PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Piotr Wojciechowski


Marzyciel form przemysłowych

Wspominając Krzysia Meisnera


Krzysztof Meisner

Był cudownym człowiekiem. To prawda, bywał okropny – złośliwy, kłótliwy, niekonsekwentny, niesprawiedliwy. Zawsze jednak budził podziw – i przyciągał miłość. Przyjaciele oczekiwali spotkań, bo one zawsze przynosiły przygodę intelektualną, uczniowie przez pół wieku i aż do ostatnich dni przeżywali pracę z nim jako przywilej losu, odkrycie życia. Wybaczałem mu wszystko i powszechnie mu wybaczano – chyba dlatego, że był tak wspaniałym połączeniem żywiołu twórczego i subtelnej kultury. Nazywał się Jan Krzysztof Meisner, ale był Krzysiem. Współtworzył współczesną cywilizację – projektował karoserie samochodów, aparaty fotograficzne, butelki do trunków – był też zaciekłym wrogiem cywilizacji, bo zawsze z nią walczył w obronie lasów, żab w stawach, kwiatów i motyli na kwiatach. Wadził się z Bogiem przez tych proboszczów, którzy wycinają przykościelne i cmentarne drzewa, a rozjechany kołami aut trawnik odczytywał jako znak – jutro już koniec świata. Przemierzył cały świat, korzystając z linii lotniczych, ale w jego rysunkach znajdziemy setki najzłośliwszych karykatur samolotów – w obronie niepodległości chmur. Swoją twórczością przekonywał, że świat jest barwny i wspaniały, w rozmowach często słyszeliśmy tony kasandryczne, bo jego stylem i zasadą był sprzeciw, przekora, kwestionowanie wszelkich hierarchii i systemów. Projektował i uczył projektowania. Projektował w sposób głęboki i natchniony – według niego projektując nawet drobny przedmiot, należało mieć pełną wizję przyszłego świata, należało mieć antropologiczny i filozoficzny pogląd na to – jaki jest i jaki powinien być człowiek, dla którego się projektuje. Należało myśleć o wydatku energii, o pochodzeniu materiałów, o losach pośmiertnych przedmiotu – jaki będzie z niego śmieć, na ile zaszkodzi środowisku. Pod tym względem okazywał się pionierem i prorokiem, o epokę przeganiającym ośrodki akademickie.

Niewielka część jego projektów doczekała się realizacji, bo bywał zbyt nowatorski, zbyt bezkompromisowy, jego projekty aut – beskid, nowe wersje poloneza, wyprzedzały światowe tendencje o dziesięciolecia, bywały przedmiotem zawiści i plagiatu. Na wystawach z historii designerstwa pokazuje się skuter osa i aparat fotograficzny alfa – nieliczne realizacje z dziesiątków wypracowanych projektów. Krzyś, profesor Meisner, stwarzał wokół siebie strefę twórczego fermentu. A ci, którzy znaleźli się w jego towarzystwie, często czuli się wybrani, nadzwyczajni, obdarzeni. Wiedzieli, że nie będzie nudno, że staną się świadkami kolejnego odkrycia. Spojrzeniem przez krzywą szybę czy zaparowane lustro potrafił odkrywać całe światy, koło których przeszlibyśmy nieuważni i zagapieni – gdyby nie Krzyś. Filmował śmiecie i listki, owady, trawki, cienie i wodę w taki sposób, że wszystko stawało się autorską opowieścią.

Cenił sobie pojazdy, ostro zatemperowane ołówki, tusze i pisaki, aparaty fotograficzne i kamery, kochał towarzystwo urodziwych dziewczyn, ale nade wszystko drogie mu były wielkie, dobrze oświetlone stoły do pracy. Najbardziej cieszyły go szalone pomysły jego studentów – opowiadał o nich bez końca, jak wędkarz o dwumetrowym sumie. I pokazywał zdjęcia tych projektów jak matka zdjęcia dzieci. A dzieci odkrywały natychmiast, że Krzyś nigdy nie był dorosły – wciągały go ufnie w swoje zabawy, dzieliły się z nim swoimi światami, akceptowały jego szaloną narrację.

Był obecny w wielu towarzystwach – w środowiskach samochodziarzy, w kręgach bohemy, w uczelniach artystycznych wielu krajów – od Kanady po Irak, wśród narciarzy z Hali Gąsienicowej, wśród mistrzów designu. Robił zamieszanie na artystycznych plenerach, kongresach i sympozjonach. Pisał mądre książki o architekturze samochodów i o idei projektowania, układał przewrotne wierszyki, na każde święta projektował kilka własnych pocztówek. Malował, robił grafiki, zdjęcia, filmy i projekty. Niezapomniane były jego wystawy indywidualne w Galerii „Dom Doktora” w Zakopanem. Tam, u Magdy Kraszewskiej na Witkiewicza, wszystko mu było wolno. Na wielkich płachtach posklejanych papierów, rozwieszonych jak uprana bielizna, linie figuratywnego rysunku tańczyły nieskończone kontredanse, postacie ludzi i zwierząt, drzewa, pojazdy, architektura opowiadały z rozpasaniem swoje piktograficzne szecherezady. Moje wspomnienie nie ogarnia wielości jego osoby, a tym mniej jego zasług, dokonań, aktywności pedagogicznej, jego myśli. Dlatego chciałbym przeczytać, co napiszą o nim inni – a przecież tylu miał przyjaciół. Dlatego cieszę się, że dobry duch, Piotr Zapart pracuje nad stroną internetową poświęconą pamięci Krzysia i wszystkich zaprasza do współpracy.

Ja jednak muszę wrócić do czasów bardzo dawnych. W maju 1944 roku okupowany przez Niemców Lublin przeżył ciężkie bombardowania alianckie. Moi rodzice, lekarze, potrzebni byli w mieście, więc wysłali mnie i mojego brata do położonego w lasach majątku Chojny, a gdy tam nasiliły się działania partyzanckie, razem z ciocią i babcią znaleźliśmy schronienie we wsi Turka pod Lublinem. Tu, w wiejskiej chałupie lub ziemiance, spędzaliśmy wakacje głodne dość i niebezpieczne, ale dla chłopaków ogromnie atrakcyjne. Stały się wprost wspaniałe, gdy okazało się, że we dworku w Turce (była to chyba własność rodziny Lubeków) chronią się przed bombardowaniami znajomi, których matki były koleżankami naszej mamy z harcerstwa. To tam poznałem Krzysia Meisnera, jego siostrę Jolę i ich ciotecznych braci – Janka i Wojtka Kisyńskich. Dziewczynka nie liczyła się wtedy wcale, ale trzech trochę starszych chłopaków, najstarszy Krzyś z pomysłami bez końca! Od tego czasu już przez całe życie spotykaliśmy się wszyscy częściej lub rzadziej, a zawsze też wiedzieliśmy, co u kogo słychać, śledziliśmy się z dystansu.

O miejsce w pamięci wołają przynajmniej trzy odsłony z tej trwającej przez dziesięciolecia opowieści. Krzyś na Hali Gąsienicowej, narciarz – zawsze z nartami trochę bardziej nowoczesnymi niż moje. Nigdy jednak narciarski elegant – zawsze trochę abnegat i oryginał, zawsze w szarościach i czerniach. Jego specjalnością było przepasywanie rzemieniem kurtek i skafandrów zaprojektowanych tak, aby je noszono bez paska. Uparcie ciułał, zaliczał zjazdy Goryczkową i Kotłem Gąsienicowym, nieczuły na nawet najgorsze warunki śniegowe i pogodowe. I oczywiście był duszą nieskończonych barwnych rozmów w schronisku. Jeździł szybko i odważnie, sztuką było zdążyć za nim. Zatrzymywał się, abyśmy go dogonili, narty były zajęciem towarzyskim. Odsuwał na czoło gogle i pasł oczy widokiem słonecznych wierchów.

Krzyś u siebie na Okęciu, na ulicy Astronautów – w pokoju- pracowni wywleka na wielki stół zdjęcia, pisma nowe i zakurzone, prospekty, rozstawia modele, odkrywa ich tajemnice. Opowiada o pomysłach, podróżach, kongresach, starych przyjaciołach i poznanych właśnie projektantach, o studentach, których udało mu się sprowokować do sprytnych rozwiązań. To wszystko, ze złożonym sztuczkami technologicznymi, jest zrozumiałe nawet dla humanistów – gdy to on objaśnia i pokazuje. Ma dar jasnego wykładu i wszystko potrafi narysować w trzech rzutach, w perspektywie i w karykaturze. W jego palcach pojawiają się często tekturowe pajacyki, plastykowe laleczki, drewniane ludziki. To nie zabawki, ale ulubione pomoce projektowe. Dzięki nim łatwiej jest myśleć modułem ludzkim, dostosowywać każdy projekt do ciała ludzkiego, zasięgu rąk, nawyków postrzegania.

I wreszcie trzecia odsłona – warszawski wernisaż albo wystawa dyplomowa na akademii. Krzysztof zna wszystkich, przechodzi od jednej do drugiej grupki, słucha, wypytuje, czasem się odezwie. Gdy był w Warszawie, nie umiał żyć bez paru wernisaży tygodniowo. Kochał ludzi sztuki, znał się na sztuce, potrzebował rozmowy o sztuce, musiał wiedzieć, kto gdzie wystawia, jakie nowe pracownie otwarto w tej czy innej uczelni, co w plastycznej i projektanckiej trawie piszczy. Lubił sale wystawowe na Foksal, chyba także małą galerię „Pokaz” w podziemiach na Krakowskim Przedmieściu, zawsze pędził na ekspozycje w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego na Świętojerską i zawsze coś by tam zmienił, poprawił.

No i opuścił nas Krzyś. Poszedł z nartami na Przełęcze w Chmurach, a duch jego krąży nad każdym warszawskim wernisażem. Trzeba mieć nadzieję, że niezliczone zastępy jego studentów tu i tam, za Atlantykiem, wierne pomysłom i zasadom profesora Meisnera, uczynią świat bardziej ludzkim.



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru