PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 67

Piotr Wojciechowski

Syn Kotki Tracewskiej


Czy powinienem zabierać głos w sprawie Huculszczyzny? Nie byłem tam przecież, nie wiąże mnie z tą ziemią ani rodzinne zakorzenienie, ani długotrwała fascynacja czy jakaś solidna wiedza. Mimo to nie uda mi się powiedzieć – nic o Huculszczyźnie nie wiem, nic mnie z tą ziemią nie łączy. Już w drugiej mojej powieści pojawia się rudowłosy Żyd, który mówi o sobie: „Ja jestem Kamil, pan wie, co to jest nazwisko Kamil? To firma, nie nazwisko. Szoel Kamil, syn Mechla, z Kosowa koło Kołomyi nad rzeką Huk. [...] Wytwórnia kilimów «Karpacka Sztuka Ludowa», pan znasz? Czy tam jest choć jeden ludowy Hucuł? Po co ma być? Tam jest trzydziestu jeden szczerozłotych Kamilów ze złotym medalem z Paryskiej Wystawy, wszystko w Kosowie nad rzeką Huk”.

Oczywiście ten epizodyczny bohater powieści Czaszka w czaszce to mało. A echa legionowych walk w innej powieści – w Obrazie napowietrznym? Tam migają gdzieś w rodzinnej korespondencji nazwy miejsc – Howerla, Rafajłowa. Nikłe, mgliste tropy? Pójdę z nimi. Dlaczego muszę – przyznam się potem. Na razie opowiem po kolei. W 1939 wojna zmusiła moich rodziców do opuszczenia Poznania. Moja matka z dwoma maleńkimi synami znalazła schronienie w Lublinie, u matki. Zamieszkaliśmy więc z babcią Kozłowską, z ciocią Marysią, w mieszkaniu wuja Janka Bocheńskiego. Ledwiem go zapamiętał, bo jako peowiaka, żołnierza Pierwszej Brygady, szybko namierzyli go Niemcy. Zginął w obozie w Auschwitz. Pamiętam za to świetnie mieszkanie na ulicy Narutowicza (dawniej Namiestnikowskiej). Pamiętam przepiękną huculską tkaninę. Służyła jako narzuta na żelazne łóżko, w którym sypiał kolejny uciekinier, wuj Wacek. Ale pamiętam też opowieści – że dawniej wisiały na tej tkaninie pod tanim żeliwnym ryngrafem szable wuja Janka i wuja Wacka, ułana siódmego pułku ułanów lubelskich. Szable zabrali Niemcy ze schowka we wspólnym dla całej kamienicy klozecie, wuj Wacek aresztowany razem ze szwagrem wrócił po paru tygodniach, zwolniony z Zamku lubelskiego. Były więc do zapamiętania opowieści ułańskie wuja, opowieści babci o Lublinie i rodzinnej wsi nad Tyśmienicą, sięgające poza granicę wieku. Dzięki tym opowieściom czuję się tak zakorzeniony w tamtym gubernialnym polsko-żydowsko-ruskim mieście, w którym na carskie święta każdy stróż musiał w swojej posesji malować wapnem krawężniki oddzielające kocie łby jezdni od chodnika i stawiać na nich kopcące kaganki. Kawaleryjskie i piesze pułki przewalały się przez to miasto w czasie Wielkiej Wojny, często zamykało się sklep z lęku przed rabunkami. Najgorsi złodzieje w pułku z Penzy. Mama i ciotka były już wtedy uczennicami pensji pani Arciszowej, gdzie polskiego uczył młody Julian Krzyżanowski, późniejszy sławny profesor, autor podręczników. Wplatały się w moją mitologię początków także opowieści cioci Marysi o jej dzieciństwie, o sklepie babci na ulicy Staszica, o podwórkowych zabawach i przyjaźniach, o wyprawach na łąki nad Bystrzycą. W podwórkowych zabawach brało udział dwóch Józiów – mały i duży. Duży był rówieśnikiem ciotki, zasłynął potem jako poeta, Józef Czechowicz. Drugi, kilka lat młodszy, Józio Łobodowski, też został wielkim poetą. O tych karierach dowiedziałem się wiele lat później, na razie dość bezbarwne wzmianki o obydwu przesłaniała postać Kotki Tracewskiej, w moich wyobrażeniach pół dziewczynki, pół kotki. Kotka (a właściwie Konstancja) Tracewska, jedna z córek szewca, który miał warsztat w podwórzu i popijał tęgo, była inicjatorką i przywódcą szalonych wędrówek za miasto – do wsi Rury Jezuickie i Rury Bonifraterskie, na zielone błonia nad Bystrzycą. Delikatna i chorowita Marysia była pupilką Kotki, podejrzewam, że wkupywała się w jej łaski smakołykami ze sklepu kolonialno-spożywczego swojej matki. Wcześnie zaczęły te wypady. Musiały być bardzo malutkie obydwie, skoro zapamiętałem opowieść o tym, jak nałapały żab na łąkach i aby je przenieść przez całe miasto, nakładły sobie żab w majtasy. Nieco później Marysia, popisując się przed Kotką, ulubioną koleżanką, że potrafi kij zatrzymać w ostatniej chwili, wybiła jedną z wielkich kryształowych szyb wystawowych w sklepie babci. Przez Kotkę więc Marysia jedyny raz dostała wtedy lanie od swojego łagodnego ojca. Kotka Tracewska wcześnie, ale już w wolnej Polsce, wyszła za mąż i wyjechała z Lublina. Jej wybrańcem był czeladnik z zakładu fotograficznego Radziszewskiego. Wyjechali i osiedlili się w jednym z uzdrowisk na Huculszczyźnie. Gdzie to mogło być? Otwieram wydany w 1937 roku Polityczny atlas kieszonkowy Eugeniusza Romera z biblioteki wuja Bocheńskiego i patrzę na mapę „Polska południowo-wschodnia”. Jako uzdrowiska oznaczone są tu położone wzdłuż granicy z Czechosłowacją: Tuchla, Podlute, Delatyń, Jaremcze, Mikulczyn, Tatarów, Worochta. A od strony granicy z Rumunią – tylko Kosów. To stamtąd Kotka pisała do lubelskiej koleżanki listy – raz, jedyny raz przysłała fotografię. Była w szufladach z albumami zawsze – Kotka w ślicznym stroju huculskim, a obok niej syn, siedmioletni może, też na ludowo za Hucuła czy Bojkę przebrany, ale bosy. Nie przelewało się im chyba w tym Kosowie czy Worochcie. Nie mogę znaleźć tego zdjęcia, ale pamiętam spojrzenie jasne i pogodne Kotki i takie same jej syna. Gdyby żył syn Kotki Tracewskiej, dziś byłby już starym człowiekiem. Był młodzieńcem, gdy wybuchła wojna, był młody, gdy Polacy ginęli z rąk Ukraińców, gdy łączyli się w grupy samoobrony, by ochraniać polskie wsie. Początkowo najwięcej krwi popłynęło nie tam, ale na Wołyniu, w Chełmszczyźnie. Tam syn Kotki Tracewskiej miałby najmniejsze szanse przeżycia. Czy na Huculszczyźnie mógł przeżyć? Początkowo było tam względnie bezpiecznie, ale od jesieni 1943 roku doliny i lasy stały się widownią walk czterech ugrupowań zbrojnych – sowieckiej partyzantki, niemieckiej armii okupacyjnej, grup bojowych UPA i polskich jednostek samoobrony, w większości podporządkowanych Armii Krajowej. Akcje wyniszczające, niektóre z nich niewyobrażalnie okrutne, trwały do końca 1947 roku. Do Lublina docierali uciekinierzy, pamiętam, jak jeszcze za Niemca zjawił się wynędzniały i głodny bratanek babci Kozłowskiej, Bohdan Turowski. Był wysoki, chudy, opalony na brąz. Jadł i opowiadał, a potem od stołu przesiadł się na kanapę, wziął gitarę wuja Wacka i zaczął śpiewać jakieś ballady pełne obrazów bombardowanych dworców kolejowych i palonych wsi. „...walą się filary...” przylepiło się do pamięci. Zginął bez wieści parę tygodni później, nie ma jego grobu.

Był więc kilim w barwach brązów, czerwieni, czerni i zieleni głębokiej, kilim w schodkowaty wzór geometryczny. Było wspomnienie o Kotce i jej zdjęcie po huculsku. To za mało. Skąd nazwisko Kamil, skąd imiona Szoel i Mechl? Już jako student uniwersytetu we Wrocławiu trafiłem do grupy grotołazów i taterników, z którymi związała mnie przyjaźń na życie. Naszym zakopiańskim przyjacielem był ślusarz Edward „Tata” Winiarski – Tata, bo starszy od nas o pokolenie, po jaskiniach chodził już w latach dwudziestych, wynajmowany do łopaty przez Stefana i Tadeusza Zwolińskich, potem związany z nimi górską przyjaźnią. Miał swoje chałupki-warsztaty w głębi podwórek kamienicy Zwolińskich na Krupówkach, w kamienicy od frontu była księgarnia Zwolińskich, rysowników map, autorów przewodników, i sławna z ptysiów firmowych kawiarnia „Europejska”. U Taty można było naprawić taternicki młotek, zostawić na pół roku linę i haki, przez niego przekazać wiadomości przyjeżdżającym kolegom. Nie należało jednak pętać się za długo po warsztacie, bo gonił ostro. Nocleg w warsztacie był praktycznie niemożliwy, a do tego uciążliwy, bo życie toczyło się tam nieraz długo po północy, a dzień zaczynał o piątej rano – głośnik „kołchoźnik” nigdy nie bywał wyłączany i od świtu walił masowe pieśni, te wszystkie „Tysiące rąk, miliony rąk...”. Jakiejś nocy jednak przygarnął mnie Tata pod dach warsztatu i zamknął na klucz, bo poszedł gdzieś reperować jedną z zakopiańskich taksówek. Zanim wpełzłem w śpiwór na półce nad kowadłem i szlifierkami, rozejrzałem się za czymś do czytania w nieprawdopodobnej scenerii warsztatu funkcjonującego od dziesiątków lat. Nic się nie wyrzucało, więc piętrzyły się części motocykli, archaiczne narty, pudła blach i śrub, puszki z farbami i po farbach, sprężyny resorów i lornetki, fragmenty dekoracji z Teatru „ Morskie Oko”, czekany, liny, raki i gipsowe opakowania zdjęte z kończyn złamanych w czasach Zaruskiego i Bartka Obrochty. Do czytania znalazłem tylko fragment przedwojennej książki telefonicznej – ale cóż to była za lektura! Spis dotyczył telefonów Kosowa koło Kołomyi i był ukrytą w nazwach, nazwiskach, numerach opowieścią o tym mieście – o jego potężnej aktywności gospodarczej, turystycznej, kulturalnej, o jego tajemniczym życiu żydowskim, polskim, rusińskim i rumuńskim.

Dwudziestoletnim durniem byłem, żem tego spisu Tacie nie ukradł. Łatwo pewnie mógłbym go wyprosić, bo dla Taty to był śmieć, wydzierał kartkę po kartce, aby osuszyć z farby pędzle. Zostały mi jednak w pamięci nazwiska i imiona, nazwy składów żelaznych, pensjonatów, restauracji, fryzjerni. Gdy pisałem moją drugą powieść, Szoel Kamil ze swoją wytwórnią kilimów zawołał z zaświatów i musiałem go włożyć w opowieść.

I tyle trzeba było pisania, aby udowodnić, że nie powinienem zabierać głosu w sprawie Huculszczyzny. Nie ja! Już w dwudziestoleciu stała się Huculszczyzna Ziemią Obiecaną dla tych, którzy marzyli o odkrywaniu, dla wszystkich, którym Zakopane i Krynica wydawały się zbyt snobistyczne, brydżowe, knajpiane, przereklamowane. Ruszyli w Gorgany, w Czarnohorę, na Popa Iwana. Wytyczono szlaki piesze i narciarskie, na połoninach wzniesiono 58 murowanych schronisk, niektóre o europejskim standardzie. W ostatnim roku przed wojną otwarto obserwatorium na Popie Iwanie. A we wszystkich mieszczańskich i ziemiańskich wnętrzach pojawiły się wyroby huculskiego rękodzieła – od makat po meble, szkatułki, cygarniczki, piórniki. Pisarze i malarze szli za tym trendem – a pewnie też mu przewodzili – nazwiska Vincenza, Ossendowskiego, Sichulskiego to początek listy. Ten run na Huculszczyznę odradza się od jakichś trzydziestu lat, znowu jest to kraj mityczny, najbardziej kresowy i nostalgiczny z całych Kresów Utraconych, najbardziej magnetyczny i tajemniczy. Ponowne odkrycie pisarstwa Stanisława Vincenza, krakowskie Festiwale Huculskie, pismo „Płaj”, kluby turystyczne ukierunkowane na te góry. Dużo.

Myślę, że dobrze. Dobrze, że tak wiele, że jeżdżą na Ukrainę, na połoniny, fotografują ostatnie „grażdy”, warowne obejścia, przywożą opowieści, nawet na trembitach uczą się grać i wiedzą, że trembita, nie trombita, wiedzą, że nie tylko obyczaj żałobnego zwoływania wici bez trembity niemożliwy, ale głębiej to zakorzenione, w pogańskich kultach solarnych. Sprzyjam tym entuzjastom, ale trochę boleję. Bo chciałbym takiego ruchu, takiego zainteresowania dla Kresów Ocalonych, dla tego pasma polskiej ziemi, które się odpychająco nazywa Ścianą Wschodnią, jakby się pod ścianę te okolice stawiało, na rozstrzał.

A Kresy Ocalone chcą do Polski, całe. Jeżdżę tam od lat, widzę jak zagospodarowuje się kawałek tu, kawałek tam. Kanał Augustowski, Białowieża, Roztocze, Bieszczady – to ledwie wyspy na tej ziemi, tam więcej przybyszów, rowerzyści, wycieczki, agroturystyka w rozwoju. A nie tylko tam jest co oglądać, smakować, wspominać, są tam i zapomniane zabytki szacowne, i miejsca pielgrzymkowe, cmentarzyska, cuda przyrody. Są ludzie niezrównani, otwarci, do pogadania, przynoszący doświadczenie i tradycje wielu kultur, bo i Tatarzy, i Karaimowie, Litwini, Ukraińcy, prawosławni, unici, katolicy. Dwa tygodnie temu znowu pojechaliśmy – do Supraśla oglądać ikony i do Białowieży słuchać ptaków, na świętą Grabarkę, do leśnego sanktuarium Kalwarii w Serpelicach nad Bugiem z rzeźbami Gustawa Zemły, do Kodnia na wykład o gotyckich cerkwiach i tam na odpust u Świętego Ducha, do Jabłecznej poczuć modlitwę w pięknie cerkiewnego śpiewu. I jeszcze raz sprawdziłem – drogi coraz lepsze, widać, że kraj pustoszeje, a przecież wsie i miasteczka porządnieją, zagospodarowują się, pięknieją. I potwierdziło się znowu – z okien samochodu za mało widać. Za szybko się leci. Tu trzeba rowerem.

Wiedziałem. Już dziesięć lat temu zacząłem gadać, pisać, upominać się, postulować stworzenie Najdłuższej Ścieżki Rowerowej Europy. Różnie się to nazywało – Agroturystyczno-Rowerowy Szlak Kresowy albo Polska dla Romantyków. Wielu ludzi pomagało. Czy to był mój pomysł? Tak i nie, wysnułem go z rozmów z przyjaciółmi, z przygodnych spotkań na szlaku, ale opisałem, rozbudowałem, zamieniłem w ideę społeczną, a własną obsesję. Widziałem w tym projekcie nadzieję na aktywizację wyludniających się ziem, na odbudowę relacji gospodarz-gość zamiast hotelarz-klient. Wierzyłem w uczniów piszących przewodniki po swoich gminach, z dumą odkrywających urok małych ojczyzn. Próbowałem przyciągnąć ludzi, z wdzięcznością wspominam tych, co dali się przyciągnąć – ówczesny prezes warszawskiego KIK-u, Piotr Cywiński, pozwalał zwoływać zebrania w lokalu klubowym, mecenas Zofia Paszewska pisała statut stowarzyszenia, Anna Maria Giza z radia robiła audycje o szlaku, a brał w nich udział entuzjastycznie sympatyzujący z ideą Grzegorz Rąkowski. On już wcześniej całą trasę przemaszerował pieszo, napisał dwutomowy przewodnik Polska egzotyczna – prawdziwie odkrywcze dzieło. Reżyser Rafał Wieczyński przygotowywał serial promujący trasę. Potem przyszedł na mnie czas choroby, na trzy lata wypadłem z gry, posypało się wniwecz. Każdy miał przecież swoje życie. Idea też – nie zginęła doszczętnie, bo poszły w świat projekty, memoriały, odezwy, po polsku i po angielsku pisane. Chodziło o fundusze z Brukseli! I tu jakoś zaskoczyło, dotarło, bo w projekcie aktywizacji Polski Wschodniej był rozdział V-2, poświęcony właśnie szlakom rowerowym, było 50 milionów euro na ten cel. Oniemiałem, gdy się dowiedziałem, a potem popadłem w rozpacz, bo odkryłem, że nie tak, że źle robią, że marnują pieniądze. Dużo by o tym, nie tu miejsce. Dość, że od paru lat przekonuję się, że moje pomysły też były nie za dobre. Amatorszczyzna, wizje oderwane od realiów, bez rachunku ekonomicznego. Z mniejszą już rozpaczą patrzę na to, co robią urzędy marszałkowskie pięciu kresowych województw, jak je rozlicza Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Ostatnio ucieszyła mnie dobra ścieżka rowerowa z Białegostoku do Supraśla. Jest. Bez sensu wiedzie równolegle do szosy, naraża cyklistów na łykanie spalin. Ale gdyby ją poprowadzić inaczej – ileż by było kłopotu z wywłaszczaniem gruntów? Kończę, bo już za długie to pisanie. Tak czy inaczej, coś się na Kresach Ocalonych dzieje, szlak powstaje inny, ale jeździć tam trzeba. Na jesień zachowuję sobie jazdę od Tomaszowa Lubelskiego na południe, w stronę Przemyśla. W dawnym projekcie była perspektywa, aby stamtąd przedłużyć szlak i poprowadzić go dalej, ku Karpatom Wschodnim. Na Huculszczyznę.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru