory mleka, dzięki którym mieszkańcy mogą pić tanie mleko od miejscowych rolników zamiast kupować je w supermarketach, oraz innowacyjne systemy zbiórki śmieci, dzięki którym recykling nie jest tylko pustym słowem.

Gospodynie, dzięki ogromnemu samozaparciu, a także pomocy życzliwych sąsiadów, zdołały przygotować olbrzymie ilości tradycyjnej toskańskiej sałatki panzanella z selerem naciowym, ogórkiem, pomidorem, octem winnym i kostkami czerstwego chleba, którego toskańska odmiana nie zawiera soli i bardzo szybko schnie. (Chociaż Toskania jest dziś jednym z najzamożniejszych włoskich regionów, jej kuchnia pamięta biedniejsze czasy, w których używano jedynie tego, co rosło na przydomowych grządkach, i kiedy nic nie mogło się przecież zmarnować). Hitem kulinarnym były również tradycyjne toskańskie bułeczki rozmarynowe, których przewidujące i pracowite gospodynie upiekły ponad dwieście!

W ogrodzie można także było obejrzeć wystawę autorstwa drugiej córki pani domu — Marty Król. Artystyczne fotografie pejzaży i zabytków kraju, który szczyci się tym, że ma ich najwięcej na liście UNESCO, potwierdziły to, w co nikt chyba jest nie wątpi — że Włochy są krajem pięknym przyrodniczo i kulturowo inspirującym, i że grzechem jest nie odwiedzić ich choć raz.

Pogoda pozwoliła w końcu także na wyprowadzenie z garażu największej bodaj ozdoby imprezy — oryginalnego egzemplarza fiata 500 z lat siedemdziesiątych, koloru krwistoczerwonego. Miłośnicy motoryzacji mogli sfotografować się z tym komicznym eksponatem, który przypominał bardziej zabawkę niż prawdziwy samochód.

Pogoda dała się we znaki i gospodarzom, i gościom, jednak, jak mówi włoskie przysłowie, sposa bagnata sposa fortunata, czyli, w wolnym tłumaczeniu, zmoczona panna młoda to szczęśliwa panna młoda. Tego popołudnia gospodarze, a przede wszystkim goście włoskiego ogrodu, którzy nie zlękli się jej kaprysów i tłumnie przybyli, aby posłuchać o najpiękniejszym kraju Europy, też zostali wynagrodzeni lieto fine, czyli happy endem.



Zabawa z Zulą Pogorzelską w willi „Aida”

Ogród w willi „Aida” poświęcony był twórczości Zuli Pogorzelskiej, artystki zapomnianej, o której pamięć ostatnimi czasy odżywa właśnie dzięki takim inicjatywom, jak ta reżyserki Alicji Choińskiej. Recital Beaty Romanowskiej i towarzyszącego jej Zbigniewa Rymarza był muzycznym ekstraktem przygotowywanej właśnie przez Choińską Zabawy z Zulą Pogorzelską, widowiska poświęconego twórczości i barwnemu życiu artystki.

Zula Pogorzelska słynęła z komizmu nie tylko na scenie; podobno na pytanie dziennikarza: „Co Pani robi, że ma Pani takie piękne gładkie dłonie” odpowiedziała: „Nic nie robię”. Autoironia była z resztą jej znakiem rozpoznawczym, a większość wykonywanych przez nią piosenek miała lekką tematykę i wodewilowy charakter.

Wykonawcy odkurzyli międzywojenne szlagiery Pogorzelskiej, wśród których znalazły się: Gdy zobaczysz ciotkę mą, Ja to robię z nonszalancją, To wystarczy mi czy Ta mała piła dziś.

Recital uwieńczony został opowieścią akompaniatora i kompozytora Zbigniewa Rymarza, który Zulę Pogorzelską pamiętał z czasów swej młodości. Zula Pogorzelska urodziła się na Kaukazie, karierę rozpoczynała w Moskwie, a po przeprowadzce do Warszawy w roku 1919 została zauważona przez Zbigniewa Boczkowskiego, założyciela słynnego kabaretu Qui pro Quo. Była artystką wielbioną przez publiczność, a także jedną z najbarwniejszych postaci warszawskiej bohemy. Jej zjawiskowy sopran po nieudanej operacji gardła przeistoczył się w chropawy alt, którą to stratę z humorem przetworzyła w piosenkę Ja nie mam głosu (także wykonaną w „Aidzie”). Była jedną z niewielu kobiet uprawiających na scenie gatunek satyryczno-komediowy, co w czasach dwudziestolecia międzywojennego świadczyło o sporej odwadze i niezwykle silnym charakterze. Chociaż upór i talent Zuli Pogorzelskiej publiczność doceniła po stokroć, a sama artystka szybko stała się dobrem narodowym, droga, którą obrała, nie zyskała aprobaty rodziny. Najbliżsi wyrzekli się jej — wszak popisy sceniczne nie uchodziły panience z dobrego domu. Oszałamiającą karierę przerwała choroba i przedwczesna śmierć artystki 10 lutego 1936 roku. Ponoć występowała do końca, a jak wiemy z relacji Zbigniewa Rymarza, opłakiwała ją cała Polska.

Chociaż humor, który śmieszył publiczność przedwojenną, raczej nie przetrwał próby czasu, recital dał nam wyobrażenie o tym, co bawiło nasze babcie i prababcie, a dla najstarszych odbiorców był zapewne swoistą podróżą sentymentalną. Pomimo iż wiele rzeczy było jeszcze niedopracowanych, a i nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, goście „Aidy” bawili się wybornie, a finałową piosenkę o wiośnie śpiewała prawie cała widownia.


Katarzyna Grzymała



Wiosenne przebudzenie. Koncert zespołów Pośrodku ŻywotaGregorianum. Organizatorzy: Agata Bernat, Jakub Grzymała.
Włoskie popołudnie. Organizator: Anna Król.
Ogród „Aidy”: Zula Pogorzelska. Wspomnienie o artystce teatrów i kabaretów warszawskich i jej piosenki. Organizatorzy: Tadeusz B. Iwiński, CKiIO.




Następna stacja: Podkowa Leśna Główna

Chyba nie znajdzie się w Podkowie nikt, komu obca jest tytułowa fraza, ani taki, któremu niemiły jest dźwięk wjeżdżającej na stację kolejki WKD. Dlatego też w tym roku to kolejka była głównym bohaterem przedstawienia, odbywającego się w ramach festiwalu, a nawet jednym z pierwszoplanowych aktorów.

W sobotni wieczór na stację Podkowa Leśna Główna przybyło sporo zainteresowanych. Dla widowni przeznaczono peron w stronę Grodziska, scenę stanowił natomiast peron w stronę Warszawy.

Już samo miejsce musiało zaintrygować gości festiwalu, ale z drugiej strony, gdzie indziej jeśli nie na stacji mógłby odbywać się spektakl pod tytułem Kto za kolejką tą stoi? W końcu kolejka WKD to jeden z symboli naszego miasta! Podczas całego występu ruch pociągów nie został wstrzymany. Nieświadomi pasażerowie wysiadający z wagonów byli gromko oklaskiwani przez tłum, co wprowadzało ich w lekką konsternację i przypominało popularne niegdyś akcje flash mob.

W pierwszej części ze stacyjnych megafonów popłynęły wspomnienia związane z kolejką. Różni ludzie, którzy nią jeździli bądź nadal jeżdżą, podzielili się swoimi przeżyciami i anegdotami. Z pewnością każdy podróżujący zna takich historii bez liku, tym bardziej, że wukadka tworzy specyficzny, familijny klimat. Wspominali starsi i młodsi, a choć kolejka przez te kilkadziesiąt lat bardzo się zmieniła, ich opowieści nie straciły wiele na aktualności. Trudno wprawdzie spotkać pasażerów przewożących żywy drób, ale nadal jest to miejsce, w którym spotykamy przyjaciół, dawnych znajomych ze szkoły czy sąsiadów, a kolejka nadal pełni funkcje swego rodzaju zegara.

W drugiej części obejrzeliśmy występ teatru ruchu. Aktorzy ubrani byli w czerwono-biało-niebieskie barwy WKD. Miejsce akcji — stacja, z której normalnie odjeżdżały i przyjeżdżały pociągi, pasażerowie wsiadali i wysiadali, a miejskie życie z pozoru toczyło się jak co dzień — skłaniało widzów do brania czynnego udziału w spektaklu — co odważniejsi tańczyli i śpiewali z aktorami.

Twórcy zostawili publiczności sporą dowolność interpretacji: „Dajemy Ci, szanowny widzu, zaproszenie do naszego wykreowanego świata. To, co z niego dla siebie weźmiesz, jak go odbierzesz, co przeżyjesz — jest Twoją decyzją. Nic tu nie trzeba rozumieć, nie ma jednej prawidłowej interpretacji”. I dobrze. W końcu każdy z nas ma swoje przeżycia związane z kolejką i pewnie przez ich pryzmat odbierał to, co zaprezentowali nam aktorzy.

Projekt Kto za kolejką tą stoi? przyciągnął uwagę wielu osób już podczas samych przygotowań, a poczynania aktorów-mieszkańców można było bacznie śledzić na blogu: wkdprojekt.blog.pl.


Bez szkolnego mundurka

Gdy edukacja jest już skończona, wspomnienia o starych szkolnych murach rodzą uczucie pewnej melancholii. Lecz gdy trzeba wejść w nie z powrotem, od razu przed oczami staje obraz wyjęty wprost z Gombrowiczowskiej powieści Ferdydurke. Nic bardziej mylnego!

Podkowiański Zespół Szkół już z samego wyglądu nie przypomina tego samego miejsca sprzed lat dziesięciu. Szkoła po remoncie wyposażona jest w nową salę (przypominającą bardziej profesjonalną halę niż starą szkolną salę gimnastyczną), szafki, pracownie, korytarze, w których można się zgubić niczym w labiryncie. Jednak przy spotkaniu z dawnymi nauczycielami zawsze, choćby przez chwilę, ma się wrażenie, że coś się przeskrobało i człowiek znowu ma te kilkanaście lat.

Uczniowie i nauczyciele przygotowali niezliczoną ilość atrakcji: gry, zabawy, przedstawienie w języku angielskim, bieg wokół szkoły, mecz piłki ręcznej, prezentacje projektów szkolnych, fotografii… Mijają lata, ale pomysły nigdy się nie kończą. Można było spróbować prawdziwej czeczeńskiej chałwy, gruzińskiego chaczapuri, kirgiskiej manty, a nawet zdobyć oryginalny przepis. Nauczyciele razem ze swoimi podopiecznymi prowadzili na boisku gry w makroskali, rozdawali nagrody za wygrane konkursy, rozmawiali z każdym, kto chciał się czegoś dowiedzieć. Uczniowie też chętnie udzielali wszelkich informacji, oprowadzali po szkole i z ogromnym zapałem sprzedawali profesjonalnie zredagowaną gazetkę „Szkolny Rock”.

Otwarte Ogrody w szkole to dla tych, którzy mają ją na co dzień, okazja do zabawy, odpoczynku, zaprezentowania swoich umiejętności, sukcesów i wreszcie — kontaktów w zupełnie innym charakterze niż w sztywnym gorsecie rodzic-nauczyciel-uczeń. Dla absolwentów to okazja do spotkań po latach i snucia wspomnień, bo jak się okazuje, wejście w szkolne mury nie przeniesie nas fizycznie w czasie.



Zaczarowany ogród

Gdy przestąpiłam próg Dziecięcego ogrodu teatralnego, poczułam się trochę jak intruz. Podglądałam, jak najmłodsi podkowianie odkrywają tajemnice teatru, malują maski, występują w przedstawieniu, bawią się w piaskownicy, jedzą, tańczą, śpiewają… Niektórzy od nadmiaru wrażeń usypiali rodzicom na kolanach, inni płakali, gdy zabierano ich przedwcześnie z tego dziecięcego raju. Moje szczególne zainteresowanie wzbudziła bajka kazachska opowiadana przez jedną z organizatorek. Mogę śmiało przyznać, że było to małe arcydzieło i zarazem nie lada wyzwanie. Uwaga dzieci skupiona była głównie na inscenizowaniu opowiadanej historii (przebieraniu się w kolorowe sukienki, chowaniu skarbów za drzewa…), a starsi widzowie zaśmiewali się w niebogłosy. Jestem też pełna podziwu dla przedszkolaków, którzy przez cały czas kontrolowali przebieg fabuły i odgrywali sceny z opowiadanej bajki. Ja, niestety, zdążyłam zgubić wątek niejeden raz. 

Wizyta w Dziecięcym ogrodzie teatralnym była bardzo przyjemnym przeżyciem. Mimo pewnej obawy, że nie odnajdę się na imprezie przedszkolnych szkrabów (tym bardziej, że nie mam własnego) i ich rodziców, naprawdę dobrze się bawiłam.


Agata Watemborska



Kto za kolejką tą stoi. Spektakl teatru ruchu w wykonaniu mieszkańców Podkowy Leśnej, Milanówka i Brwinowa; choreografia i reżyseria: Aleksandra Zdunek. Organizator: CKiIO.
Wejdź do gry. Organizatorzy: nauczyciele, rodzice i uczniowie Zespołu Szkół w Podkowie Leśnej.
Dziecięcy ogród teatralny. Organizatorzy: Punkt przedszkolny IHAHA i Wańka-Wstańka.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru