PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 67

Ogrody – ósme otwarcie


Pomysł festiwalu Otwarte Ogrody, zainicjowany przez Magdalenę Prosińską i Łukasza Willmanna, zrodził się
„z chęci ratowania i promocji najcenniejszych zasobów kulturowych i naturalnych przedwojennych, mazowieckich miast-ogrodów, uzdrowisk i letnisk” (http://www.otwarteogrody.pl/). Choć przyświecająca mu idea jest od lat ta sama, kolejne edycje festiwalu przybierają coraz to nowe formy.
W Podkowie Leśnej pierwsze z nich sprawiały wrażenie robionych na eksport. Program, skupiony głównie wokół dziejów miasta i jego sztandarowych postaci, skierowany był do przyjezdnych i nowych mieszkańców. Królowały wydarzenia prezentujące historię powstania miasta-ogrodu oraz spuściznę literacką i artystyczną jej znamienitych mieszkańców.
W kolejnych latach Otwarte Ogrody coraz mniej miejsca poświęcały dawnym i historycznie doniosłym chwilom w dziejach Podkowy. Zamiast tego zaczęto do niej ściągać interesujących ze względu na działalność artystyczną krewnych i znajomych królika, którzy wraz z mieszkańcami koncertowali, prezentowali swoje obrazy, zdjęcia i filmy.
Tegoroczna edycja dobitnie świadczy o nowych kierunkach. Obok miejsc tradycyjnie już kojarzących się z festiwalem (pałacyk, Aida, liceum przy Wiewiórek, ogród Hanny Gradkowskiej...) pojawiły się nowe, świeże i interesujące. (MW)



Niech przemówi dom

Willa Borowin, kupiona przed wojną przez siostry Janinę i Wandę Niemyskie, usytuowana jest z dala od podkowiańskich szlaków wycieczkowych. Mimo to na spektakl Babie lato, odegrany o zmroku w jej ogrodzie, przybyły tłumy.

Przedstawienie Joanny Cichoń na kanwie dramatu Jerzego Kowalskiego, opartego na autentycznych wydarzeniach, zostało zrobione z ogromnym rozmachem. W sztuce wzięło udział około dwudziestu aktorów amatorów, mieszkańców Podkowy, w wieku od przedszkolnego do emerytalnego. Partnerowali im zawodowcy – Andrzej Precigs i Witold Bieliński. Ogromna scena, zajmująca sporą część ogrodu, została obstawiona reflektorami, a aktorów przypięto do mikroportów.

W Babim lecie splatały się ze sobą dwie narracje. Ta bardziej przyziemna, i chyba ciekawsza dla widzów, ukazywała sceny z życia codziennego willi Borowin w okresie powstania – darcie szmat na bandaże, zbieranie pomidorów, z których przyrządzano ogromny gar zupy, wspólne posiłki i rozmowy. W dowcipnych często dialogach odbijały się spory polityczne i obyczajowe, jakie prowadzili pomiędzy sobą nowi domownicy, uciekinierzy z Warszawy, z neurotyczną Marią Dąbrowską na czele. Błahe rozmowy o organizacji życia w coraz bardziej zatłoczonym domu przeplatały się z dyskusjami o sensowności powstania, roli aliantów i Rosjan. Niewinne zabawy dzieci zderzały się z przerażającymi historiami o losach powstańców i cywili, o strasznych warunkach w obozie przejściowym w niedalekim Pruszkowie (obecnie Muzeum Dulag 121).

Drugi nurt narracji był dużo bardziej abstrakcyjny. Stwórca- reżyser zjawił się na scenie przy dźwiękach utworu Richarda Straussa rozpoczynającego film 1001: Odyseja Kosmiczna Stanleya Kubricka. A później raz po raz interweniował w rzeczywistość przedstawioną w Borowinie i – na podstawie kolejnych wojennych doniesień – snuł rozważania nad naturą świata. W duchu kordianowskim wygrażał sam sobie i skarżył się na zwyrodnienie gatunku ludzkiego.

Choć kreujący tę postać Witold Bieliński grał bardzo ekspresyjnie, uwagę widzów przyciągała głównie naturalna sceneria spektaklu. Od czasów wojennych dom niewiele się zmienił. Nadal niezwykle trafnie brzmią słowa Marii Dąbrowskiej, która tak go wtedy opisywała: „Wydał mi się niesłychanie uroczy, pokoje cieniste, staroświeckie, a ogród zaniedbany, piękniejszy niż kiedykolwiek”. To dzięki atmosferze willi i wielopokoleniowemu zespołowi aktorów czas wojny ożył również dla tych widzów, którzy kampanię wrześniową i powstanie warszawskie znają już tylko z lekcji historii. Ciekawa to była podróż.


Na skrzydłach

Inną wyprawę, bo nie wstecz, a wzwyż, zaproponowali nam Małgorzata i Tadeusz Maciołkowie, w tym roku po raz pierwszy otwierający swój ogród. Na przybyłych do ogrodu paralotniarskiego czekało rozpięte między gałęziami wysokich sosen jedenastometrowe skrzydło oraz uprząż zamontowana tak, by mogła służyć najmniejszym z odwiedzających za huśtawkę. Scenerię wzbogacały zdjęcia i filmy z kolejnych wypraw pana Tadeusza. Gospodarze chętnie opowiadali o technicznej stronie swojej pasji i towarzyszących jej przeżyciach.

Ogromny żagiel i uprząż mieszczą się akurat w dwudziestokilogramowym plecaku.

– Ale lepiej się nie przyznawać, co się wiezie – ostrzegał pan Tadeusz. – Wtedy liczą jak za sprzęt sportowy. Najlepsze stoki do latania są na północy Włoch. Ciepłe powietrze unosi się tam tak szybko do góry, że pozwala na długie szybowanie – wyjaśniał.

– I ile pan może latać w takich sprzyjających warunkach? – pytano.

– Ile pęcherz wytrzyma. Można i sześć godzin, ale wtedy trzeba brać ze sobą rurkę, żeby poradzić sobie z fizjologią.

Po spotkaniu z państwem Maciołkami niejeden z gości pomyślał pewnie: „A gdyby tak pofrunąć?”. Pytanie, czy taki był cel spotkania, pan Tadeusz skwitował: „Ja bardzo chętnie poopowiadam o swojej pasji, ale zachęcać nikogo nie będę. I tak już jest ciasno na niebie”.


Tylko powietrze

Kolejną pochwałę lekkości zaoferował nam ogród przy ul. Sienkiewicza 4. Spotkanie toczyło się tam wokół dwóch stołów. Pierwszym był eksponat z papieru i sklejki, z blatem splecionym ze sznurka, rozpięty pomiędzy drzewami 30 cm nad ziemią, autorstwa Koji Kamoji i Małgorzaty Sady, drugim – solidny stół w pracowni, zastawiony ciastami i butelkami wina na powitanie gości. Do artystów ustawiały się długie kolejki znajomych, którzy konwersowali o tym i owym. Odwiedzający rozpełzli się po domu i podziwiali zgromadzone tam dzieła, w tym najnowsze obrazy Anny Sadowskiej oraz Godzillę Izydora Witaszyńskiego z 1977 roku. Przed domem, dla bardziej dociekliwych, położono kilka obszernych katalogów wystaw Kamoji, obejmujących całą twórczość artysty, dla którego pusta przestrzeń jest źródłem inspiracji. On sam bowiem jeszcze w latach sześćdziesiątych powiedział: „Nie chodzi mi o budowanie czegoś nowego, lecz odnalezienie i utrwalenie rzeczy, o których zapominamy, i świata, od którego się oddalamy. Chciałbym znaleźć taką formę, aby uzyskać ich obecność” (cyt. za Ewą Gorządek, http://www.culture.pl).

Czy Otwarte Ogrody nadal służą ratowaniu i promocji najcenniejszych zasobów kulturowych i naturalnych przedwojennej Podkowy Leśnej? Na pewno, chociaż ogród paralotniarski czy nieformalna galeria przy Sienkiewicza 4 wskazują na nowy kierunek. Mieszkańcy coraz chętniej dzielą się swoimi pasjami, które często mają niewiele wspólnego z tradycjami miasta. Najodważniejsi nie reprezentują, jak wcześniej, znanych już grup czy instytucji. Podkowa zwróciła się ku teraźniejszości i ku jednostce. I dobrze, bo ośmiela to nowe osoby do udziału w życiu publicznym i wnosi powiew świeżości.


Maria Wróblewska




Egzotyczna Mongolia

Są takie miejsca na świecie, gdzie nie ma samochodów. Większość mieszkańców Mongolii niezmiennie od wieków porusza się konno. Koń stanowi tam nie tylko główny środek transportu, lecz także ulubiony temat ludowych pieśni. Stał się też motywem przewodnim wystawy w Aidzie, która w tym roku pozwoliła nam przenieść się na chwilę do krainy niezmierzonych stepów. Fotografie ze swoich wypraw na ziemie Czyngis Chana zaprezentował Tomasz Biernacki.

Na jednym ze zdjęć widać małego, zaledwie kilkuletniego mongolskiego chłopca na potężnym wierzchowcu. Podobno tamtejsze dzieci potrafią jeździć konno, zanim nauczą się chodzić. Te, które najlepiej opanują sztukę jeździectwa, mają szansę wziąć udział w prestiżowym wyścigu na festiwalu Naadam. Podłoże polityczne tego święta zmieniało się w ciągu lat, ale tradycja corocznych zawodów przetrwała wieki burzliwej historii i jest kultywowana do dzisiaj.

Wyścig odbywa się na rozległych stepach w pobliżu Ułan Bator. Ogrom przestrzeni zdaje się wymykać z kadrów Biernackiego i ciągnąć poza nimi w nieskończoność – jest w nich pamięć o dawnej mongolskiej potędze. Niezmiennym elementem tego krajobrazu są tradycyjne mongolskie jurty. Tuż obok fotografii z wyścigów – obrazy pochodu kawalerii na dostojnych wierzchowcach. Dalej – zdjęcia jeźdźców z planu filmu o Czyngis Chanie, przy którego realizacji autor zdjęć pracował jako kostiumolog. W Mongolii był dwukrotnie, przez kilka miesięcy. Po raz pierwszy w roku 1976, potem – w 2004. Poza planem filmowym dużo czasu spędzał na targu, skąd przywiózł elementy oporządzenia jeździeckiego, które również można było obejrzeć na wystawie. Była też okazja do spróbowania polskiej wersji mongolskiego sutee caju – herbaty tradycyjnie przyrządzanej z ziół, mleka, masła i soli.

Z portretów mongolskich jeźdźców bije duma i męstwo, przez co mogą wydać się nieprzystępni. Ale to mylne wrażenie. Autor mówi, że nigdzie nie spotkał się z taką życzliwością, jak tam. Opowiada o Mongolii z sentymentem i błyskiem entuzjazmu w oczach. W tle jego opowieści gra spokojna muzyka skrzypiec morin chuur. Ciągnie się mozolnie, bez zbędnego pośpiechu – jak czas na mongolskiej prowincji.



Na węgierską nutę

W mniej odległe, ale równie ciekawe rejony przeniosła podkowian węgierska kapela Fabatka. (Międzypokoleniowa zabawa taneczna podczas Otwartych Ogrodów stała się już swego rodzaju tradycją).

Grupa artystów pochodzi z Siedmiogrodu. Ich muzyka wywodzi się właśnie stamtąd, a także z terenów rumuńskiej Mołdawii, zamieszkałych przez Czangów, mniejszość węgierską. Ich tradycyjna kultura zachowała się dzięki wielowiekowej izolacji etnicznej i wyznaniowej. Fabatka to jedna z wielu węgierskich grup muzycznych, powstałych pod koniec lat dziewięćdziesiątych, które kultywują muzyczną tradycję Czangów.

Fabatkę tworzą głównie ludzie młodzi. Niektórzy, kiedy zaczynali grać w zespole, mieli zaledwie kilkanaście lat. Wzrastali wśród rodzimego folkloru, ale eksperymentowali także z innymi gatunkami, przede wszystkim z jazzem. W ten sposób powstała muzyka świadoma swych korzeni, ale niezasklepiona w tradycji i przemawiająca do współczesnego słuchacza.

Autentyczność wiejskiego folkloru podanego w nowoczesnej aranżacji przyciągnęła młodszych i starszych podkowian na deski przed pałacykiem. Wielu z nich chętnie – i trzeba przyznać, nader szybko – uczyło się kroków tradycyjnych tańców węgierskich. Prowadząca warsztaty Anna Braćko i lider zespołu Ferenc Segercz zachęcali do wspólnej zabawy. Do wieczora ponad drzewami parku unosiły się skoczne, żywiołowe dźwięki.



Sielsko, wiejsko, anielsko

Nietrudno jest ulec urokom dalekiej Mongolii. Majestat tamtejszych krajobrazów budzi podziw, a egzotyka azjatyckiej kultury – ciekawość i fascynację. Muzyka Węgrów z Siedmiogrodu czy Mołdawii porywa do tańca. Nie trzeba dostrzegać w niej wielkiej kulturowej spuścizny, żeby się dobrze bawić przy jej skocznych rytmach. Wszystko, co nieznane i jedyne w swoim rodzaju, jest interesujące. Ale czy można zafascynować się czymś, co mamy tuż obok siebie? Szkoda, że w ogrodzie literackim w miejskiej bibliotece znalazło się tak niewiele spośród niemałej chyba liczby osób, które – podobnie jak ja – mają co do tego wątpliwości. Odbyło się tam spotkanie z Lechosławem Herzem – krajoznawcą, regionalistą, przyrodnikiem, publicystą i pisarzem, autorem znakomitej książki Wardęga. Opowieści z pobocza drogi. Autor mówił o początkach swojej kariery pisarskiej, a czytanymi fragmentami książek prowadził słuchaczy przez rozmaite miejsca i odległe czasy, bawiąc przy tym anegdotami. Nie zabrakło nawet paru słów o Podkowie.

W Klangorze i fanfarach czytamy: „Są takie miejsca na Mazowszu, takie łąki ogromniaste, od horyzontu po horyzont, oprawione w towarzyszące im lasy. I takie wsie są malownicze, wiejskie jak trzeba, z drewnianymi chałupami, ze żwirową drogą pomiędzy opłotkami, z bocianimi gniazdami co kilkadziesiąt metrów (...). Są takie miejsca, i to wcale liczne. Tylko trzeba umieć do nich trafić”. I Herz dowodzi, że nie jest to trudne. A jak już trafimy, będziemy zaskoczeni, jak blisko było to „nieznane i jedyne w swoim rodzaju”.

Już na początku spotkania pisarz zauważył, że jeśli czytelnik ma do wyboru książkę o Mazowszu i książkę o Tatrach, wybierze tę drugą. Przyznać muszę ze wstydem, że gdybym nie miała okazji tych słów usłyszeć, prawdopodobnie i ja bym tak zrobiła. Ale że taka okazja się nadarzyła, wszystkim, którzy mają jeszcze wątpliwości co do uroku Mazowsza – niezależnie od ich wieku, zainteresowań i wakacyjnych planów – mogę polecić, by sięgnęli do tekstów Lechosława Herza o tej niedocenianej krainie. Jeszcze nie wszystko stracone. Tu wciąż jeszcze znaleźć można miejsca, w których – jak głosi tytuł jednego z rozdziałów Klangora – jest „sielsko, wiejsko, anielsko”.


Paulina Matuszewska



W ogrodzie artysty

Trochę bałam się tej wizyty. Po pierwsze dlatego, że nie będę umiała oddać tego, co zobaczę w ogrodzie rzeźbiarza Jerzego Juczkowicza, bo co tu dużo mówić, w dziedzinie sztuki, szczególnie rzeźbiarskiej, ekspertem nie jestem. Po drugie, zawsze tkwiło we mnie przeświadczenie, że pracownia artysty to miejsce swego rodzaju uświęcone i nie należy wpuszczać do niego postronnych.

Na szczęście, myliłam się. Było to naprawdę bardzo miłe przeżycie. Gości witała żona artysty, częstując wszystkich przepysznym ciastem ze śliwkami. To również było szczególne doznanie – spotkać swoją wychowawczynię po prawie dziesięciu latach. W ogrodzie wystawiono rzeźby głów wykonane z powyginanych i umocowanych jeden obok drugiego pasków metalu. Z każdej dało się wyczytać co innego, inną ekspresję twarzy. Dalej do wnętrza pracowni zapraszał sam artysta, z którym można było swobodnie porozmawiać, nie tylko o sztuce. Moją uwagę zwróciły szczególnie trzy posągi. Były to trzy kariatydy, mniejsze wersje tych, które, wykonane z brązu, stoją na tyłach gmachu Sądu Najwyższego, a symbolizują wiarę, nadzieję i miłość.

Mimo nie najlepszej pogody udało mi się spotkać oko w oko ze sztuką w atmosferze, która w żaden sposób nie zmuszała do udawania znawcy ani do kontemplacji dzieła w absolutnej ciszy, do czego przyzwyczaiła nas przestrzeń i konwencja muzeum. Nastrój ten sprawił, że nie chciało się opuszczać gościnnego miejsca, w którym, nie pierwszy już raz, można było z bliska i po domowemu obcować z pracą artysty.



Ogród rodzinny

W niedzielne popołudnie pogoda okazała się łaskawa, wprawdzie tylko na kilka godzin, ale to wystarczyło, by móc nacieszyć się atrakcjami przygotowanymi głównie dla najmłodszych uczestników festiwalu.

W tym roku imprez dla dzieci było naprawdę sporo, dlatego tylu rodziców zdecydowało się spędzić ten czas ze swoimi pociechami w otwartych ogrodach. Łąka przed pałacykiem tętniła życiem jak nigdy. Bajkowe kucyki cieszyły się ogromną popularnością, tak samo jak „oaza dogoterapeutyczna”. Możliwość pogłaskania zwierzaka sprawiała każdemu maluchowi ogromną frajdę.

Na pikniku rodzinnym obok zabaw na kocykach i hamakach, gier sportowych i podwórkowych, znalazł się też czas na rzeczy poważniejsze. Ogród naukowy dla dzieci i rodziców zorganizowało Międzynarodowe Centrum Edukacji Montessori. Uczniowie działającej przy centrum szkoły przygotowali przy pomocy dorosłych proste eksperymenty. Każdy uczestnik dostawał zestaw pytań obmyślonych przez naukowca, np. jak powstaje tęcza, czy można napełnić wodą naczynie, wkładając je do niej do góry dnem, albo dlaczego termometr włożony do plastikowej torebki szybciej się nagrzewa? Żeby otrzymać nagrodę, należało odpowiedzieć na co najmniej pięć pytań. Dzieci nie tylko obserwowały, ale i same mogły wykonać proste doświadczenie domowymi sposobami. Jak wiadomo, idea nauki przez zabawę sprawdza się znakomicie, a drobne upominki dodatkowo motywowały najmłodszych.

Zapowiedziane w programie festiwalu rodzinne budowanie z 25 tysięcy drewnianych klocków z góry wzbudziło moje zainteresowanie. Jednak gdy zobaczyłam klocki, poczułam się trochę zawiedziona – myślałam, że będzie to zabawa nieco bardziej wymagająca. Dopiero gdy sama spróbowałam wykonać jedną z przykładowych konstrukcji, doceniłam wartość „klockologii”. Nie spodziewałam się, że zwykłe na pozór klocki mogą sprawić tyle radości i młodszym, i starszym. Tym samym okazały się świetną propozycją na wspólne spędzanie czasu przez rodziców i dzieci.

Z pewnością nie opisałam wszystkich atrakcji czekających na przybyłych. Perspektywa dorosłego ograniczyła moją ciekawość do niektórych tylko rozrywek przygotowanych przez organizatorów. Następnym razem obiecuję zasięgnąć opinii małego eksperta.


Agata Watemborska




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treœci numeru