PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Grzegorz Zegadło


Witold i my


Od wielu lat już nie mieszkam w Podkowie, ale tak naprawdę to nigdy jej nie opuściłem. Przyjeżdżam często do parku nad staw ze swoją suką spanielką (podrzutkiem-wyrzutkiem), siadam na ławce nad brzegiem i celebruję palenie fajki. Suka w tym czasie doprowadza się do stanu, do jakiego porządna suka nigdy nie powinna się doprowadzić. No, ale moja nie jest porządna.
To palenie i cała parkowa celebra nie bez powodu przecież. Ona jest niejako zamiast jazdy na Powązki.

W latach siedemdziesiątych bowiem podobną celebrę – tyle że codzienną (lub prawie codzienną) – uprawiał Witold Tyrakowski. Przychodził tu ze swoją ukochaną suką owczarkiem collie i też siadał nad stawem, i też palił fajkę. W owych czasach był moim niezaprzeczalnym idolem, którego z całych sił starałem się naśladować (wychowywałem się bez ojca i to pewnie dlatego); nawet na torbie raportówce wyciąłem jego wzorem znak Słońca. Myślę, że potrzeba tego naśladownictwa tkwi we mnie do dziś. Witold był jednym z tych autorytetów, o których mówimy, że mieliśmy szczęście, napotkawszy ich na swojej drodze.

Ale oczarował nie tylko mnie. Bo jakże inaczej można wytłumaczyć fakt, że w krótkim czasie z luźnej bandy młodzieży przeróżnej proweniencji (hippisi, poeci, malarze, żule i najzwyklejsi licealiści), która z braku lepszego zajęcia przesiadywała całymi wieczorami w podkowiańskiej bibliotece, stworzył na przełomie 1972 i 1973 roku karnych i zdyscyplinowanych „ochroniarzy”?

A zaczęło się wszystko późną jesienią 1970 roku.
W listopadzie tegoż roku funkcję kierowniczki biblioteki w Podkowie objęła młodziutka Wiesia Kordaczuk. Oczywiście, pracowała też wtedy pani Hanna Zarzycka – kobieta-legenda, chodzący katalog, niezastąpiony doradca i encyklopedia wiedzy o książce w jednym. Panią Zarzycką cechował wszakże dystans – Wiesię pokochaliśmy z miejsca i na kredyt. Korzystała z tego kredytu jak i kiedy chciała. Plastycznie uzdolnionych angażując do malowania plakatów i urządzania okolicznościowych wystawek, pozostałych zaś do noszenia kościelnych ławek z sali katechetycznej. Była bowiem w zmowie z księdzem Leonem i organizując spotkania autorskie – z braku własnych krzeseł – pożyczała parafialne ławy. I myśmy je nosili, te ławki, przez całą Podkowę. Ile było przy tym radości!

Imprez tych było sporo, stąd i okazji do kursów między plebanią a biblioteką również. I do wizyt i rewizyt. Nie wszystkim się to podobało, poszedł donos jeden i drugi... W 1972 roku Kordaczukówna została wezwana do powiatu przed oblicze sekretarza Jedynie Słusznej i Przewodniej Siły. Młoda kierowniczka zapoznała się z zarzutem szerzenia klerykalizmu, ponieważ ławki nie powinny być kościelne. Tym razem przewodnia siła pokazała jednak ludzką, a nawet dobroduszną twarz i skończyło się na pouczeniu. Kościelno-biblioteczna kolaboracja mogła sobie więc kwitnąć w najlepsze.

Dzieciaków przybywało. Nie zawsze była praca na rzecz biblioteki, czasem miło było przyjść i po prostu posiedzieć. Czytanie było wtedy modne. Modne było również o książkach mówienie, książką się zachwycanie, z książką obnoszenie. Nic więc dziwnego, że i w bibliotece bywanie musiało stać się modne. Przynajmniej w pewnych kręgach i wśród młodzieży do tych kręgów aspirującej.

Aż znów naród wykazał czujność. Tym razem donos dotyczył „demoralizacji młodzieży”. Bo przecież ta młodzież nawiedzała bibliotekę dwupłciowo jednak... A moralność socjalistyczna ma swoje zasady. I młodzieżowa dwupłciowość w miejscach przez nią niekontrolowanych niemiła jej jest.

Dziwne, ale i tym razem władza powiatowa serce okazała i pobłażliwość. I pewnie znów skończyłoby się na upomnieniu i palcem pogrożeniu, gdyby nie fakt, że tym razem to kierowniczka serce już straciła i tłumaczenie, że nie jest wielbłądem, do cna jej obrzydło. Pani Wiesia składa więc rezygnację i od lipca 1973 kierownictwo podkowiańskiej biblioteki przejmuje Maria Łykowska.

W podkowiańskim parku, fot. Tadeusz Sumiński


Witold Tyrakowski jest już wtedy w bibliotece niemal domownikiem. Człowiek o tak dużym doświadczeniu w pracy z młodzieżą, a przy tym obdarzony ogromną pasją społecznikowską, nie mógł nie dostrzec potencjału drzemiącego w bibliotecznej bandzie. Jeszcze tego samego roku organizuje przy bibliotece koło PTTK. Pierwszym jego prezesem zostaje Krzysiek Zieliński z Podkowy Zachodniej, w podstawówce prymus, spokojny, zrównoważony chłopak.

Dla Witolda powołanie koła to był pierwszy zaledwie krok na drodze naszej „resocjalizacji”. Dzięki swoim licznym znajomym i przyjaciołom w Zarządzie Głównym na Senatorskiej, organizuje w Podkowie Służbę Kultury Szlaku. Do biblioteki przyjeżdżają fachowcy od turystyki zorganizowanej i prowadzą tu z nami zajęcia. Niemal wszyscy członkowie koła wstępują do Służby. Jeszcze w tym samym roku Witold inicjuje w bibliotece kurs dla kilku członków kadry koła, dzięki któremu zdobywają oni uprawnienia organizatora turystyki. A ukoronowaniem Jego wysiłków jest kolejny kurs i powołanie przy kole podkowiańskiej grupy Straży Ochrony Przyrody. Straż była Jego ukochanym dzieckiem. Był jej pomysłodawcą, założycielem i naczelnym inspektorem.

W Kampinoskim Parku Narodowym, fot. archiwum autora


Pamiętam, że wraz ze mną przed Czesławem Łaszkiem (w latach 1972- 1996 Wojewódzki Konserwator Przyrody – red.) zdali egzamin najbardziej aktywni koledzy: Janek Gołąb, Adam Zamoyski, Marek Kobosko.
W tym samym czasie młodziutki (założony w 1973 roku) Bieszczadzki Park Narodowy był w fazie organizacji. Braki kadrowe – w momencie utworzenia i jeszcze długo później dysponował tylko jednym etatowym strażnikiem – wymusiły na dyrekcji parku szukanie pomocy z zewnątrz. Latem 1974 roku kilku z nas, z podkowiańskiej Straży Ochrony Przyrody, zostało dokooptowanych do licznej grupy strażników wywodzących się z Wydziału Leśnego warszawskiej SGGW. Jednym z nich był Kuba Odechowski, późniejszy leśniczy w Otrębusach. Ogromna to była dla nas nobilitacja, a dla Witolda jeszcze większa radość – oto jego dzieciaki podejmują pierwszą, prawdziwą służbę!

Dziś, kiedy patrzę na Jego działalność w Podkowie z perspektywy czasu, widzę, że był pierwowzorem najprawdziwszego animatora kultury. Rzucał hasło i mobilizował nas do pracy, własne zaangażowanie starając się ograniczyć do niezbędnego minimum. Dzięki temu, bardziej utożsamialiśmy się z tym, co robiliśmy, i czuliśmy się za to odpowiedzialni.

Witold pilnował jednak, aby nasza służba to nie był słomiany zapał. Zachęcał nas do częstych patroli po podkowiańskim lesie, niezależnie od pogody i pory roku. Potrafił być również surowy i wymagający. Podczas jednego z takich patroli ściągnęliśmy z wielkiego świerka w pobliżu Dębaka amatora bożonarodzeniowej choinki. Nie miał najmniejszych szans – było nas trzech...

Później, kiedy Witold opuścił Podkowę, dyscyplina się rozluźniła. Niewielu kolegów spotykałem w lesie. Tłumaczyliśmy to sobie nowymi obowiązkami, brakiem czasu, zaangażowaniem w burzliwe zmiany w naszym kraju. Myślę jednak, że zabrakło spoiwa. Po prostu nie było już Jego. Ale wiem również, że Witold zmienił nas na zawsze. Niezależnie od tego, czym się dziś zajmujemy, nasze spojrzenie na las, góry i wodę jest w znaczącym stopniu ukształtowane przez Niego.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru