PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 66

Elżbieta Malicka

Krajobrazy bliższe i dalsze


Jestem swego rodzaju skamieliną czy zabytkiem historycznym, bo na dobrą sprawę zaczęłam jeździć za granicę dopiero dwa lata temu, a mam już swoje lata. Jakoś tak wyszło: czerwoni nie dawali paszportu, brakowało pieniędzy, dzieci były za małe, potem miałam ważniejsze sprawy. I w rezultacie dopiero dwa lata temu pierwszy raz w życiu poleciałam samolotem! Stąd może ten mój zachwyt krajobrazami innymi niż nasze. Myślę, że nigdzie nie jest brzydziej ani piękniej, a tylko odmiana budzi na powrót wrażliwość przykurzoną przez przyzwyczajenie.

Ten pierwszy lot był w lipcu 2009 do Irlandii, bo bardzo chciałam odwiedzić Szymona, a następny zaraz potem we wrześniu do Paryża, żeby mojej męskiej klasie pokazać różnicę między zwykłą wycieczką a prawdziwą wędrówką. Wybraliśmy się w osiemnaście osób na Camino de Santiago trasą nazywaną Camino Frances, Drogą Francuską. Informacje o niej znalazłam w internecie – dowiedziałam się, że Camino de Santiago, inaczej Droga św. Jakuba, to sieć powstałych w Średniowieczu szlaków oplatających całą Europę, a prowadzących do katedry w Santiago de Compostela w Galicji w północno-zachodniej Hiszpanii, gdzie według przekonań pielgrzymów znajduje się ciało św. Jakuba Starszego Apostoła. Drogi te służą pielgrzymom chcącym wędrować w samotności lub w małej grupie, aby się modlić, przemyśleć swoje życie, odetchnąć od zabiegania, odkrywać pierwotną spójność Europy czy po prostu stosunkowo tanio poznać ciekawe miejsca i nowych ludzi. Po wiekach zapomnienia szlak znów się odradza i co roku podąża nim coraz więcej osób z różnych krajów.

Wtedy, w 2009 roku wędrowaliśmy dwa tygodnie. Przeszliśmy ponad 300 kilometrów od Saint Pied de Port, małego górskiego miasteczka u stóp francuskich Pirenejów, do hiszpańskiego Burgos z jego niesamowitą katedrą z białej kamiennej koronki. Niosąc cały dobytek na plecach, szliśmy przez Pireneje, Navarrę, La Rioja i Kastylię przekonując się, że 10kg w plecaku i 200 euro w kieszeni naprawdę wystarczy i że życie może być duże prostsze niż to, do czego przywykliśmy na co dzień. Ignacy zdarł sobie pięty do krwi, ale każdego dnia musiał być w schronisku godzinę przed wszystkimi. Kuba z Przemkiem i Michałem wspinali się po drodze na wszystko co możliwe i niemożliwe – drzewa, ogromne stogi siana, słupy, budynki. Janek i Mateusz błaznowali w porę i nie w porę. Niektórzy mocno narzekali, nie dawali rady, bywało różnie. Ale nauczyli się wstawać przed świtem, dzień po dniu iść z plecakiem 20 i więcej kilometrów, robić zakupy, gotować dla wszystkich, spać na piętrowych łóżkach w większych i mniejszych schroniskach, nazywanych tu albergue.

Drugi odcinek Camino Frances, czyli kolejne 350 kilometrów od Burgos do Santiago de Compostela, przeszłam w sierpniu zeszłego roku. Było inaczej, bardziej cicho i kameralnie, tylko czterech chłopaków z klasy i ja. Wtedy powstał w mojej głowie plan, żeby jeszcze raz się wybrać na dużo mniej uczęszczaną Drogę Portugalską. Sama albo z przyjaciółką Agnieszką i najlepiej we wrześniu, bo nie ma letniego upału, są za to dojrzałe winogrona.

Bilet do Lizbony kupiłam jeszcze w marcu, żeby było taniej. Teraz, na początku września, wędruję przez trzy dni po parkach, kościołach i ulicach stolicy Portugalii. Miałyśmy być tu z Agnieszką, która jest japonistką, ale akurat tylko w tym czasie mogła pojechać do Sendai i Fukushimy, zniszczonych w marcu przez trzęsienie ziemi i tsunami, spotkać mieszkających tam japońskich przyjaciół, zobaczyć, jak żyją po kataklizmie.

Chodzę więc sama po krętych, stromych zaułkach Alfamy. Niewiarygodne przemieszanie prawdziwego portugalskiego życia z całą jego biedą i lenistwem z umownością życia turysty. Jak fado, tak bardzo serio śpiewane, choć zarazem już komercyjne. Chodzę po Baixie, Belem – dzielnicach pięknych i bogatych, czy raczej noszących ślady dawnego, jeszcze kolonialnego bogactwa, bo kiedy popatrzeć uważniej czy choćby podnieść oczy wyżej, widać sypiące się mury i pęki zeschłej trawy wyrastającej z popękanych tynków.

Wieczorem w hotelu czat Portugalia – Japonia. Ja: „Żałuję, że cię tu nie ma. Sabi w dużym natężeniu, zwłaszcza Alfama”. Sabi to jedna z najważniejszych japońskich kategorii estetycznych: piękno starości i niedoskonałości. Uczy dostrzegać piękno w rzeczach zniszczonych, zużytych, wnosi bogactwo duchowe i szacunek do śladów, jakie pozostawia czas. Lizbona jest sabi. Agn: „ Pomyśl, że stamtąd właśnie przypłynął św. Franciszek Ksawery do Japonii i tak szybko nauczał, że w kilka miesięcy do połowy Honshiu rozlało się chrześcijaństwo. Portugalscy misjonarze zostali w Japonii umierać potem”. Cały dzień chodzę, patrzę, leżę na trawie w parku, siedzę w kościołach... Sabi to nie tylko sztuka, także sposób życia: świadome pragnienie samotności, nawet smutku, nie mającego jednak nic wspólnego z poczuciem opuszczenia czy rozpaczą samotności1.

Portugalskie kościoły, inaczej niż w Hiszpanii, nie mówiąc już o innych europejskich krajach, wciąż są żywe, nie muzealne. Tu ludzie nadal się modlą o najróżniejszych porach. Wieczorem trzeciego dnia jadę autobusem do Fatimy, cichej i skupionej, niczym nierażącej, choć jadąc tu obawiałam się, że znajdę denerwującą mieszankę dewocji z komercją. Następnego dnia jadę do Tomar. Chcę zobaczyć klasztor templariuszy Convento de Christo i rankiem wyruszyć per pedes na moją Camino Portugues. Klasztor zachwycający, ogromny, bardzo dobrze zachowany, także naznaczony sabi. Najstarsza część zbudowana w XII wieku przez czwartego z kolei wielkiego mistrza templariuszy portugalskich Gualdima Paisa, dalej rozbudowywany od XIV do XVI wieku. Niesamowita świątynia w kształcie ośmiokąta z malowanymi przepięknie ścianami, wzorowana na świątyni jerozolimskiej, słynne niesłychanie ozdobne okno manuelińskie. Dziedzińce, krużganki. Piękne i bogate przestrzenie wspólne i poświęcone Bogu, ale pojedyncze cele mnichów ciasne, ubogie. Nocuję zwyczajem pielgrzymów na tej drodze u bombeiros voluntairos, czyli po naszemu ochotniczej straży pożarnej. Karimata na scenie sali widowiskowej, w sympatycznym towarzystwie dwojga studentów ze Słowenii i młodego Belga.

Wyruszam o piątej rano, w ciemnościach, z opisem drogi wydrukowanym z internetu. Kierunek wskazują żółte strzałki, niewidoczne jednak na razie, bo jasno tu się robi dopiero około ósmej. Dziś do przejścia 33 km do Alvaizeire. Za dużo dla mnie jak na pierwszy dzień marszu, ale bliżej nie ma możliwości noclegu. Wędruję starym rzymskim traktem wśród wzgórz, oliwnych gajów i powoli wyłaniających się w świetle wschodzącego słońca przepięknych krajobrazów. Karmiona przez przydrożne drzewa dojrzałymi figami, słodkimi winogronami i orzechami włoskimi, prowadzona przez strzałki, szczęśliwa. Dojrzewają w wiejskich sadach pomarańcze, palmy i kaktusy rosną przy ubogich kamiennych domach, jaskrawo różowe kwiaty na drzewach. Ale coraz goręcej, a ja jednak tempo mam wolne – już po południu, a jeszcze 12 km. Mija mnie para ze Słowenii, potem spotykam starsze małżeństwo z RPA, dwoje Duńczyków. Odpoczywam w cieniu przy drodze, ale napięta, przecież muszę dojść. Zamieniamy kilka słów: O, you have a rest. Enjoy it! No tak, czemu się tak napinam. Enjoy! Nie dam rady dojść do Alvaizeire, to rozłożę karimatę gdziekolwiek i też będzie dobrze! Już budzi się we mnie to inne „ja” – pielgrzym, wędrowiec, włóczęga...

I tak kolejne cztery dni – aż do Coimbry – wędruję, odnajdując po opuszczeniu miasteczek ten sam rzymski trakt. Idę w takim spokoju i ciszy, że na mój widok, obcego piechura z plecakiem, płoszą się owce, które pasie stara kobieta przy wiejskiej drodze, a potem odpoczywając w cieniu starej oliwki zauważam, że przez godzinę nie słyszałam żadnego mechanicznego dźwięku, nawet pociągu czy samolotu w oddali. Tylko szelest liści i brzęczenie owadów. Osy zlatują się do zapachu pomarańczy.

Owady: któregoś z tych pięknych dni przez kilka godzin zatruwa mi życie chmara much kłębiących się wokół lepkiej od potu twarzy. Nie sposób się ich pozbyć, wciąż wracają. Niby nie gryzą, ale drażnią. Już nie widzę, jak pięknie jest wokół, jaka szczęśliwa to wyprawa, jakie niebieskie niebo, tylko macham rękami i złoszczę się, że to nieskuteczne. Myślę – a samotny wędrowiec przecież często-gęsto myśli, a raczej pogaduje z Bogiem albo sam ze sobą, czasem w głowie, a czasem i półgłosem: „te muchy są jak różne uciążliwości życia, ale też i wady moje i innych, a i głupie myśli czy męczące uczucia”. Jeśli się na nich skupić, nigdy nie będzie dobrze, nawet w najpiękniejszych okolicznościach życia czy przyrody. Lepiej nie zajmować się nimi, niech się tam kręcą przed nosem i soczewkę oka tak nastawić, żeby widziało to, co jest dalej, lecz warte widzenia.

Nocleg na podłodze w garażu na plebanii w Zambujal, gdzie zaprotegował mnie niezwykle życzliwy miejscowy burmistrz. Wprawdzie jak już się położyłam, to mało co spałam, z powodu komarów i hałasu, ale w sumie było warto, bo najpierw zostałam zaproszona na fiestę. Starsi i bardzo starzy, młodzi, w średnim wieku i dzieci – wszyscy bawili się na placyku koło kościoła prawie do rana. Do północy piekli na grillach mięso i ryby, pili wino, gadali, żartowali, bawili się z dziećmi, a muzykanci grali i śpiewali. Kiedy pytałam, czemu nikt nie tańczy, mówili: tak, tak, ale to później. Dopiero po północy powynosili stoły do zakrystii i zaczęło się. Nie żadne tam wygibasy, taniec to sprawa serio, choć wesoła. Kobiety na ogół pupiaste i brzuchate, ale bez względu na wiek prawie wszystkie w spodniach, mężczyźni też nie chudzi. Klasycznie objęci, ale nie za blisko, z wielkim wdziękiem, a zarazem powagą. Pary ze wszystkich pokoleń, bo i dziadek z babcią, i młode wnuki, i rodzice tańczyli w sposób pokazujący, że się lubią, że wciąż coś między nimi iskrzy. Także kobiety tańczące ze sobą. Z gracją objęte, również starsze z młodymi – może ciotka z siostrzenicą, może sąsiadki. A jeśli młode panny, to po chwili są już kawalerowie i rozbijają – wyższy z wyższą, niższy z niższą. Między tańczącymi dzieciaki. Chyba nie jest jeszcze tak źle w tej Portugalii, dopóki mężczyźni i kobiety tańczą ze sobą i widać, że się lubią, a dzieci patrzą i wiedzą, że warto być razem. A o dziewiątej w niedzielny poranek wypełniają kościół, na którym w nocy grał głośnik.

Tym sposobem po pięciu dniach docieram do Coimbry, gdzie zatrzymuję się na dwie noce w Pousada de Jouventude, tj. Youth Hostel. Bardzo blisko historycznego centrum w pięknym czteroosobowym pokoju z balkonem za 11euro/noc ze śniadaniem. Szerokie drewniane schody, w oknie witraż, z łazienki widok na panoramę miasta. Jak wszędzie w Portugalii – stare i podniszczone, ale piękne. Włóczę się po ulicach, zwiedzam najstarszy portugalski uniwersytet, gdzie w zabytkowych murach toczy się współczesne życie studenckie (choć to prawda, że wybudowane obok nowsze budynki przypominają Uniwersytet Łomonosowa), słucham fado w kawiarni Santa Cruz, popijam vinho tinto.

Następny etap: autobusem do Porto i dalej piechotą nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego do granicy hiszpańsko-portugalskiej. Tam znów wejdę na bardziej uczęszczany odcinek Camino Portugues, z Porto do Santiago. Nie wiem, jak to będzie, bo nie mam opisu drogi nad oceanem, tylko kilka informacji z korespondencji z osobami, które tędy szły w zeszłym roku. Wygląda na to, że mam po prostu iść plażą na północ.

Chwila zachwytu, kiedy docieram nad ocean i otwiera się przede mną hucząca przestrzeń wodna. Ale plaża okazuje się kiepska do wędrowania z plecakiem. Piasek, gruby jak kasza, zapada się pod stopami, nie ma takiego pasa wilgotnej twardej drogi jak nad Bałtykiem. Boso źle się idzie z obciążeniem, w butach też źle, bo piasek się sypie. W rezultacie wędruję powoli, no i plaża kusi, żeby się zatrzymywać i kąpać. Nie ma jednak mowy o pływaniu ani wejściu głębiej do wody, fale są zbyt potężne. Rozbijają się o skały, huczą, kotłują piaskiem. Już popołudnie, a ja mam jeszcze z 10 km do Esposende, gdzie miałam zamiar nocować w hostelu. Chyba będę spać na plaży.

Rozkładam karimatę i śpiwór na wydmie między Apulią a Esposende. O zachodzie słońca na plażę schodzi mgła, zatapiając wszystko w różowo-beżowej poświacie. Oceanu prawie nie widać. Tylko szum, a raczej huk, jakby czołgi jechały. Starosemicka kosmologia uważała głębiny morskie za siedlisko demonów, nad którymi tylko Jahwe zdolny jest panować. „On gromadzi wody morskie jak w worze, oceany umieszcza w zbiornikach” (Ps 33). Wymieniamy sms-y z Agnieszką, która jest teraz w Fukushimie, gdzie w marcu fala tsunami zmiotła wszystko. Naprawdę jest to przestrzeń demoniczna, tylko do czasu trzymana w ryzach przez Wszechmocnego. Zbliżanie się jest niebezpieczne – nagła fala zmoczyła mi całe nogawki świeżo wysuszonych spodni. Siedzę na wydmie, patrzę. Kątem oka zauważam jakiś ruch: na pustkowiu pojawia się facet, na wpół obnażony, wykonuje nieprzyzwoite gesty. Dwie równoczesne warstwy myśli w mojej głowie: „To tylko ekshibicjonista, oni nie są groźni”. A pod spodem: „Jeśli to wariat, który przyszedł mnie zabić, to nikt tu mnie nie usłyszy, nie obronię się”. Poszedł. Zasypiam owinięta folią NRC, gdyby nie to, śpiwór byłby już mokry od rosy. Budzę się jednak mokra, bo nocny wiatr zwiał folię. Pakuję się i ruszam plażą utwardzoną teraz przez wszechobecną wilgoć. Kawa w barze po kilku kilometrach przywraca poczucie bezpieczeństwa. Ta odrobina cywilizacji, od której chcę się oddalić, ale przecież tylko na bezpieczną odległość.

Siedzę na ryneczku w Esposende nad rozłożoną wielką mapą: Hiszpania i Portugalia 1:1 500 000 i zastanawiam się, jak tu dalej iść. Po plaży nie bardzo się da, a prowadzących mnie przedtem żółtych strzałek jakoś nie widać. Are you going to Santiago? Do you need a better map? – słyszę. Wkrótce okazuje się, że pan Louis dobrze zna szlak Camino da Costa prowadzący w pobliżu oceanu, jednak nie plażą. Daje mi mapy, na których mogę zobaczyć, jak biegnie Orla Litoral, nieznakowana, prowadząca wybrzeżem Camino da Costa, przeplatająca się z nią i Camino Portugues Central, prowadząca przez miasta i miasteczka: Ponte de Lima, Barcelos, Valenca. Podaje kolejne noclegi w albergue i prowadzi do najbliższej żółtej strzałki w uliczkach Esposende. Jak tu nie wierzyć, że Aniołowie opiekują się szczególnie wędrowcami! Dalej już idę za żółtymi strzałkami piękną drogą zbliżającą się do oceanu, a chwilami ginącą wśród lasów eukaliptusowych lub przechodzącą w górską ścieżkę. Taki ze mnie włóczęga, ale jednak potrzebuję pewności, że nie błądzę.

Nocleg w zupełnie pustym schronisku w Marinhas. Klucz w przychodni Czerwonego Krzyża, rano mam wrzucić do skrzynki na listy. Sama w dormitorium na dziesięć piętrowych łóżek, kuchnia, łazienki. Wychodzę na mszę św. do pobliskiego kościółka. To pogrzeb w kościele wypełnionym ubranymi na czarno ludźmi o rękach zniszczonych ciężką pracą w ziemi. Miejscowy chór pięknie śpiewa, starszy już ksiądz gestykuluje, prawie tańczy podczas kazania. Rozumiem tylko pojedyncze słowa, domyślam się, że mówi o zmarłym, którego znał dobrze, i o śmierci. Mówi do ludzi, których też dobrze i od dawna zna. Potem wszyscy razem odprowadzają trumnę z czterema chorągwiami na pobliski cmentarz.

Rano gubię w mroku strzałki i nadkładam kilka kilometrów pod górę. Droga przez wzgórza, krętymi, kamienistymi ścieżkami w lesie. Pod nogami iskrzą się w słońcu odrobiny miki. W końcu Viana de Castello nad wpadającą tu do Atlantyku szeroką Limą. Przez ciągnący się w nieskończoność most dochodzę do Pousada Jouventude. Prysznic, pranie schnie na balkonie. Idę szukać po mieście strzałek. Jutro rano będę wychodzić bardzo wcześnie, po ciemku, bo przede mną trzydziestokilometrowy odcinek do A Guarda i pożegnanie z Portugalią. Z otrzymanej od Anioła w Esposende mapy wynika, że mogę iść dalej blisko oceanu, także w Hiszpanii drogą, która nazywa się Camino Monacallo; nigdy wcześniej o niej nie słyszałam.

Pachną w słońcu winnice, pachnie koper przy drodze. Droga z widokiem na ocean, który z daleka wygląda niegroźnie. Długi odpoczynek w południe na karimacie przy puente medieval, moczenie nóg w rzece. Zmęczona dochodzę do Caminha i przechodzę do Hiszpanii przez most na Minho. Jeszcze jakieś 6 km do A Guarda i odpocznę w schronisku. Trochę mi się wydaje dziwne, że ta Hiszpania całkiem jak Portugalia, nawet kamienne tabliczki z nazwami ulic tak samo wyglądają. Ale – myślę – integracja europejska, teren przygraniczny, wszystko się miesza. Siadam przy fontannie, patrzę na mapę i nagle rozumiem – jestem wciąż w Portugalii, chyba poszłam złym mostem! Strzałki są, bo idę wariantem szlaku do Villa Nova de Cerveira na Camino Central. Do albergue mam jeszcze 14 km, nie 6. Nie mam siły, nie dojdę. Szybka decyzja – proszę uczynnego barmana, żeby zadzwonił po taksówkę, i wracam na swój szlak. Cofamy się nad Minho, ale taksówkarz wciąż mówi nie most „puente”, tylko „ferry”. W końcu rozumiem: przecież ferry to prom, nie most, zresztą tak samo po hiszpańsku, jak po angielsku. Trzeba było przepłynąć promem, a nie iść przez most! Lenistwo w uczeniu się słówek kosztowało mnie tym razem 20 euro. I znowu nocuję sama w dużym albergue z dwoma sypialniami na kilkanaście osób każda. A za oknami sobotnia hiszpańska noc, krzyki balującej młodzieży słychać jeszcze o 6.30, kiedy się budzę.

Kolejny dzień w samotności, bo nie spotykam innych pielgrzymów, a miejscowi nie mówią po angielsku. Oczy nasycone dookolnym pięknem, ale od kilku dni nie mam z kim choć kilku słów zamienić. Nocuję w pustym albergue w Mougas, gdzie zostaję poczęstowana królewską kolacją z winem za jedne 5 euro. Siedzę na skałach nad oceanem, sms-uję z Agnieszką. Gdyby nie te sms-y, przestałabym czuć, że istnieję, zapadłabym się w pustkę. Czego człowiek się boi, kiedy jest sam w obcych, choć pięknych miejscach? Skąd się bierze ten smutek, to ssanie? Przecież tak właśnie chciałam, a jednak jest trudno.

Po kilku dniach dojmującej pojedynczości ląduję na głównym szlaku Camino Portugues w gwarnym, pełnym ludzi albergue w Pontevedra. Przysiadam się w jadalni do trójki młodych Polaków i zaczynam gadać jak najęta. Przez dobre pół godziny usta mi się nie zamykają, odreagowuję. Potem aż do Santiago będziemy szli blisko siebie, spotykając się w barach i na noclegach.

Santiago. Msza w katedrze. Największa na świecie kadzielnica, nazywana po galicyjsku botafumeiro2 (botar – wyrzucać, fumar – dym), tańczy po komunii nad głowami ludzi. Kiedyś myślałam sceptycznie, że to tandeta, przecież chodzi o Boga, nie o jakiś show. Ale coraz bardziej widzę, jak cudowne i szalone jest chrześcijaństwo, a wariactwo tańczącego przy grzmiących organach w błyskach fleszy botafumeiro całkiem dobrze to wyraża.

Do późna w noc włóczymy się po santiagowskich barach, jedząc owoce morza i pijąc orujo. Jutro samolot do Warszawy.




1 Por. dr Agnieszka Żuławska-Umeda, niedrukowany tekst o czterech kategoriach piękna, przeznaczony do Słownika kultury japońskiej.
2 Aby z botafumeiro mógł się wydobywać dym, trzeba je napełnić około 40 kilogramami węgla drzewnego oraz kadzidłem. Czyni się to za pomocą łopat. Kadzielnica może sięgnąć niemal pułapu transeptu, osiągając wysokość 21 metrów. Tak rozhuśtana ma prędkość nawet do 68 km/h, a maksymalny kąt jej wychylenia to 82 stopnie. Wtedy też cały kościół spowity jest kłębami dymu. Kadzielnica jest rozhuśtywana po niedzielnej mszy świętej o godz. 12, a w dni powszednie po mszy o godz. 18, a także kiedy odbywają się jakieś ważniejsze uroczystości kościelne. Żeby ją rozhuśtać, trzeba aż ośmiu mężczyzn. Zatrzymanie jej nie jest takie proste – nawet, gdy już praktycznie się nie porusza, chwytający ją mężczyzna musi się trzykrotnie okręcić, aby stanęła w miejscu. (za: http://www.nowyruchliturgiczny.pl/2008/12/botafumeiro-najwiksze-kadzido-wiata.html).




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru