PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 68

Józef Duriasz

Własna uliczka


Śmierć jest uliczką własną żywota wiecznego.
Jan Protasowicz, Konterfekt człowieka starego


Kiedy w kwietniu 1994 roku, tym już pięćdziesiątym pierwszym, jaki dzielił nas od czasu wybuchu powstania w getcie warszawskim, odebrałem telefon od Marysi – tych pięć strasznych słów: „Bogdan nie żyje, powiesił się” – wdarłem się do redakcji „Gazety Wyborczej” i podyktowałem słowa:

Ziemia zagłady, ziemia nienawiści,
Żadne jej słowo nigdy nie oczyści,
Taki się na niej nie zrodzi poeta.

A gdyby nawet jeden był wezwany,
Z nami szedł razem do ostatniej bramy
Bo mógł być tylko między dziećmi z getta.

Czesław Miłosz, Traktat poetycki


Był dzieckiem z getta. Kiedy dorósł, został polskim pisarzem. Nie czuł się wezwany. Napisał: „Funkcja pisarza jest dzisiaj skromna i prosta. Widzieć ostro, wyraźnie ten świat”. Fizycznie, jako dziecko, przekroczył mur i nie zatrzasnęła się za nim brama komory, ale jego dusza połączyła się już na zawsze z duszami tych, którzy poszli przez komin.
Nie wydał pamiętnika, ale pamiętał wszystko. Napisał za tych, którzy nie przeżyli, i dla tych, którzy nie przeżyli, ale wydał dla nas, żyjących, Chleb rzucony umarłym. Doczekał się wielu wydań swojej książki, nie doczekał chwili, w której by słowo „Żyd”, mówione i pisane, już nigdy nie było obelgą i donosem.
Chciał być Żydem w imieniu tych wszystkich, za których pisał i których losami żył, a żył „obłędnie rzeczywiście”, zarówno w czasie przeszłym, w którym wypowiedziane głośno „Żyd” to wyrok śmierci, jak i dziś, gdy niekiedy to tylko głupota albo tylko podłość.
Dziecku wyprawionemu z getta uwieszono na szyi woreczek. Miał mu pomóc przetrwać. Czyjaś ręka kiedyś ten woreczek brutalnie zerwała. Wtedy przeżył, ale dusiło go całe życie. Postawił pomnik umarłym, pomógł wielu żywym i jemu wielu ludzi usiłowało pomagać.
Ale żywi nie mogli zmienić przeszłości i nie mogli wyrwać Bogdana z Umschlagu, z ochronki Korczaka, z komory. On tam zawsze był i przyszedł do nas tylko na chwilę, żeby powiedzieć ostro i wyraźnie. Powiedzieć prawdę.
Cztery lata później Konstanty Gebert, naczelny redaktor „Midrasza”, poświęcił Bogdanowi część numeru 4, w którym znalazła się Taaaka ryba.

W Księdze Przypowieści, rozdział 30, wiersz 18, 19 napisano: „Trzy rzeczy są u mnie trudne, a czwartej zgoła nie wiem, drogi orłowej na powietrzu, drogi wężowej na skale, drogi okrętu w pośród morza, a drogi męża w młodości”. Tak przełożył X. Jakób Wujek. Taką Biblię czytałeś, zdrój polszczyzny i źródło mądrości. I z Biblii przecież tytuł Twojej pierwszej książki. Na niej mi napisałeś: „Józefowi Duriaszowi – jako przypomnienie Omega 44 – 1960 – Mikołajki – Węgorzewo – Warszawa, a i w ogóle”. Ale wyrysowany znak Omega to nie od alfy i omegi, to tylko symbol, klasa łodzi żaglowej, a 44 to nie liczba prorocza, tylko znak rejestracyjny wyszyty na żaglu. Bo kiedyś widzieliśmy razem rybołowa, kormorany i błotniaki polujące z powietrza, omijaliśmy wygrzewające się w słońcu na kamieniach i w rozgrzanym piasku ścieżek miedzianki i jaszczurki, a na morzach naszych – jeziorach mazurskich – staraliśmy się trzymać pewny kurs.

To wszystko dałoby się pewnie jakoś opisać, ale skoro Ty tego nie zrobiłeś wprost, ani literacko nie przetworzyłeś, to może było jednak jakoś pamiętane. Nawet jeśli jako nazbyt beztroskie, wstydliwie wyparte. Może choć trochę pomogło w pisaniu najważniejszego. Może po prostu pomogło żyć. I chociaż nie wiem, czy tak jest, czy tak było, chcę, by tak mogło być.

Ejże! Czy nie za patetycznie, nie za sentymentalnie? Tego się przecież unikało jak ognia, idąc w zwięzłość, rzeczowość, pielęgnując bliskość, która nie dopuszcza poufałości. To przecież Twoja szkoła – znać granicę stawianych pytań. Można mówić samemu, co się chce, można się spierać, kłócić, wymyślać, nawet i kląć. Można razem żeglować we dwóch, ale jeżeli nie potrafię opisać rozmowy, jakże bym mógł opisać wiatr? Ale ten już zacichł. Wracamy, jesteśmy na Pisie. Fok w worku i miecz podniesiony do połowy, a grot nie bardzo nas pcha, tylko pomaga w utrzymaniu kierunku. Nie ma jeszcze zapory w Dębem, nie ma Zalewu Zegrzyńskiego, ale przeszły duże opady. Pisa wylała. Jak srebrzystoszary zaskroniec wije się po nieskoszonych łąkach, a drugi pokos byłby okazały, tylko pogoda nie pozwoliła. I co i raz lewy jej brzeg ociera się o lewy, a prawy o prawy. Czasem się łączą, powstają rozlewiska i buchty przedziwne, a nurt przez to nie trzyma równego tempa. I kopy siana niezwiezione, tym nurtem otoczone, i olchy, grusze i leszczyny, i pastuch, który krzyczy: „Panie, która godzina?!”, i my, patrząc na zegarek marki pobieda, odpowiadamy, bo myślimy, że mu o godzinę chodzi. A krowy trzy i pies, i kij albo badyl sterczący jakiś. I znowu pastuch i to samo pytanie. Ale my, głupi, miastowi, chociaż dla siebie Magellany czy Slocumy, i znowu z tej pobiedy inną odczytujemy, inną odkrzykujemy godzinę. Aż do odkrycia, że wciąż to ten sam pastuch i te same krowy, i pies nieruchawy, ta sama podmokła łąka, tylko błogie lenistwo, niechęć machnięcia pagajem sprawia, że nasze płynięcie jako posuwanie się do przodu to fikcja, że ciągle jesteśmy tu, w tym samym albo koło tego samego miejsca i że pastuch z nas żartuje.

Dosyć! Teraz ostro w najbliższej zatoczce, miecz i płetwę sterową do góry i dziób wyciągnięty paroma ruchami na łąkę. Zostajesz przy łodzi. Idę najpierw po płaskim, chlapiąc i wyciągając gumiaki-kotwice z grząskiej ziemi, później trochę pod górę, nagłe załamanie, jeszcze wykrot, zaraz niewielki wąwóz i już Cię nie widzę. Idę zorientować mapę, dowiedzieć się, gdzie jesteśmy.
Pastucha oczywiście już nie ma, ani krów, ani psa. Jest jakaś godzina, ale ciemnieje i niebo ciężkie, równe. Znowu chmury czy tylko zmierzch. Wszędzie mokro. I nagle, przez to nawilgłe powietrze, nie buczek mgłowy, tylko wysoki krzyk: „Ziutek, Ziuuutek! Jest! Maaam!”. Co Ty możesz mieć, bracie żeglarzu, po paru dniach spływu, oprócz śmierdzących onuc? Nawet i tego nie, bo mieliśmy przecież po dwie pary, flanelowych, i jedne na nogach, a drugie, prane przy rannej kąpieli, szybko wysychały, bo takie to na achtersztagu nasz okręt nosił wimple.

Ale krzyk się powtarza. Wracam. Najpierw widzę maszt i że wanty w gałęziach olchy, łódź się przesunęła, i zaraz Twoją czapeczkę, tak dziwnie jakoś. Chyba coś się stało. A potem cała głowa i jeszcze kark. Tak! Ty skaczesz! W czarnym golfie. A teraz już spodnie i nogi w gumiakach. I tańczysz, zwariowałeś, podskakujesz, kopiesz coś. Teraz już płasko. Biegnę. Rozmokły, sztuczny brzeg, właściwie podmokła łąka, a na trawie ryba, wielka, rusza się, chce do wody, a Ty ją tymi gumiakami na łąkę, w moją stronę.
Gałęzie olchowe mokre nie chcą się zająć, a już zmierzch szybki, sierpniowy, więc podlewamy naftą od prymusa i prymus pompujemy i rozpalamy, i olej na patelnię aluminiową, i cebulę, i te szczupacze dzwona.
Przedtem spór, ile ryba waży, bo na oko wielka, wieloryb, ale nie – szczupak. Zgodziliśmy się: rzeczny rekin. I kiedy stałeś spokojnie, to na wadze sprężynowej, wędkarskiej, wychodziło 4,80. Ale kiedy podciągałeś energicznie rękę w górę, żeby się ogon nie taplał w tej mokrej trawie, to pokazywało przeszło 5. Przystaliśmy na 5.

Taka ryba! Taaaka! Masz nagrodę za te całe jeziora, kiedy dwie pary rąk dobrze zajęte trzymaniem szotów i rogatnicy, a etyka wędkarska nie pozwala ciągnąć błysku za łodzią, a etykieta jachtowa też tego nie pochwala. Teraz masz swoją rybę, mamy naszą rybę. Trzeszczy ognisko, jemy rybę, a nas jedzą komary. Pijemy z flaszki, śpiewamy.
Prawda, to było dawno, dawno temu, gdzieś na wodnistej łące, kiedy Pisa minęła Samule, Pupki, Cieciory, Gietki. Ale Twój krzyk: „Ziuuuuuteeeeek! Jeeest! Maaam!” słyszę dobrze. Idę.

To było ostatnie słowo tekstu napisanego przeze mnie czternaście lat temu o Bogdanie Dawidzie Wojdowskim. I kiedy redaktor Zofia Broniek z „Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego” zwróciła się do mnie o jakiś tekst, wiedziałem już dobrze, jako żem nie pisarz, że jedynym usprawiedliwieniem mojego sięgania po pióro może być chęć opowiedzenia o ludziach nieżyjących, którym zawdzięczam wiele, i chyba nie tylko ja. Więc będzie o Bogdanie – dalszy ciąg tego, co było w „Midraszu”. Ta RYBAAA to nie był koniec naszej letniej przygody. „Czy pamiętasz o letniej przygodzie, o ławeczce w zielonym ogrodzie?” – śpiewała wtedy piosenkarka. Tych, u nas, na łodzi, zanim dotarliśmy do Warszawy, było jeszcze kilka. Opowiem o jednej.

Otóż płyn rozweselający, do szczupaka smażonego tak ochoczo pity, nie okazał się skutecznym antidotum na komary. Można nawet powiedzieć, że zadziałał, ale perfidnie, znieczulając nas na ukąszenia, a nie zapobiegając działaniu jadu. Pewnie też niezbyt szczelnie zabezpieczyliśmy łódź przed zaśnięciem. Rano szyja Bogdana była wyraźnie szersza od kołnierzyka koszuli, z której wystawała. Uszy wielkie, gęba czerwona, nawet dłonie pogrubione. Gadał jakby nie bardzo zrozumiale, wodę zza burty pił, zębów myć nie chciał. Z apteczki wydobyty termometr wzbudził jego zainteresowanie i na moją propozycję, aby zmierzył sobie gorączkę, przystał ochoczo, ale pod warunkiem, że najpierw ja sam – na jego oczach to sobie zrobię. I tak się to odbyło. U mnie 36,7, u Bogdana 41. My bez motorku. Rzeka kręta, wiatru ani dudu... To, że z prądem, niewiele pomaga, bo żeby łódź utrzymywała kurs, trzeba się trochę sterem i pagajami narobić. Ale robota taka to tylko dla roboty, a nie dla słabnącego chorego, któremu najpewniej pogotowia by trzeba. No to my tak powoli do przodu, znaczy się w kierunku miasta Różan, ale coraz to częściej okręcamy się wokół osi, bo Bogdan komend moich – „głupich” – słuchać nie zamierza, pagaj swój odkłada, w końcu wypowiada mi posłuszeństwo i próbę zamachu na mnie pychówką ostrogą okutą podejmuje. Płetwa wiosła, w powietrzu złapana, przywraca mi na chwilę kapitański prestiż i chociaż załogant, zdegradowany naonczas do pozycji czarnej kanaki, zgadza się wzdłuż miecza na kratownicy położyć, termometr pod pachę włożyć (który dzielnie swoje 41 utrzymywał), to przeczuwałem, że dłużej tak nie pociągniemy. I tutaj już wiem, co myśli czytelnik: „Ty durniu, w takiej sytuacji powinieneś natychmiast użyć komórki”. Ale ja nie byłem aż taki durny i już od dłuższego czasu za jakąkolwiek komórką się rozglądałem. Czasem się nawet zdarzała, ale przegniła zupełnie, taka się rozpadająca, pochyła i nie wiadomo czemu mogąca kiedyś służyć. Zawsze samotna, bez wsi już nieistniejącej, może pamiątka po Sławoju Składkowskim. Żadna nie była do dzwonienia.

Aż nagle nie tylko komórka, ale jakieś zabudowania. I kury! Dobijam. Pomościk na paru olchowych palikach, dziurawy, z przegniłych desek. Żadnej łodzi. Błoto.

– Dobry wieczór, mam w łodzi kolegę, bardzo chorego, zziębniętego. Czy można by – zapłacimy – ugotować dla niego jakiś rosół z kury? – bo tu, widzę, chodzą.
– Z kury nie, bo niosą, jak zapłacą, to można by z kogutka.
– Zapłacą.
– Trzeba rozpalić, niech wchodzą.

To, co zobaczyłem, było wyobrażoną dawno ilustracją przeczytanych książek o niegdysiejszej nędzy polskiej wsi. Izba z polepą, stół, ława pod ścianą bez okna, jakieś zydle, kuchnia-piec z fajerkami i dużym okapem. Na fajerkach kociołek do grzania wody i gospodarz z kogutkiem pod pachą – „dobry będzie” – i siekierką. Kiedy woda w kociołku się zagotowała, przyniosłem z łodzi herbatę Ulung. Gospodyni zapytała: „dla wszystkich?”
– Oczywiście.
– Cukier mają?
– Zaraz przyniosę.

Cukier i herbata razem zostały wrzucone do kociołka, potem rozlane do kubków na stole. Bogdana posadziłem na ławie pod ścianą, trochę się o nią opierał i niby patrzał, a czasem opadał na stół i podrzemywał. Trwało to wszystko niesamowicie długo. I jeszcze ten półmrok. 1960 rok. Była, przeszła walka z analfabetyzmem, ta chyba pierwsza, potem miała być elektryfikacja. A tu cienie od lampki oliwnej. Płomień, pełgający nad knotem wetkniętym w kałamarz, jako jedyne źródło światła. Czekanie na kogucika oparzenie, oskubanie, wypatroszenie, do garnka włożenie i ugotowanie.

Długo, długo i prawie wszystko w milczeniu. W milczeniu naszym, bo gospodarz na zydlu przysiadł i kiedy tylko za kogucika zapłaciłem, uznał pewnie, że rozmową i pochwaleniem dzielności naszej powinien się jakoś zrewanżować. I na początku: „jacy oni odważni, że tak po nocy wodą i tak daleko”. Ja – że nie daleko, tylko do Warszawy, a później woda będzie szersza i jak wiatr powieje, to żagiel nas popcha.
– Jak popcha? – Tam na Wiśle prąd nazad was popcha, woda silniejsza.
– A skąd wie?
– W wojsku nad Wisłą służył, w fortecy.
– W Cytadeli.
– Może. My trzech szpiegów ruskich wtedy strzelali.
– W którym roku?
– W 1925.

Bogdan drzemał. Hibner, Kniewski, Rutkowski. Odkąd zamieszkałem w Warszawie, zawsze chodziłem tymi ulicami. Dla Bogdana, rodowitego warszawiaka, miały one inne nazwy. I wielu jego znajomych mieszkało przy placu Wilsona, moja siostra mieszkała przy placu Komuny Paryskiej. Szkoda, że był półprzytomny wtedy, że chłopa nadrzecznego nie słyszał. Hibner, Kniewski, Rutkowski zastrzelili policjanta Cechnowskiego. Co ich pchnęło do komunizmu? Czy Bogdan chciałby o tym pisać, czy miałby siłę, żeby w jeszcze jednej nędzy, oprócz tej, której doświadczył, się nurzać?
Bo ci trzej to przecie nie gangsterzy, biedota, a i ten, który ich „strzelił”, po trzydziestu pięciu latach, dożywszy porządku, o którym marzyli, z biedy się nie wywinął.
„Ubóstwo to jest wielki blask od wnętrza” – napisał Rainer Maria Rilke.
Jest dobrze przypomnieć sobie poetę w smrodliwej, zamuszonej teraz ożywczym ciepłem izbie, kiedy na stole dwie duże misy – jedna z kogutem w wodzie parującej, z okami tłuszczu, druga z dymiącymi kartoflami.
– Kartofle bryzgać?
– Nieee!!! – już parę lat temu widzieliśmy, jak to robiono na Kurpiach.
– Łyżki swoje mają?
– Mamy.

Potrząsnąłem Bogdanem, od chudawego korpusu oderwałem rękami kogucie nogi i zaczęliśmy jeść, sięgając na przemian do tych mis – łyżka ciepłej tłustej wody, a później kartofel. Niedługo. Na ławach zaczęły się pojawiać dzieci, każde z łyżką w ręce. Patrzyły na nasze jedzenie. Pod stołem kopnęliśmy się prawie równocześnie.
– To my już dziękujemy, pojedliśmy, idziemy spać.

A dalej? A później?
Później przestawaliśmy być młodzi, przyszły książki Bogdana – najpierw Wakacje Hioba, później ta najważniejsza – Chleb rzucony umarłym, za którą powinien mieć swoją ulicę w Warszawie na terenie dawnej dzielnicy żydowskiej, a później jeszcze KonotopManiuś Bany, którymi to książkami też na swoją uliczkę gdzieś na trasie kolejki, co dziad jego żony zbudował, dobrze sobie zasłużył.

Ale ja wiem, że to mi się tylko tak pisze, a mój głos szabesgoja cieniutki jak z rozbitej już zapewne dawno glinianej okaryny, która leżała na regale młodzieńczej biblioteki Bogdana i na której Duduś Pawlikowski ćwiczył Miasteczko Bełz, kiedy czekaliśmy na wizytę Juliana Stryjkowskiego po wydaniu Głosów w ciemności.
Dawno temu żeglowaliśmy, chodziliśmy – razem. Ja ciągle idę. I choć nie wiem, czy na spotkanie z Bogdanem, to na pewno w jego kierunku.


18 czerwca 2012


Mikołajki, sierpień 1960


PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru