PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 66

Moja parafia


Nasza podkowiańska parafia obchodzi sześćdziesięciolecie swego istnienia, jest więc dość młoda, zwłaszcza w porównaniu z istniejącymi od czasów średniowiecza parafiami w Brwinowie, Pruszkowie czy Grodzisku. Ale dzięki temu możemy objąć całe jej dzieje spojrzeniem naocznych świadków. Swoimi wspomnieniami i przemyśleniami zechcieli podzielić się z nami parafianie z różnych pokoleń.



Pamiętam księdza Kolasińskiego

Kiedy zamieszkaliśmy w Podkowie Leśnej, naszą parafią był kościół brwinowski i tam została ochrzczona w 1942 roku moja młodsza siostra. Podkowiański kościół pamiętam jeszcze z czasów, gdy duszpasterzem był ksiądz Bronisław Kolasiński. Bywał u moich rodziców przed wojną, a także później, mieli wiele wspólnych spraw, bo ksiądz był, podobnie jak mój ojciec, Józef Klukowski, zaangażowany w konspirację. Pozostała mi w pamięci jego maciejówka z błyszczącym daszkiem. On sam wyróżniał się zdecydowanym charakterem, co stało się powodem jakiegoś nieporozumienia, wskutek czego czworo podkowiańskich dzieci, w tym i ja, przystąpiło do Pierwszej Komunii nie w naszym, lecz w brwinowskim kościele. Moja Pierwsza Komunia odbyła się w dzień powszedni, w czwartek. Ponieważ do kościoła było daleko, pojechaliśmy bryczką, której użyczył nam znajomy ojca, właściciel majątku Kopana. Po skończonej uroczystości woźnica woził nas jeszcze po Podkowie, co stanowiło dla nas nie lada frajdę. W rodzinnym albumie zachowały się zdjęcia z tej uroczystości, nas z rodzicami i księdza Franciszka Kaweckiego, brwinowskiego proboszcza. Rodzice utrzymywali z nim bliskie kontakty, odwiedzaliśmy go i wtedy częstował nas herbatą.

O księdzu Kolasińskim niewiele wiem, był dla mnie, małej wówczas dziewczynki, postacią zbyt odległą, zbyt wielką, ale zapamiętałam jego pogrzeb, który zgromadził tłumy ludzi, żegnających swego duszpasterza. Bliższe i bardziej serdeczne kontakty wiązały mnie z jego następcą, księdzem Franciszkiem Barańskim, który skupiał wokół siebie młodzież. Był inicjatorem powstania chóru, zorganizował sodalicję mariańską, przygotowywał różne inscenizacje, a nudzącym się dziewczynkom kupił piłkę. Bardzo go lubiłam i włączałam się w różnorodne działania w parafii. Przed Wielkanocą odbywało się wielkie sprzątanie kościoła, a że nie było wtedy kościelnego, sprzątałyśmy my, dziewczęta z sodalicji i nasze koleżanki z klasy. Zdejmowało się figury, by je umyć, odkurzało obrazy. Ale nasza pomoc nie ograniczała się do porządków. Przed Pierwszą Komunią przygotowywałyśmy dzieci w zakresie obowiązującego materiału (byłam wtedy chyba w siódmej klasie), a podczas uroczystości prowadziłyśmy je do ołtarza.

Ksiądz Barański przywiązywał wielką wagę do muzyki w kościele. Do dziś pamiętam śpiewane wówczas pieśni i lubię mszę odprawianą po łacinie, bo przypominają mi się poznane wtedy teksty. Warto w tym miejscu poświęcić kilka słów pani Aleksandrze Szuyskiej, która pełniła funkcję organisty w naszym kościele. W latach 40. starsi państwo Szuyscy przybyli do Podkowy gdzieś ze wschodu i zamieszkali u państwa Zarębskich, na rogu Lotniczej i Brwinowskiej. Nie było jeszcze w kościele prawdziwych organów, tylko fisharmonia, ale pani Aleksandra grała na niej pięknie.

Wszyscy bardzo przeżyliśmy aresztowanie naszego proboszcza, który został ukarany przez władze za zorganizowanie na terenie parafii sodalicji mariańskiej i przebywał w więzieniu przez kilka miesięcy. Gdy po tym czasie zobaczyłam go wysiadającego z kolejki, pobiegłam zaraz go przywitać.

Pamiętam, że lekcje religii odbywały się z początku w budyneczku obok kościoła, gdzie była tylko jedna salka. Ogród przy kościele też właściwie nie istniał; między nim i urzędem rozciągał się ogród państwa Mirackich ze starą studnią z czasów Lilpopa.

Z przyjściem księdza Kantorskiego wiele się zmieniło. To on wprowadził zwyczaj odwiedzania parafian w czasie kolędy. Wyprowadził procesje Bożego Ciała na ulice miasta, zainicjował też zbiórkę złomu na dzwony, bo lepiej było słychać w Podkowie dzwony z brwinowskiego kościoła niż nasz. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się u nas dwóch młodych wikarych, dotąd proboszczowie byli sami. Ci młodzi księża wnosili nowego ducha. Pamiętam dobrze głodówki w naszym kościele, kiedy na ulicy Lotniczej, pod naszymi oknami, stały samochody wydelegowanych na tę okazję funkcjonariuszy. Na mszę w Podkowie ciągnęły tłumy wiernych spoza miasta, by słuchać odważnych kazań księdza. Wiedział, że są nagrywane, i zwracał się do ubeków, by słuchali tego, co mówi.

Pomimo wszelkich zmian, jakie w ciągu tych lat nastąpiły, czuję się bardzo silnie związana z moją parafią.


Bożenna Klukowska-Rożniatowska, muzykolog




Mój kościół ma dla mnie olbrzymią wartość

Urodziłam się w czasie, gdy Podkowa należała jeszcze do parafii brwinowskiej, i tam mnie ochrzczono. Wszystkie późniejsze wydarzenia w moim życiu wiążą się już z parafią podkowiańską. Do Pierwszej Komunii przygotowywał mnie ksiądz Franciszek Barański, człowiek wielkiej wiedzy, przy tym dobry i łagodny. W szkole, która mieściła się wówczas przy ulicy Błońskiej, uczył religii i te lekcje wspominam z wdzięcznością – uspokajały mnie, bo szkoła raczej mnie przerażała. Później lekcje religii odbywały się w małej salce pod prezbiterium. Rodzice przyjaźnili się z księdzem. Mama pomagała mu w działalności charytatywnej (on sam wybrał ją do tej posługi). Pamiętam lęk i grozę w domu na wieść o aresztowaniu księdza i, po jakimś czasie, wiadomość o jego powrocie. Po latach spotkałam go na ulicy – dostojny starzec w czarnej pelerynie rozmawiał ze mną o moich studiach na etnografii, na którą się właśnie dostałam. Ucieszył się i zasypał mnie – ku memu zdumieniu – mnóstwem nazwisk etnologów i etnografów niemieckich, o których tak wiele wiedział.

Studiowałam już, gdy w Podkowie nastał ksiądz Leon Kantorski. Rozumiał, jak ważne jest formowanie wiary u dorastających ludzi, toteż zorganizował konwersatoria dla studentów. Do dziś omawiana wtedy książka francuskiego teologa Jeana Danielou pozostała dla mnie bardzo ważna.

Ksiądz Leon udzielił nam ślubu i w jego ręce oddałam później moich chłopców. Od szóstego roku życia należeli do Świetlików – młodzieżowej organizacji wzorowanej na przedwojennym harcerstwie. Mieliśmy do księdza duże zaufanie. Dał młodym duchową i życiową formację, której ja bym im nie umiała dać, i znajomość wielkich postaci biblijnych.

Ksiądz Leon rozpoczął w parafii rewolucję. Wprowadził do kościoła muzykę bitową, ale przede wszystkim uświadamiał ludziom, co właściwie dzieje się w Polsce. I uczył angażowania się nie tylko w życie parafii, ale także miasta i kraju.

Moja parafia zawsze była dla mnie bardzo ważna. Już wtedy, gdy jako dziewczynka chodziłam z mamą i siostrami na różaniec, na nabożeństwa majowe i czerwcowe. I na rezurekcję, na którą mama zabierała mnie z domu jeszcze śpiącą. Poprzez rodziców i starsze rodzeństwo, które należało do kościelnego chóru, uczestniczyłam w życiu wspólnoty, w domu rozmawiało się o wszystkim, co się w niej działo. Pamiętam powroty do domu z siostrami, po różańcu, wygwieżdżone niebo i jakąś szczególnie radosną atmosferę, która mi wtedy towarzyszyła. A naszą ulubioną zabawą było odprawianie nabożeństw. I to ja zawsze byłam księdzem.

A teraz kapłanem jest nasz syn. Wojtek został wychowany przez księdza Kantorskiego, jego prowadzeniu najwięcej zawdzięcza, choć już mojej mamie marzyło się, by w rodzinie był ksiądz.

Mój kościół to miejsce, gdzie spotykam się z Bogiem we wspólnocie wiernych. Mam na myśli całą wspólnotę, ale też naszą grupę, którą tworzymy jako Odnowa w Duchu Świętym, a więc ludzi, w których On jest, którzy pomagają mi w spotkaniu z Nim i w niesieniu razem wszystkich spraw życiowych – radosnych i bolesnych. Mój kościół ma dla mnie olbrzymią wartość.


Jadwiga Koszutska, etnograf, przewodnicząca podkowiańskiego oddziału Caritas




Parafia z wyboru serca

Mieszkam na pograniczu Brwinowa i do tej parafii należę administracyjnie, bo parafią z wyboru serca stała się dla mnie Podkowa Leśna. Msze święte z muzyką bitową były znane w okolicy, więc z ciekawości kiedyś, na początku lat 70., przyszedłem i ja, i tak zaczęły się moje kontakty z podkowiańskim kościołem. To, co mnie przyciągnęło, to była nie tylko muzyka, to było coś więcej. Pamiętam dwutygodniowe rekolekcje ewangelizacyjne, które prowadził ksiądz Jan Chrapek, jeszcze wtedy nie biskup, ale świeżo upieczony doktor. Na zakończenie tych wielogodzinnych spotkań przyjechał założyciel Ruchu Światło-Życie ksiądz Franciszek Blachnicki. Po rekolekcjach powstało kilka grup oazowych w parafii i jedna poza Podkową, złożona z mieszkańców Brwinowa, ale związanych z kościołem św. Krzysztofa. Znaleźliśmy się w niej oboje z żoną i to był najpiękniejszy czas w moim życiu. Co tydzień spotykaliśmy się, by czytać teksty biblijne i komentarze, a później o nich dyskutować. Uczestnikiem naszych spotkań bywał ksiądz Leon. Więzi, które wówczas zawiązaliśmy, przetrwały upływ czasu.

Kościół w Podkowie przyciągał mnie, jak wielu innych, także tematyką kazań. Ksiądz Leon uczył nas, jak żyć w prawdzie i być wolnym – podkowiańska parafia to była oaza wolności – a także, jak być odpowiedzialnym za swoje otoczenie, za swoją miejscowość, parafię, ojczyznę. Mamy żyć tak, by patrzeć dalej niż czubek własnego nosa, to zapamiętałem. W pomieszczeniu pod kościołem odbywały się spotkania z proboszczem. Hasłem były słowa księdza Jerzego Popiełuszki – spotykajcie się, choćby na herbatkach – i te słowa widniały na ścianie naszej salki. Kiedyś ksiądz Leon rozwinął przy takiej okazji temat talentów – dzielcie się nimi, tym, co każdy z was ma. Zaskoczył mnie pytaniem – A ty co umiesz? – Fotografować. – No to rób zdjęcia ważniejszych wydarzeń. Więc robiłem. To był mój wkład w życie mojej – jak czułem – parafii. A ksiądz dał mi wolną rękę, nie ingerował w to, co i jak mam utrwalać. Potem, gdy nastał czas Solidarności, a później stanu wojennego, i tak wiele się działo w Podkowie, starałem się to wszystko dokumentować, czułem, że to ważne. Wypomniano mi tę działalność, gdy w jakiś czas później starałem się o paszport. Wtedy go nie dostałem.

Ksiądz Leon uczył nas solidarności i odpowiedzialności. Czy mu się udało? Opowiem taką historię. Naszą małą córeczkę często męczyła kolka – radziłem się w tej sprawie różnych osób. Któregoś dnia zjawiła się u nas doktor Majewska, której ktoś o naszych kłopotach powiedział. Nie znałem jej ani nie wzywałem, Brwinów nie był jej rejonem, więc ta wizyta całkowicie nas zaskoczyła. Nie zgodziła się przyjąć honorarium, tłumacząc, że „księdzu Leonowi by się to nie podobało”. Prosiła tylko, by odwieźć ją do następnego pacjenta. Może dziś trudno w to uwierzyć, ale naprawdę czuliśmy się wspólnotą odpowiedzialną za swoją parafię i nie tylko.

Kilka lat później, podczas któryś wakacji, wyjechaliśmy do Olecka z przyjaciółmi z Belgii, Josiane i jej rodziną. Tamtejszy ksiądz po mszy dziękował wiernym za pomoc przy budowie nowego kościoła i prosił o dalszą, wymieniając nazwy ulic, których mieszkańcy proszeni byli o włączenie się. Kiedy usłyszeliśmy nazwę tej, przy której było nasze wakacyjne lokum, zgłosiliśmy się, jak nas uczył ksiądz Kantorski. Kilka godzin spędziliśmy na wożeniu piachu i cegieł. Nasi belgijscy goście, najpierw zdziwieni i zaskoczeni, też się dołączyli i potem bardzo sobie chwalili wspólną pracę.

Kiedy mówię o parafii podkowiańskiej, myślę o księdzu Leonie, który sprawił, że stałem się innym człowiekiem. Uczył nas postawy obywatelskiej i odpowiedzialności za swoje miejsce na ziemi. Gdy podczas pierwszych wolnych wyborów byłem w Nowym Jorku i zaproponowano mi pracę w komisji wyborczej, zgodziłem się bez namysłu, uznając to za swój obowiązek. Nie zapomnę radości tamtejszych Polaków, emigrantów przed- i powojennych, z tego, że coś się wreszcie w Polsce zmienia. Na wyborach spędziłem 26 godzin bez przerwy, bo w tym momencie nie istniało dla mnie nic ważniejszego. Wiedziałem, że tylko żyjąc w pełni i angażując się w sprawy ojczyzny i Kościoła, można coś zmienić. To też nauka księdza Leona. W owym czasie, będąc z dala od domu, myślami byłem przy najbliższych – żonie, dziecku, przyjaciołach. A także – przy kościele. Sprawdzałem na zegarku, czy już się rozpoczęła niedzielna msza, na którą zawsze chodziliśmy. Brakowało mi tego.

Kiedyś ksiądz z kościoła na warszawskich Bielanach zapytał mnie, z jakiej pochodzę parafii. – Administracyjnie z brwinowskiej – powiedziałem – ale sercem, z wyboru – z podkowiańskiej. Na co on: – Ja też wybrałbym parafię księdza Kantorskiego.

Ksiądz Leon ujął mnie także swoim stosunkiem do człowieka. Każdego człowieka – nie patrzył, kto, skąd, katolik czy innego wyznania. Traktował wszystkich z życzliwością, otwartością, bezpośredniością. A do siebie kazał się zwracać „bracie”. Pamiętam kolejne odwiedziny naszej belgijskiej przyjaciółki, która przyjeżdżała do nas na święta, gdy rozpadła się jej rodzina. W Wielką Sobotę poszliśmy do kościoła i Josiane zapragnęła spowiedzi. Zwróciłem się do księdza, a on poświęcił jej kilkadziesiąt minut. A potem, objąwszy ramieniem, prowadził zapłakaną, wzruszoną jego serdeczną troską. (Później, w stanie wojennym Josiane przywiozła do Podkowy cały samochód darów dla parafii – leków i ubrań).

Na plebanię zawsze można było przyjść – drzwi stały otworem – ksiądz pomagał, jeśli tylko mógł, ale też nikt nie przychodził do niego z błahymi sprawami. Budził respekt. Kochaliśmy go. W czasie jego choroby odwiedzaliśmy go, pomagaliśmy, w czym było trzeba, a on dawał nam milczącą naukę, jak można znosić cierpienia i przez nie zbliżać się do Pana.

Więzi, które powstały w tamtych latach, trwają do dziś, choć tyle się zmieniło i jego już nie ma...


Spotkanie z autorem

Spotkanie z autorem; fot. Henryk Bazydło



Henryk Bazydło, filmowiec i fotografik




W parafii czułem się jak w domu

Moje najwcześniejsze wspomnienie podkowiańskiej parafii wiąże się ze ślubem mojej cioci, Elżbiety Oleckiej z domu Szpak. To była połowa 1964 roku. Pamiętam wnętrze naszego kościoła i to charakterystyczne oddzielenie prezbiterium od reszty świątyni ażurową balustradą oraz księdza odwróconego tyłem do wiernych. Następny obraz, który pozostał w mojej pamięci, to niedzielna Msza święta. Balustrady już nie ma. Słyszę donośny głos księdza Leona i widzę go, jak odprawia Mszę św. przy prowizorycznym ołtarzu, już twarzą do wiernych.

W życiu parafii zacząłem brać aktywny udział w klasie czwartej szkoły podstawowej, kiedy ówczesny wikary ks. Stanisław Bereda, zaproponował mi czytanie Pasji. Wtedy dowiedziałem się, że nie jest to takie proste, zwyczajne czytanie. Długo trwało, zanim nauczyłem się właściwie wygłaszać tekst i odpowiednio akcentować wyrazy. Potem przez jakiś czas śpiewałem w chórku, ale nie miałem zdolności muzycznych. Nadal szukałem swego miejsca w parafii. W wakacje 1970 odbył się w Tatrach mój pierwszy obóz młodzieżowy – Lato Leśnych Ludzi – z księdzem wikarym Janem Gryciukiem.

Rok 1973 rozpoczął czas Świetlików, drużyn dziecięcych i młodzieżowych działających przy parafii pod opieką księdza Leona. Pamiętam pierwszy obóz w Bóbrce k/Krosna latem 1973, prostotę oprawy Mszy świętej, odprawianej w jadalni, i księdza Leona komentującego słowa Ewangelii językiem zrozumiałym dla młodych. Mówił z wielką mocą. Byłem dorastającym chłopakiem, szukałem swojej drogi i ten sposób przekazywania wiary bardzo do mnie przemawiał. Wtedy parafia stała się dla mnie całym światem, prawie drugim domem, a ksiądz Leon najwyższym autorytetem. Dość szybko awansowałem – w niecały rok zostałem hufcowym. Był to czas, gdy nie było oddzielnej służby ministranckiej. Chłopcy ze Świetlików pełnili w kościele funkcję ministrantów. Był grafik dyżurów. Służyliśmy do Mszy świętej w każdą niedzielę i w tygodniu. Potem, kiedy byłem już w liceum, ks. Leon wysłał mnie na kurs lektorski, gdzie poznałem innego księdza: Wiesława Kądzielę – prefekta warszawskiego seminarium. Ksiądz Kądziela stał się dla mnie drugim autorytetem po księdzu Leonie, szczególnie w okresie licealnym. Spotykam się z nim do dziś.

Ze Świetlikami byłem związany do 1984 roku, kiedy urodził się nasz najstarszy syn.
W szkole średniej uczestniczyłem też w spotkaniach grupy agapowej, organizowanych przez księdza Leona głównie dla dorosłych. Były to Msze św. połączone z rozmowami na temat przesłania Ewangelii i odniesień do życia codziennego.
W 1982 włączyłem się w pracę Parafialnego Komitetu Pomocy Bliźniemu. Wielkim przeżyciem była dla mnie głodówka w kościele w 1980 roku – przedświt Solidarności, a także polsko-ukraińska msza pojednania w 1984. Te wydarzenia mocno ukształtowały moje poglądy społeczne.
Dzięki zaangażowaniu w życie parafii poznałem wielu wspaniałych ludzi świeckich m.in. Bohdana Skaradzińskiego, który miał duży wpływ na moje rozumienie i znajomość historii. Ważną dla mnie osobą był też pan Władysław Gołąb, który później wiele mi pomógł w okresie powstawania szkoły, a także prof. Kazimierz Gierżod, Henryk Bazydło i wiele innych osób.
Ze środowiskiem Parafialnego Komitetu Pomocy Bliźniemu wiąże się inne wydarzenie, które zmieniło moje życie. Wiosną 1988 r. podczas kolejnego „Spotkania z autorem” zjawili się w kościele przedstawiciele Społecznego Towarzystwa Oświatowego z ideą zakładania niezależnych szkół. Pomysł zachwycił księdza Leona, który uznał, że taka szkoła powinna u nas powstać. Mnie widział jako dyrektora. Trochę się broniłem, ale wszystko potoczyło się bardzo szybko i tak trwa do dziś.

Kiedy podsumowuję moje związki z parafią, muszę wspomnieć proboszczów, z którymi współpracowałem. Z księdzem Leonem jako proboszczem miałem kontakty przez 27 lat, z księdzem Leszkiem Slipkiem przez 10 i tyle samo z księdzem Wojciechem Osialem. To w sumie blisko pół wieku.

Jaki był wpływ kolejnych proboszczów na moje życie?
O ks. Leonie już opowiedziałem. Kiedy przyszedł ksiądz Leszek Slipek, po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nic nie trwa wiecznie. Do tej pory myślałem, że ksiądz Leon będzie z nami na zawsze, a tu zmiana i to dość znaczna. Od początku starałem się budować szkołę we współpracy z parafią, więc i z nowym proboszczem wiele rozmawiałem o przyszłości szkoły. W latach 1997- 1998 dojrzewał pomysł wyboru patronki dla szkoły podstawowej – św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Następne lata to czas uporządkowania spraw związanych z obliczem szkoły i dekret księdza Prymasa uznający nasze szkoły (w 1999 powstało gimnazjum) za katolickie. Wszystkie te sprawy omawiałem z ks. Slipkiem i z perspektywy czasu widać owoce tych rozmów.

W tym czasie pojawiła się też nowa inicjatywa przyparafialna. Pod opieką księdza Slipka prowadziłem Klub Biblijny, który działał przez trzy lata. Uczestnicy otrzymywali odznaki, na wzór Górskiej Odznaki Turystycznej, za przeczytanie kolejnych ksiąg biblijnych. Zachęcałem moje szkolne dzieci do udziału i pracy w klubie. Gdyby starczyło energii, warto by kontynuować tę ideę. Praca ta niewątpliwie miała wpływ na wybór patrona gimnazjum – św. Hieronima.

Z księdzem Wojciechem Osialem próbuję kontynuować współpracę szkoły i parafii. Początek tej współpracy to wrzesień 2003 roku i Święto Biblii z prezentacją reprintu dwóch tomów Biblii Gutenberga. Ale jednym z najważniejszych wydarzeń ostatnich 10 lat była peregrynacja Relikwii św. Teresy w Polsce i wizyta w Podkowie, w 2005 r. Rok wcześniej, wspólnie z księdzem Wojciechem napisaliśmy list do organizatorów peregrynacji z prośbą o zgodę na obecność Relikwii w naszym mieście. I udało się. Była to jedna z najpiękniejszych uroczystości, w jakich brałem udział. Mieliśmy już wtedy działkę przeznaczoną na budowę szkoły i dużo zapału, ale żadnych pieniędzy. Mało kto wierzył, że nam się uda. Minęło 6 lat i dziś stoi nowy budynek.
Nasza szkoła to przecież w jakimś sensie dziecko parafii. Nie powstałaby, gdyby nie tamto Spotkanie z Autorem i ksiądz Leon oraz wielu ludzi, którzy zaangażowali się w tę ideę. Dziś po wielu latach widać, że był to ciąg zdarzeń zaplanowanych przez Opatrzność. Dziękuję Bogu, że pozwolił mi w tym uczestniczyć.

Widzę, jak wiele otrzymałem od parafii św. Krzysztofa. Ksiądz Leon uczył nas, że jeśli się coś robi na własny rachunek, ale pod szyldem Pana Boga, to musi to być w łączności z Kościołem, inaczej będzie pachniało sekciarstwem. I tak staram się pracować, a to, co otrzymałem, przekazywać innym. W tym mieści się też ostatni czas służby księdzu Leonowi, do której włączyło się wiele osób.
Działałem i pracowałem z trzema proboszczami, za każdym razem były to zupełnie inne osobowości, inne światy. Ale Kościół jest jeden.


Grzegorz Dąbrowski, dyrektor Szkoły św. Teresy i Gimnazjum św. Hieronima,
katolickich szkół w Podkowie Leśnej.




Parafia to my wszyscy

Podkowiańska parafia została „moją parafią” w 1987 roku, gdy zamieszkaliśmy w mieście-ogrodzie. Proboszczem był wówczas ksiądz Leon Kantorski, postać znana w kraju. Homilie były wydarzeniem, zadziwiały śmiałością sądów, dodawały odwagi. Kościół był dla mnie jednak przede wszystkim miejscem modlitwy, niedzielnej Eucharystii, dojrzewania moich dzieci do sakramentów. Podziwiałam zaangażowanie świeckich w liturgię – czytanie, zbieranie na tacę, świadectwa życia małżeńskiego zamiast kazania, działalność komitetu parafialnego. Tak duży udział wiernych w parafii był dla mnie nowością. Sama zapragnęłam włączyć się w jakąś posługę świeckich. Ksiądz Kantorski niedługo potem przestał być proboszczem i nie zdążyliśmy się poznać.

Jego następca, ksiądz Leszek Slipek, był w tej parafii nowy, jak i ja czułam się nowa w Podkowie. Chciał pewnie nas wszystkich poznać i już po pierwszej kolędzie rozpoznawał mnie i moją rodzinę, a po paru latach tym bardziej, przez zaangażowanie mojego syna w służbę ministrancką. Dzięki Jego ogromnej trosce o Eucharystię, o nasze świadome w niej uczestnictwo, zaczęłam rozumieć, jaką dla mnie naprawdę ma wartość Ofiara Pańska. Na każdej Mszy świętej konsekwentnie „wyjaśniał nam pisma” oraz znaki i symbole, umiejscawiał Słowo w kontekście historycznym i geograficznym. Pisał do nas listy na niedzielę i jeszcze w domu można było zatrzymać się nad rozważaniami. Uzupełniałam moje niedostatki katechizmowe, gdy czytałam o sakramentach i sakramentaliach, o zwyczajach związanych ze świętami, o świętych... na kartce od mojego proboszcza. Troska o naszą dojrzałość chrześcijańską była dla księdza Slipka jedną z najważniejszych. W książce Parafia, jakiej pragnę, zwracał się do wszystkich – do najmłodszych, młodych i starych. A pisał pięknie. Głęboko i mądrze. Ja też takiej parafii pragnę. W czasie jego dziesięcioletniego proboszczowania zaczęłam, dość biernie, uczestniczyć w spotkaniach komitetu parafialnego.

Od dziesięciu lat proboszczem jest ksiądz Wojciech Osial. Poznaliśmy się już podczas pierwszej kolędy. Jak na pierwszą wizytę przystało, przyniósł prezent – kalendarz z wizerunkiem parafii. Chciał też poznać nasze o niej wyobrażenie. I zadał trudne pytanie: co możesz zrobić dla naszej parafii? A cóż ja umiem? Całe życie zawodowe uczę młodzież i o pracy i współpracy z nią mam jakieś pojęcie. Innych talentów nie mam; nie znam się na ekonomii, na budowaniu, na sztuce. I mój proboszcz wziął ode mnie tę jedyną ofertę: już w czasie wakacji pojechaliśmy z młodzieżą gimnazjalną, z ekipą wychowawców i księdzem Osialem na Mazury, na „wakacje z Bogiem”. Na zawsze pozostaną w mojej pamięci Msze święte: w lesie, nad jeziorem, gdy ołtarzem Pańskim był kajak, rower albo deska. (Czytałam, że Jan Paweł II tak odpoczywał z młodymi). Potem było jeszcze dziewięć takich wyjazdów. Bardzo się cieszyłam, że mogę coś robić dla mojej parafii, a nie tylko brać. Jestem wdzięczna księdzu, że mi zaufał i dał zadanie na moją miarę. Także za to, że dzielił się nowymi pomysłami, np. na upiększenie świątyni (a wiemy, że jest ich mnóstwo), chociaż miał fachowców do współpracy. To przez jego zdecydowane zaproszenie odważyłam się czytać na Mszach świętych i wystąpić czasami przy ołtarzu. Zobaczyłam, że mogę pomóc przy parafialnych akcjach Caritasu. Pragnienie pogłębiania bliskości z Panem Bogiem mogę spełniać we wspólnocie „Źródło Życia”. A są jeszcze inne wspólnoty!

A moja parafia teraz? Wypiękniał ogród i świątynia. Święta i uroczystości podkreślane są koncertami z udziałem wielkich artystów. Oprawa świąt Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, Trzech Króli jest często niespodzianką przygotowaną przez księdza Osiala dla swoich parafian.

Jestem tu już 24 lata. Dojrzewałam do bycia we wspólnocie mojego Kościoła dzięki moim proboszczom i moim dojrzałym braciom, ale też dzięki „szarym myszkom”, bo dopiero po dłuższym czasie można zobaczyć, jak wielkie trudy pokonują w swoim życiu bez szemrania. Parafia to my wszyscy: proboszcz, księża i każdy z nas. Ci, którzy są widoczni w posłudze dla parafii, i ci, którzy wspierają nas swoją obecnością, modlitwą, wychowują swoje dzieci na służbę przy ołtarzu, dla scholki lub cicho niosą swój krzyż choroby, samotności, rozbitego domu... Wszyscy jesteśmy sobie potrzebni, bo jednoczy nas Chrystus. Do Niego przychodzimy na Eucharystię po wiarę, po miłość, których nam brak. I po nadzieję, której każdy z nas wygląda. Czy parafia mogłaby istnieć, gdyby zabrakło kapłana albo gdyby zabrakło wiernych?


Stanisława Przybyszewska-Czaj, nauczycielka




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru