PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 66

Tomasz Matlęgiewicz

W kręgu operowego kolekcjonerstwa


Już na pierwszy rzut oka niezwykle piękne to zestawienie – opera, królowa sztuk, jedyna w swoim rodzaju synteza, łącząca w sobie najlepsze strony teatru i muzyki oraz kolekcjonowanie – wielka pasja towarzysząca człowiekowi od wieków, realizująca jego pragnienie nie tylko posiadania, ale i uporządkowania, sklasyfikowania i zrozumienia świata. W pewnym sensie są to nawet rówieśnicy, oboje wywodzą się z epoki Odrodzenia, z humanistycznych marzeń o wskrzeszeniu tradycji antycznej, czyli z dążenia do stworzenia sztuki doskonałej, i zarazem skoncentrowania piękna wokół siebie. Owo renesansowe kolekcjonerstwo przede wszystkim z dziełami sztuki się tedy kojarzyło, z nawiązaniem do rzymskiego Mecenasa, imperatora Hadriana i wielu im podobnych. A cóż mogło bardziej do tego pasować, jak nie właśnie owa pozornie antyczna, niby odtwarzająca dawną tragedię, ale przecież na skroś nowoczesna sztuka – jedność słowa i dźwięku, najdoskonalsze ucieleśnienie, symbol sztuki nowożytnej. Możemy więc chyba zestawić florenckich Medyceuszy, ojców nowoczesnego mecenatu i Cameratę Florencką, która, choć nieco późniejsza (schyłek XVI wieku), to przecież właśnie z ducha renesansowego, medycejskiego wyrosła. Stąd późniejszy jej rozkwit, stąd zespoły i teatry operowe na najznakomitszych dworach naszego kontynentu. Nawet w naszym kraju dwaj królowie – wielcy mecenasi sztuki – Władysław IV, a potem Stanisław August utrzymywali zespoły na wysokim poziomie. I choć zmieniały się epoki i gusta, owa „muza wiecznie kwitnąca” trwała i w jakimś stopniu trwa nadal. (Trudno przecież sobie wyobrazić duże miasto, zwłaszcza jeśli ma zamiar aspirować do miana metropolii, bez opery, jeżeli nie budynku, to przynajmniej zespołu). Jest oczywiście inna niż kiedyś, ale trwa, chociaż swój złoty wiek i szczyt popularności przeżyła w wieku XIX. O ile jej początki łączy się z nazwiskiem Klaudiusza Monteverdiego, o tyle schyłku tradycyjnej opery moglibyśmy się dopatrzeć w dziełach Giacoma Pucciniego albo Ryszarda Straussa, tak czy inaczej w pierwszej połowie XX wieku1. Co zaś do kolekcjonowania, to i ono przeszło ewolucję. Dziś nie kojarzy się nam już wyłącznie ani nawet przede wszystkim, z dziełami sztuki i mecenasami kultury; dziś kolekcjonować można właściwie wszystko.

Opera jako środek wyrażania wielkich emocji w sztuce i kolekcjonowanie, zbieranie jako sposób realizacji ukrytych pragnień są, o dziwo, podobne, jeśli je rozpatrywać jako znamienite przejawy ludzkiej psychiki. Każde z nich bowiem umożliwia swego rodzaju katharsis, którego doświadczamy w teatrze, w muzeum czy też w domowym zaciszu, wśród płyt lub innych zbiorów. Jedno i drugie jest też źródłem nieskrywanych i głęboko przeżywanych przyjemności intelektualnych, estetycznych czy moralnych. Ale zauważmy, iż owe porywy emocjonalne towarzyszące czy to operze, czy zbiorom poddane są mniej lub bardziej kontroli rozumu – ten nie dopuszcza do powstania chaosu, który w obu wypadkach spowodowałby katastrofalne skutki. Trudno się dziwić, zważywszy na ich (opery i kolekcjonowania) wspólny renesansowy początek i oparcie się w istocie na jasnej, racjonalnej podstawie – na pragnieniu harmonii. W operze chaos oznacza rozpad całości, zerwanie owej delikatnej nici, która sprzęga ze sobą różne gatunki sztuk, tworząc ten jedyny, niepowtarzalny supergatunek. Wielkie emocje, zgęszczone pragnienia, ważne idee są tutaj poddane rygorystycznej kontroli, surowym regułom tego muzyczno-dramatycznego gatunku. Nieraz przejawia się to w warstwie konstrukcyjnej utworu, w podziale na poszczególne numery, arie, ansamble itp. W kolekcjonowaniu skutki utraty rozsądku wydają się równie smutne – przeradza się ono w manię; człowiek jest gotów na wszystko, aby tylko zdobyć dany obiekt i uzupełnić nim swoją kolekcję. Albo też w swoją karykaturę – w zbieractwo, jak u Gogolowskiego Pluszkina (Martwe dusze), gromadzącego wszelkie przedmioty, łącznie z wyrzuconymi przez sąsiadów.

Podobnie jak kolekcjonowanie, opera wymaga czasu. (Może dlatego stała się obecnie mniej modna?) Wymaga czasu, nie jest bowiem krótka. To nie współczesny hit, który zamyka się w kilku minutach, ale bite dwie- trzy godziny (a w wypadku Wagnera nawet cztery) muzyki i śpiewu, czasem przeplatanych recytacjami. A dziś człowiek chce mieć raczej wszystko i od razu, i rzadko potrafi się skupić na czymś przez dłuższy czas. Tymczasem opera wymaga od słuchacza niemałego wysiłku emocjonalnego i intelektualnego. Zwłaszcza, gdy jest wykonywana w języku oryginału, którym rzadko jest język polski... Pewną próbą pogodzenia opery z duchem naszych czasów jest słuchanie tylko jej fragmentów, np. arii, które w utworze są często zwieńczeniem jakiegoś momentu dramatycznego, a wyrwane z kontekstu zatracają swój pierwotny sens. (Zresztą, nawet w tak okrojonej postaci opera stawia spore wymagania, dużo większe od tak zwanej muzyki rozrywkowej). A i kolekcjonowanie wymaga oderwania się od powszednich zajęć, zagłębienia w sferę pragnień i marzeń. Człowiek poświęca przecież swoim zbiorom, w tym wypadku płytom, pewien wycinek dnia lub nocy, przerywając niejako kontinuum codzienności. A co dostaje w zamian? – na to pytanie każdy kolekcjoner meloman potrafi odpowiedzieć sobie sam...

Niedawno miniony wiek XX, a właściwie rozwój techniki jeszcze bardziej zbliżył do siebie operę i kolekcjonowanie. Mamy tu, rzecz jasna, na myśli rozwój techniki zapisu dźwiękowego, a dalej przemysłu fonograficznego. Płyta winylowa, a potem krążek CD odegrały w świecie muzyki operowej rolę zaiste rewolucyjną. Świadomie pomijamy tu Internet i pliki mp3, bo zubażają dźwięk, i to bardzo (przy muzyce rozrywkowej nie jest to może aż tak dotkliwe albo też jej odbiorcy są na to mniej wyczuleni). Tak czy inaczej pojawił się nowy rodzaj odbioru opery, czyli słuchanie płyt. Po raz pierwszy opera została w ten sposób oderwana od swego naturalnego otoczenia, czyli od sceny teatralnej bądź sali koncertowej. Odtąd nagranie musi bronić się samo, nie pomoże mu (ani też nie zaszkodzi) inscenizacja, choreografia, reżyseria. Tym samym uwaga odbiorcy skoncentrowała się wyłącznie na stronie dźwiękowej – muzyce i śpiewie, skoro wizualnej już nie ma. Poza tym tenże odbiorca przestał być widzem w tłumie, a stał się jednostką kontemplującą utwór w domowym zaciszu. Zauważmy, że takich skutków nie miało nawet upowszechnienie się radia – słuchacz siedział bowiem co prawda w domu, ale mając świadomość, że tę samą audycję w tym samym momencie odbierają tysiące czy miliony innych. Obcując z płytą, całkowicie się wyindywidualizował, a w dodatku otrzymał ogromną władzę, właśnie władzę kolekcjonera nad swoimi zbiorami. Od jego poziomu kulturalnego, wrażliwości i gustu zależy teraz, w jaki sposób zechce z niej korzystać. To on, słuchacz, decyduje o kolejności numerów w utworze, o powtórzeniach, ba – o samym repertuarze. Już nie jest uzależniony od programu koncertowego teatru, możliwości i umiejętności artystów, ale może sobie wybrać to, na co ma ochotę. Trudno jednak nazwać kolekcjonerem płyt kogoś, kto kupuje wszystko jak leci. To już raczej byłby zbieracz (z majaczącym w oddali widmem Pluszkina). Zresztą zebranie wszystkich nagrań, jakich dokonano przez te ponad sto lat, przekraczałoby możliwości nie tylko finansowe, ale przede wszystkim czasowe. Mówimy przecież o kolekcjonowaniu, które wiązałoby się z jednokrotnym (chociażby!) przesłuchaniem, a więc ilość płyt powinna z grubsza odpowiadać czasowi, jaki można na to przeznaczyć. Ogromna ilość dostępnych nagrań i wspomniane ograniczenia skłaniają więc do dokonywania pewnej selekcji. I to właśnie sprawia, że operowy meloman staje się kolekcjonerem: świadomym swych wyborów i coraz bardziej wysmakowanym znawcą, oddalającym się od zwykłego zbieracza płyt.

Konstruowanie własnej kolekcji płytowej wymaga bowiem nie tylko, a nawet nie tyle środków finansowych, co właśnie wiedzy i smaku artystycznego. Im więcej czasu poświęcamy kolekcji, słuchaniu, wnikaniu w treść i formę utworu, tym pełniejszy obraz opery postrzegamy. Skłania nas to także do głębszych studiów, a im więcej wiemy, tym więcej słyszymy i rozumiemy. Dzieło operowe odkrywa się przed nami w całej swojej okazałości, a uwagę przyciągają pomijane dotąd niuanse. Zwiększa się nie tylko nasza wrażliwość na muzykę, ale i na cały otaczający nas świat, zaczynamy odbierać wrażenia, których bylibyśmy inaczej pozbawieni. Więcej – kolekcjonowanie muzyki klasycznej w ogóle, a operowej w szczególności jest w istocie samowychowaniem przez sztukę. Opera uczy refleksji nad życiem, a także większego szacunku do własnych i cudzych emocji, które przecież (o czym była już mowa) są jej siłą napędową. Pozwala nam poznać lepiej nie tylko siebie, ale i innych, a to za sprawą swoich postaci, zazwyczaj bogatych i wyrazistych, bo nakreślonych nie tylko słowem, ale i muzyką.

Świat opery to ogromna różnorodność, nie tylko gatunków i tytułów (co znakomicie oddaje anegdota: „Nie lubię opery! – Której opery?”2), ale także wielość wykonań: często możemy znaleźć kilka, kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt nagrań jednej opery. Bez przygotowania niewiele to dla nas znaczy, ale zająwszy się kolekcjonowaniem nagrań, wkrótce zaczniemy zauważać istotne między nimi różnice. Zmieniały się bowiem sposoby wykonywania, gusta ich dotyczące i technika (wykonawcza, ale i zapisu). Żeby pozostać tylko przy stronie wokalnej – usłyszymy, że ten sam fragment różnie śpiewają różni wykonawcy, różne głosy. Podstawowy podział na sopran, bas, tenor, mezzosopran itp. nie wyczerpuje przecież bogactwa ludzkiego głosu. Określa co prawda skalę i barwę, ale już niekoniecznie tembr i inne subtelne cechy brzmienia, dla każdego śpiewaka swoiste. Nawet podczas wielkich wydarzeń medialnych (choć zdecydowanie mniejszych artystycznych), jakimi były koncerty trzech tenorów, można ich było bez trudu rozróżnić, a przecież wszyscy trzej śpiewali tym samym głosem – tenorem. W przypadku nagrań płytowych otwiera się przed nami dorobek dziesięcioleci, a także setek czy nawet tysięcy śpiewaków i muzyków, co stanowi kolejną zachętę do bardziej jeszcze świadomego gromadzenia zbiorów. I tu, zauważmy, możliwe są różne drogi rozwoju, wynikające właśnie ze specyfiki kolekcjonerstwa operowego. Opera jest bowiem sztuką niezwykle otwartą, dającą się stale interpretować na nowo. Postacie, choć tak wyraziste, pozostawiają znaczny zakres swobody wykonywania; nadto z tej samej opery można wydobyć różne treści i zwrócić uwagę na odmienne rzeczy. Zabawna opera (np. Don Pasquale Kajetana Donizettiego) może być wesoła i pełna uroku, ale także nudna, jeśli trafi się dyrygent o tak zwanej ciężkiej ręce. A każdy niemal wykonawca, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia z wielkim artystą (a było ich niemało) potrafił nadać swej postaci indywidualny charakter. Kolekcjonując i porównując nagrania, przekonamy się na przykład, że Borys Godunow wykonywany przez Borysa Christoffa pod batutą Izaaka Dobrowena (1953) był kimś zupełnie innym, bardziej dramatycznym i groźnym niż w melodyjnej i dumnej interpretacji Mikołaja Giaurowa i dyrygenta Herberta von Karajana (1970). A Victoria de los Angeles (1951) tchnęła w Rozynę z Cyrulika sewilskiego tak wiele uroku i sprytu, że współczesnym gwiazdom operowym ani o tym marzyć!

Obcowanie z dawnymi artystami stopniowo wyostrza nasz zmysł krytyczny również w odniesieniu do opery oglądanej w teatrze. Zdarza się, że opera na scenie przestaje sprawiać nam przyjemność i zaczynamy szukać przysłowiowej dziury w całym. Czasem nie bez racji, bo nawet w najlepszych teatrach można trafić na marnie zagrane i zaśpiewane przedstawienie. Gorzej, gdy w ogóle nie potrafimy skupić się na spektaklu, tylko stale analizujemy – aha, to wzorowane na tym, to ściągnięte od tej, itp. Niemniej jednak dobre strony gromadzenia kolekcji operowej z pewnością przeważają nad złymi. Sprzyja ono bowiem kształtowaniu się bardzo wyrazistych gustów estetycznych, dzięki czemu zaczyna się coraz bardziej specjalizować (pod tym względem kolekcjonerstwo operowe niespecjalnie się różni od innego). Możemy zbierać nagrania jednego lub kilku wybranych artystów: śpiewaków lub dyrygentów, nagrania powstałe w danym okresie lub teatrze, a nawet po prostu nagrania jednego lub kilku utworów3.

Kolekcjonerstwo operowe otworzy przed nami świat artystów, których już nie ma, których nie mogliśmy usłyszeć na żywo. To wspaniałe, ale... Ale właśnie – często ukaże nam mizerność współczesności. Okaże się, że nawet drugorzędni śpiewacy, na przykład z połowy XX wieku, mogliby zdmuchnąć ze sceny nasze wypieszczone telewizyjno-reklamowo- płytowe gwiazdy. Jakże bladymi wydadzą się nam współcześni wykonawcy, jakże miernymi orkiestry i dyrygenci, jakże płytkimi i banalnymi ich koncerty i wystąpienia... Aż nie chce się pisać nazwisk, aby nikogo nie urazić, ale chce się zapytać, co się stało z wielkimi szkołami wykonawczymi, gdzie są następcy znakomitych artystów, śpiewaków, kapelmistrzów... By pozostać na własnym podwórku: wylansowano nowojorską Metropolitan Opera na główną scenę świata, więc co jakiś czas słyszymy, że ten czy inny z polskich artystów tam wystąpił lub podpisał kontrakt. To oczywiście wspaniale, bo przedtem Polacy rzadko bywali na tej scenie, ale... Ale porównajmy współczesnych z nagraniami tych naszych rodaków, którym niegdyś udało się tam zrobić karierę, z Marceliną Sembrich-Kochańską, Adamem Didurem... Ano właśnie... Choć z drugiej strony mógłby ktoś powiedzieć, że to właśnie jest owo kolekcjonerskie gderanie i czepianie się. Może i tak.

Nie należy jednak kończyć w minorowych nastrojach. Podsumowując związki opery z kolekcjonowaniem, warto za to zwrócić uwagę na rzecz znamienną. Przecież kolekcjoner, chociaż dość specyficzny, jest głównym bohaterem dzieła uważanego za najlepszą operę w historii, za operę oper! Mowa tu oczywiście o Don Juanie (Don Giovannim) Wolfganga Amadeusza Mozarta4. Kimże bowiem, jeśli nie kolekcjonerem kobiet, jest tytułowy bohater? Oto jak go przedstawia sługa Leporello w słynnej arii Madamina! Il catalogo è questo: „Proszę pani, to jest rejestr pięknych kobiet, które kochał mój pan. Proszę patrzeć i czytać ze mną. We Włoszech – sześćset czterdzieści, w Niemczech – dwieście trzydzieści i jedna, sto we Francji, w Turcji – dziewięćdziesiąt jedna, a w Hiszpanii są już tysiąc trzy!”.

Jakże więc nie łączyć kolekcjonowania z operą...



1 Mam nadzieję, że PP. Czytelnicy, a przede wszystkim Redakcja wybaczą mi to swoiste odrzucenie tzw. opery współczesnej i traktowanie opery jako gatunku, który współcześnie w jakimś stopniu żyje po śmierci. Zainteresowanych odsyłam chociażby do niedawno wydanej książki Sławoja Żiżka i Mladena Dolara Druga śmierć opery, Warszawa 2008, str. 8-14.
2 Adresatem tego butnego oświadczenia i autorem błyskotliwej odpowiedzi był Zygmunt Mycielski.
3 To samo dotyczy oczywiście muzyki klasycznej w ogóle, nie tylko operowej. Różnią się np. nie tylko dyrygenci między sobą, ale też ten sam artysta w różnych okresach życia. Żeby odwołać się do własnej kolekcji – w marcu 1949 roku powstały dwa nagrania 8. symfonii Antona Brücknera, grali Filharmonicy Berlińscy pod batutą Wilhelma Furtwänglera. Dzieli je jeden dzień, ale przecież...
4 Uczciwość nakazuje dodać, że rywalem Don Juana do tego zaszczytnego miana jest Orfeusz Monteverdiego.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru