PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 67

Jan Andrzej Walc

Po grani


Pierwsza część tekstu, którego dalszy fragment drukujemy poniżej, ukazała się w 111 numerze „Zeszytów Literackich” pod tytułem Ałmasty. Czytelnik znajdzie tam nie tylko szczegółowe wyjaśnienie pankaukaskiego fenomenu kulturowego, jakim jest ów mityczny człowiek gór, ale i początek opowieści o bohaterce reportażu.
Marie Jeanne Koffmann pochodzi z rodziny odeskich Francuzów, lecz urodziła się w Paryżu podczas pierwszej wojny światowej. Jej ojciec oddawał wielkie przysługi krzepnącemu po rewolucji państwu radzieckiemu, jako ktoś w rodzaju przedstawiciela handlowego bolszewików we Francji i osobisty przyjaciel Anastasa Mikojana. Taki rodowód, wraz z zawieruchą XX wieku, przesądził o jej burzliwym życiorysie. Zdążyła zostać alpinistką, oficerem Armii Czerwonej, lekarką, antropolożką, paleontolożką, więźniarką sowieckich łagrów i reemigrantką do Francji po rozwiązaniu ZSRR.
Pierwsze spotkanie autora z bohaterką reportażu miało miejsce we wrześniu 2001 roku, u stóp góry Elbrus, wśród grupy zatroskanych Czeczenek. Zaniepokojone zamachem na WTC i zapowiadanym z Kremla przykręceniem śruby na Kaukazie kobiety z ust do ust podawały sobie plotkę o Ałmasty, który podobno zginął, wszedłszy na pole minowe.
A oto relacja z rozmowy, jaką autor przeprowadził z panią Koffmann sześć lat później w jej paryskim mieszkaniu, i opowieść o jej dalszych losach.


W połowie października 1941 moskiewski horyzont huczał gniewnie, a pomruk przetaczał się z rozmaitym natężeniem od północy, na tyłach Dworca Sawielowskiego, aż do leżących na południu Wróblowych Gór. Ilekroć niebo nad stolicą warknęło głośniej lub gwałtowniej niż zwykle, przystawano na ulicach na ułamek sekundy lub przerywano prace nad umocnieniami. Działo się tak tylko na moment, był to jeden wspólny impuls lęku, który przeszywał w tej samej sekundzie wszystkich mieszkańców miasta.
Nieprzerwany hałas jak myśliwska nagonka płoszył zatroskanych mieszkańców Ruzy, Klina, Sołnecznogorska, Możajska i Bałabanowa. Pozostawiwszy za sobą mieszkania, wille i drewniane chaty, bujane fotele i zaciszne barłogi na glinianych piecach, pośród przesiedleńczej wrzawy mijali teraz pokryte wczesnym szronem pola i otulone słomą pnie owocowych sadów. Byle do Moskwy!
Pod prąd tego spieszącego się i obładowanego dobytkiem tłumu, Marie Jeanne, teraz studentka medycyny, nie bez trudu przedostaje się w kierunku Dymitrowa. Front słychać było coraz bliżej, wkrótce miasteczko miało dwukrotnie przejść z rąk do rąk. Na miejscu dziewczyna zdążyła dowiedzieć się, że ojciec jest już w partyzantce, a mama z Geneviève wybrały się pieszo w kierunku stolicy.
Podczas gdy w Moskwie gotowano się do obrony, Marie Jeanne codziennie pisała nowe podanie o wysłanie jej na front. „Ukończyłam medycynę i jako chirurg przydam się na pierwszej linii” – argumentowała z lekką przesadą. Codziennie też jej podania odkładane były w Wojenkomacie do szuflady.
Lekarzy moskiewskich miano nie powoływać do bezpośredniej służby na froncie, jeszcze przed rozpoczęciem oblężenia było ich w stolicy stanowczo za mało.
Kiedy Luftwaffe zaczęło regularnie bombardować miasto, Francuzka zgłosiła się do brygad przeciwpożarowych i błyskawicznie została naczelnikiem komandy.
Dowodziła stu dwudziestoma osobami, które pełniąc nocne dyżury na dachach budynków, chwytały specjalnymi szczypcami fosforowe bomby zapalające i zrzucały je na trotuar. Na większych dachach ustawiano skrzynie z piaskiem, w których można było taki ładunek zasypać i zdusić w nim ogień.
Oprócz fal uderzeniowych od większych wybuchów na sąsiednich ulicach dyżurującym na dachach zagrażały pociski sowieckich zenitówek, które minąwszy się z junkersami wysoko nad miastem zataczały regularną parabolę, sypiąc się na mieszkańców jak śmiercionośny deszcz.
Marie Jeanne nie należy do osób, które dają za wygraną. Dni spędzając w szpitalu, a noce na dachach, wciąż szukała sposobu dostania się na pierwszą linię. Szansę na to stworzyli sami Niemcy, raptownie zbliżając się do Kaukazu.
Armia Czerwona okazała się całkowicie nieprzygotowana do walk w rejonach górskich, nie posiadała nawet jednej formacji strzelców alpejskich, kaukaskich lub choćby uralskich.
Generał Lanz dysponował natomiast trzema dywizjami włoskich, austriackich i niemieckich alpinistów, którzy przed wojną nieraz trenowali na Kaukazie. Zdezorientowane oddziały generała Pietrowa cofały się w popłochu coraz wyżej, mając przed sobą nieprzebyte góry, a za plecami świetnie wyposażone i wyszkolone jednostki górskich jegrów.
Na obszarze Związku Radzieckiego nie brakowało ani nieprzebytej tajgi, ani wielkich rzek, mórz, pustyń czy ogromnych jezior, ale gór o charakterze alpejskim poza Kaukazem szukać trzeba by dopiero w Kirgistanie lub na Ałtaju. O alpinistów naturalnie też nie było łatwo. W latach czterdziestych był to w ZSRR sport bardzo młody, szerzej nieznany i raczej mało popularny.
Marie Jeanne szybko skleciła odpowiednie pismo i zataiwszy wykształcenie medyczne, podała się za alpinistkę. Licytowała wysoko, choć miała marne karty. Kilkutygodniowy kaukaski kurs wspinaczkowy, jaki odbyła na pierwszym roku wraz z całą sekcją alpinistyczną moskiewskiego wydziału medycyny, dawał raczej nikłe podstawy do mianowania się specjalistką w tej dziedzinie.
Nie można było nazwać jej wtedy alpinistką, po prostu była kiedyś w górach i trochę chodziła po skałach, znała kilka węzłów. Napisała jednak, że bez jej pomocy Kaukazu utrzymać się nie da, a geny pana Koffmanna pomogły jej skutecznie prześlizgnąć się z papierami bez pokrycia.
W ten sposób znalazła się w grupie ściągniętych z całego kraju alpinistów, których zadaniem było natychmiastowe przygotowanie cofających się oddziałów Armii Czerwonej do utrzymania górskich grzbietów. Grupa instruktorska nie była bardzo liczna. Od Kamczatki przez Ural i pustynię Gobi aż do samej Moskwy zdołano zgromadzić zaledwie dwadzieścia osób. Marie Jeanne, pisząc swoje podanie, ani przez chwilę nie przypuszczała, że jej udział w obronie Kaukazu rzeczywiście będzie aż tak istotny.
W górach sytuacja okazała się niemal beznadziejna. Lawiny zmiatały całe plutony, oddziały zwiadowcze znikały bez śladu w lodowych szczelinach, pojedynczy żołnierze osuwali się ze stoków lub tracili wzrok od nadmiaru słońca.
Przeznaczonym do wyszkolenia żołnierzom brakowało lin, czekanów, koszy do wyciągania rannych z lodowych rozpadlin oraz map, kompasów, obuwia i odzieży. Armia radziecka zdolna była przekroczyć Kaukaz jedynie w kilku miejscach, gdzie przecinały go zbudowane w ciągu wieloletnich konfliktów drogi wojenne. Doskonale przygotowane niemieckie jednostki górskie potrafiły przedostać się przez najwyżej położone przełęcze. Od ich powstrzymania zależało powodzenie obrony Kaukazu.
Marie Jeanne nie traciła czasu. Na ile miała okazję, podpytywała kolegów z drużyny instruktorskiej, na ile dała radę, uczyła się na własnej skórze, szkoląc równocześnie pluton czerwonoarmistów. Wielokrotnie przyszło jej prowadzić żołnierzy w miejsca, w które sama by się wówczas nie zapuściła.
Usiłuję wyobrazić sobie skalę rygoru, jaki musiała narzucić swoim podopiecznym, by jednocześnie przemóc stereotyp słabej płci, ukryć brak doświadczenia oraz swój kłopotliwy francuski akcent.
Przypuszczam, że takiej dyscypliny nie było nawet w Edelweiss.


Mostek

Kiedy Marie Jeanne zdołała już wyszkolić drużynę, jej podopieczni uczyli następnych. W ten sam sposób rozszerzała swoje działanie cała dwudziestka alpinistów.
Część instruktorów przebywała w górach, reszcie przyszło czekać w sztabie zakaukaskiego frontu w Tbilisi na misje specjalne, które wykonywali dowodząc najlepszymi z przygotowanych przez siebie żołnierzy.
Zadanie: wysadzić w powietrze most przerzucony nad jedną z głębokich przepaści na terenie okupowanym przez wojska niemieckie. Materiał wybuchowy: dynamit. Detonacja za pomocą impulsu elektrycznego.
Oddział przewidziany do takiej akcji nie powinien być za duży, wystarczy pięciu ludzi. Marie Jeanne ożywia się, opisując szczegółowo czas i miejsce akcji, nasłonecznienie terenu, zagęszczenie poszycia, ogrom głazów na zboczu oraz stromość prowadzącej do mostku ścieżki. Poruszając się teraz jak aktorka, uruchamia pantomimę rozbieganych rąk. Jej spojrzenia pełzają czujnie po pokoju, wypatrując ukrytych het wysoko, pomiędzy rzędami książek i wazonem z kwiatami niemieckich patroli.
Ponieważ nikogo nie widać, starsza pani zabiera się do wiercenia otworu w skale, by po chwili umieścić w nim przypominający mydło materiał wybuchowy. Trzeba było przygotować wszystko z należytą ostrożnością tak, aby most zawalił się już od pierwszej próby, a równocześnie eksplozja nie była zbyt głośna.
Wszystko gotowe, teraz Francuzka postanawia zaczekać do momentu, kiedy na moście znajdą się niemieccy żołnierze. Po co wysadzać sam most? Przewody zostają przysypane piaskiem, żeby nie rzucały się w oczy, żołnierze odprawieni wysoko na skały, skąd mają osłaniać instruktorkę, która zastygnie teraz w cierpliwym oczekiwaniu.
Jegrzy nie każą na siebie długo czekać, wkrótce na ścieżce pojawi się ich ponad trzydziestu. Za dużo. W razie strzelaniny wybiją Rosjan do nogi. Kiedy wkroczą na most, ręka Marie Jeanne mimo wszystko gwałtownie zakręci korbką i opuści dźwignię induktora. Eksplozja nie nastąpi. Uszkodzony przewód nie dopuści iskry do zapalnika, dynamit nie wyleci w powietrze, skała się nie skruszy i Niemcy nie pospadają w przepaść.
Pomiędzy nagrzanymi słońcem głazami zamiast wybuchu zapanowała cisza, którą słyszymy wyraźnie w schludnym paryskim mieszkaniu.
– Zapadłam się pod ziemię – szepce Marie Jeanne, zostawiając sobie oddech na nerwowe westchnienie. Dłonie staruszki bezwiednie wędrują w kierunku czoła, teraz wykonuje gest jak ktoś, kto ociera niewidoczną kropelkę potu. Żeby tylko nie zaczęli strzelać, dopóki Niemcy jej nie zauważą! Ta myśl nasuwa się automatycznie.
Po ciągnących się w nieskończoność sekundach kobieta zobaczy krótkie sznurowane buty zaledwie o parę metrów od siebie i równie blisko, na tle pobrzękiwania przytroczonych do pasa hełmów, haków, lin i uprzęży, usłyszy luźne fragmenty rozmów.
Kilkudziesięciu niemieckich alpinistów w porozpinanych letnich mundurach minie zdrętwiałą między skałami kapitan Koffmann i żaden jej nie zauważy.
Marie Jeanne, prawie nie oddychając, długo jeszcze tkwić będzie z dłonią zaciśniętą na bezużytecznej dźwigni induktora. Chłopcy z Edelweiss odchodzą, nie zdając sobie sprawy, że podobnie jak Rosjanie przez przypadek uniknęli właśnie natychmiastowej śmierci.
W następstwie porażki pod Stalingradem Niemcy zmuszeni byli wycofać się z Kaukazu. Łańcuch górski utrzymano, a Marie Jeanne została czasowo zdemobilizowana. Teraz nie miała okazji chodzić po górach, a równocześnie, zataiwszy wykształcenie, nie mogła pracować w zawodzie lekarza. Bezczynność jak zwykle nie dawała jej spokoju – tym bardziej, że Niemcy, choć w odwrocie, nadal stawiali opór. Wreszcie w 1944 telegraficznie wezwano ją do dowództwa.
Tylko na to czekała! Błyskawiczna kontrola umundurowania, czyszczenie pagonów szczotką do ubrania, przedtem ablucja, uczesanie, kropelka za ucho. Ciche stuknięcie drzwi i gwałtowny chrobot klucza w jedną – a zaraz potem w drugą stronę. Drzwi wpadają teraz z powrotem do przedpokoju, lejąc za sobą strugę światła. Szybkie kroki i szelest krótkiego płaszcza. – Szminka, koniecznie szminka!
Popłoch w szufladach, kieszeniach i pod łóżkami, wreszcie, po raz kolejny, w torebce. Jest!
Resztki pomadki wystarczą na raz, może dwa. Spojrzenie do lustra, zdecydowany ruch głową i kontrola uczesania. Teraz, kiedy usta nabrały koloru, wydawały się poważniejsze.
W budynku poprowadzono ją po miękkiej zgniłozielonej wykładzinie, słabo oświetlonym, lecz strzeżonym przez wartownika korytarzem. Z obu stron naprzemienny szpaler takich samych drzwi. Któreś się otwierają, za nimi niewielki pokój oświetlony jedyną, stojącą na biurku lampą.
Za stołem w geście powitania unosi się oficer o twarzy naznaczonej wyższym wykształceniem, spojrzenie ma jednak nieprzeniknione jak podwójnie złożone sukno. Pod blatem wyprasowane spodnie i nieznacznie ubłocone buty – no cóż, wojna. Niewielki stos teczek, na tej z wierzchu kopiowym ołówkiem ktoś starannie napisał: Мария Жанна Коффманн.

Kiedy odprowadzający ją żołnierz zamyka za sobą drzwi, kobieta ze wszystkich sił stara się nie patrzeć za plecy oficera na ogromną wojskową mapę topograficzną Austrii.
Alpinizma nie zabyli? – mężczyzna pyta z lekkim, lecz niespodziewanym uśmiechem, który teraz udziela się Marie Jeanne.
Ale to niedobrze, nie chciała przecież dać po sobie poznać, jak bardzo jej na nowych misjach zależy, ten uśmiech może wszystko zepsuć!
– Jeśli już zajmować się alpinizmem, to w Alpach, skąd się ta dyscyplina wywodzi! – teraz usiłuje odezwać się dyplomatycznie, ale widzi, że tamten wszystko już przejrzał.
– Jeżeli dobrze sobie przypominam, rozumiecie po niemiecku? – zapytał porozumiewawczo, wskazując na solidnie wypchaną teczkę.
Natürlich! – odparła usłużnie, jednocześnie sadowiąc się na zydlu nieco wygodniej. Zdawała sobie sprawę, że skoro rozmowa przybrała taki obrót, może to oznaczać szansę wzięcia udziału w poważniejszej akcji.
– I doświadczenie bojowe... Godne pozazdroszczenia! – kontynuował niedbale oficer, wertując kilka gęsto zapisanych kartek. Tego jej tylko brakowało. Co za tupet! Siedzi sobie taki w Moskwie gryzipiórek, gdy inni wojują, i mówi „godne pozazdroszczenia”! Opanowała się jednak i powiedziała zimno:
– Tak, mam doświadczenie bojowe. W jakiej sprawie zostałam tu wezwana?
Z trudem powstrzymała się teraz od spiorunowania wzrokiem biuralisty, w końcu jednak postanowiła nie prowokować dyskusji. Przyszła tu po to, by dostać się na front.
– W przyszłym tygodniu rozpoczniecie kurs spadochronowy. Nigdy dotąd nie skakaliście, prawda? – spytał teraz jedynie przez grzeczność.
– Nie skakałam, ale pytaliście zdaje się o doświadczenie alpinistyczne – skierowała rozmowę na pewniejsze tory.
Dlaczego nigdy nie uczyłam się skoków? Ta myśl zaprzątnęła jej uwagę i nim się spostrzegła, oficer wskazywał już na mapie okolice Innsbrucku i dalej, ku włoskiej i szwajcarskiej granicy.
– Zostaniecie zrzuceni wraz z grupą desantową złożoną z zagranicznych komunistów. Waszym pierwszym zadaniem będzie przedostanie się do obozów jenieckich położonych tutaj, tutaj i tutaj, oraz uwolnienie jeńców sympatyzujących z proletariatem. Następnie utworzycie z nich partyzantkę, która rozsypie się po Alpach, początkując otwarcie drugiego frontu walki z hitlerowskim najeźdźcą. Do tej pory wszystko jasne?
– Rozumiem, oczywiście, tylko skąd weźmiemy sprzęt niezbędny do wspinaczki oraz broń i amunicję? – spytała rzeczowo, przypominając sobie początkowe trudy na Kaukazie, gdy oprócz doświadczenia jej oddziałom brakowało przede wszystkim sprzętu i odzieży.
– Wszystko zrzucimy wam na paraszutach w umówionym miejscu i odpowiednim czasie, już o to się nie martwcie! – odparował bez pardonu, wyciągając w jej kierunku paczkę biełomorów. Odmówiła ruchem głowy, zupełnie tak, jakby połykała jakieś słowa.
Nie zwracając na to specjalnej uwagi, przytknął rozbłyskającą zapałkę do końcówki własnego papierosa i zaciągnąwszy się kontynuował:
– To nie koniec waszego zadania. Spośród więźniów wyłuskacie francuskich komunistów, by z ich pomocą uzyskać kontakt z Ruchem Oporu. Do Francji dostaniecie się przez góry, na miejscu będziecie pełnić rolę emisariuszki.
– Jak będę kontaktować się z Moskwą? – oderwała się wreszcie od plamy atramentu na blacie i spojrzała ku mapie nad głową rozmówcy.
– Dostarczymy wam radiostację, przez którą będziecie otrzymywać zaszyfrowane rozkazy. Teraz wzrok jej ślizgał się metodycznie po rozhuśtanej fali poziomic i zaznaczonych chorągiewkami obozach jenieckich.
Do tego zadania rzeczywiście potrzeba było kogoś z jej umiejętnościami, teraz dopiero poczuła się mile połechtana komplementem o „godnym pozazdroszczenia doświadczeniu bojowym”.
– Oczywiście wszystko, o czym wam powiedziałem, ma charakter najściślejszej tajemnicy wojskowej, zdajecie sobie z tego sprawę?
– Naturalnie – odparła. Nie pierwszy raz mam do czynienia z tajemnicą wojskową, gdzie mam podpisać?
– Tutaj – wskazał niewielki plik kartek.
Wielce obiecujący początek okazał się jednak niewypałem. Brakowi obycia ze spadochronem Marie Jeanne zawdzięcza oddelegowanie do grupy, która miała wyruszyć nad Austrię dopiero w drugiej kolejności, tymczasem odbywając intensywne szkolenie.
Jednak po wysłaniu pierwszego oddziału wyszło na jaw, że niemiecki kontrwywiad wiedział o wszystkim, i spadochroniarze wpadli prosto w zasadzkę. W tej sytuacji grupę Francuzki rozmontowano i zdemobilizowano. Do końca wojny nie udało jej się już dostać na front.
Później na kilka lat wróciła do praktyki lekarskiej. Praca w szpitalu satysfakcjonowała ją, lecz bez przerwy brakowało jej gór, testowania własnych możliwości i ekstatycznych zastrzyków adrenaliny. Tęskniła za skupieniem i koncentracją, które w ostatecznej formie objawiają się dopiero po przebyciu najtrudniejszej trasy, na pierwszym przystanku po przejściu przez szczyt, kiedy już wiadomo, że wejście się udało, a okolica wciąż jeszcze karmi chciwe oczy krasotą. Każdy, kto choćby przez chwilę uprawiał wspinaczkę, wie, jak wciąga adrenalina i doświadczenie przekraczania granic własnych możliwości.
Pewnego dnia znów otrzymała wezwanie. Tym razem na Łubiankę, gdzie jako „doświadczonemu wrogowi Związku Radzieckiego” kazano jej złożyć zeznania przeciwko samej sobie. Miała okazać się francuskim szpiegiem.
Marie Jeanne nie jest gotowa opowiadać o przesłuchaniach ani o łagrze w Kazachstanie, do którego trafiła na siedem lat. Przeciska jej się przez krtań tylko tyle, że ludzi, którzy w warunkach obozowych zdołali uchronić swoje człowieczeństwo, umie policzyć na palcach. Nie śmiem pytać o szczegóły. Pani Koffmann woli opowiadać o tym, co było później – o prostych kaukaskich góralach, których człowieczeństwo ceni sobie najbardziej.


Zaloty

Wraz z odwilżą rozpoczęły się legalne i nielegalne powroty z łagrów i miejsc specjalnego przesiedlenia. Najbardziej zuchwali mieszkańcy Kaukazu wracali jeszcze w pięćdziesiątym trzecim, zastając w swoich domach Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, Kozaków i Tatarów. W tym czasie pani Koffmann penetrowała Azerbejdżan, było tu znacznie spokojniej – mieszkańców Zakaukazia donikąd nie deportowano i zarzewie konfliktu po tej stronie gór wydawało się mniej niebezpieczne.
W wioskowych czajchanach, które Marie Jeanne zaskakująco, lecz słusznie porównuje do brytyjskich gentlemen's clubs, obecność kobiety zawsze budzi z trudem tłumiony pożar krwi. W oparach tytoniowego dymu, ponad szklankami i cybuchami błyskają ukradkowe spojrzenia, w których dzika odwaga toczy bezustanny bój z nieśmiałością. Jeśli próba nawiązania flirtu z wykształconą nieznajomą się nie powiedzie, śmiałek narazi się na śmieszność wobec całej społeczności. Stawka rośnie wraz ze skalą ryzyka, na Kaukazie to nie przelewki.
Kapitan Koffmann lubi igrać z ogniem i ceni sobie odważnych mężczyzn. Popijając herbatę, obserwuje paru z nich: szepczących nad gazetą, najwyraźniej skrupulatnie przygotowujących się do przełamania pierwszych lodów. Wreszcie podchodzą: kilku mniej śmiałych chowa się lekko za plecami starszego górala, trzymającego numer „Izwiestii”. Na zdjęciu zwycięzca konkursu pianistycznego imienia Czajkowskiego, Harvey Van Cliburn, trzyma dwa małe kundelki – Biełoczkę i Striełoczkę. Dokonawszy właśnie podboju kosmosu, psiaki odrobinę przyćmiewały sławą nawet uhonorowanego muzyka.
Azerscy pasterze nie rozumieją, kim jest ten człowiek, ani dlaczego fotografuje się ze zwierzętami tak podłej kondycji, jak choćby najładniejsza sobaka. Brak im pojęcia o kosmosie i nigdy nie widzieli fortepianu. W dodatku skoncentrowani są wyłącznie na niej.
Spasibo, Jules Verne! – starsza pani klaszcze w dłonie, a jej głos robi się filuterny.
Kiedy zacznie opowiadać o pocisku, w którym umieszczono pieski, i o ogromnej armacie, z której wystrzelono je w lot dookoła globu, szacunek górali stanie się bezgraniczny. Oto mają Szeherezadę, która pod obstrzałem niecierpliwych pytań snuje tysiąc drugą baśń z lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku.
Człowiek, o którym opowiada, też jakiś dziwny – gra na harmonii bez miecha i chyba specjalnie go zza granicy sprowadzili, bo Rosjanin na czymś takim zagrać by nie umiał. Tu wciąż jeszcze wysoko ceni się umiejętność bajania!
Honor nie pozwala góralom nie podjąć rzuconej rękawicy, najlepiej w takim wypadku opowiadać o Ałmasty, skoro ona częstuje ich opowieścią o psach wystrzelonych z armaty:
– Kiedyś aniołowie żyli jeszcze na ziemi i pewnego dnia postanowili wybudować schody aż do nieba. Kiedy je zbudowali i postanowili wejść na górę, niektórzy z nich spadli i połamali sobie skrzydła. To upadłe anioły stały się Ałmasty.
Dla Marie Jeanne nie ma znaczenia, że Wielka Stopa nie istnieje – z poszukiwań śnieżnego człowieka wykuła swój sposób na życie. Publikuje prace na temat Ałmasty, ograniczając się do relacjonowania świadectw mieszkańców najwyższych gór. W jednej z nich pisze, że górale częściej opowiadają o spotkanych samcach niż o samicach. Jeśli gatunek rzeczywiście istnieje, każda z płci powinna stanowić mniej więcej połowę populacji i w takich też proporcjach powinna być widywana... W opowieściach o Ałmasty przewijają się także wzmianki o silnym fetorze, jaki wydzielają osobniki tego gatunku. Być może – zastanawia się badaczka – ludzie chętniej przypisują charakterystyczny zapach samcom niż samicom i stąd takie zachwianie statystyki? Żadnych stwierdzeń – jedynie hipotezy i ślady wielu odbytych rozmów.
Odnoszę wrażenie, że śledzenie mitów o śnieżnym człowieku służy pani Koffmann również do zgłębiania dusz kaukaskich górali. Co sądzą, jak postrzegają rzeczywistość, dlaczego żyją bliżej zaświatów, magii i legend niż pozostali Europejczycy?
Respekt, jakim mieszkańcy gór otaczają Francuzkę, stwarza pole dla nowego rodzaju relacji, powoli nawiązują się przyjaźnie na całe życie. W takim wypadku nieomal wchodzi się do rodziny. Za „brata” kaukaski góral dałby się posiekać.
Do dziś otrzymuje listy: „Droga Starsza Siostro, Żanno...”. Tak piszą jej młodsi bracia. Starsi przeważnie wymarli lub nigdy nie nauczyli się pisać.

Kiedy George W. Bush wygłaszał słynne zdanie, że po jedenastym września nic już nie będzie wyglądało tak samo, Marie Jeanne, w skupieniu mieszając herbatę, żegnała Ałmasty, który w poszukiwaniu upragnionych jagód zabłądził na pole minowe.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru