PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Piotr Lachmann


(Nie)Spełniony sen Maniusia B.


Kulminacją snu pijanego wozaka z Podkowy Maniusia Banego, tytułowego bohatera opowiadania Bogdana Wojdowskiego, jest przekroczenie, można powiedzieć „klasowe”. Oto Maniuś Bany zawadiacko zajeżdża ze swoją Zochą już nie furą z węglem, a elegancką bryczką, „lśniącym cackiem” pod kościół w trakcie ceremonii Autosacrum, a ksiądz proboszcz, ignorując zastrzeżenia wikarego do tego powozu, decyduje – jak to we śnie – „Niech tam, poświęć i ten wóz, Alojzy!”.

W trakcie kręcenia małego dokumentu „PoLe Widzenia...” o pobycie pisarza w Podkowie Leśnej, siedząc na koźle ostatniego chyba wozaka miasta-ogrodu, Tadeusza Pędziora, dowiedziałem się, że od jakiegoś czasu do „rowerosacrum” doszło jeszcze i „koniosacrum”, że oprócz samochodów i rowerów święcone są też pojazdy konne, a więc przy okazji i same konie. Wozak nie był specjalnie skory do rozmowy, ale jako że nie wyobrażałem sobie jednogodzinnej przejażdżki w zupełnym milczeniu, zagadywałem go i skwapliwie słuchałem jego skąpych odpowiedzi. Wobec niezbyt klejącej się rozmowy zadałem pytanie, czy koń Misiek, który wiózł węgiel i nas przez podkowiańskie ulice aż do Brwinowa, przecinając w ryzykowny sposób drogę krajową 719, też był święcony wraz ze swoim wozem. Pan Pędzior żachnął się: dotyczy to wyłącznie koni z klubów jeździeckich.

Do tej pory mam wrażenie, jakby sama informacja wozaka o nowym rytuale była raczej częścią fantastycznego opowiadania Wojdowskiego niż stwierdzeniem faktu. Pan Tadeusz, wspominając tradycję Autosacrum, nieco też konfabulował i na konkretne pytania odpowiadał wymijająco. On sam zaś wydawał mi się coraz bardziej postacią z opowiadania Wojdowskiego i nie byłem pewny, czy sportretowany w nim wozak Felek Paździor nie jest właśnie Tadeuszem Pędziorem, a raczej jego modelem: jeden i drugi są w końcu z Owczarni. „Fura” zaś, wraz z ciągnącym ją przez podkowiańskie ulice i uliczki Miśkiem, wedle jakiejś dla Niepodkowianina zagadkowej topochoreografii, też wydaje mi się, gdy oglądam ją teraz na wykonanym wtedy zapisie, bardziej wozem z opowiadania Bogdana Wojdowskiego niż realnym pojazdem z końca pierwszej dekady XXI wieku. Jednocześnie zaś ma w sobie paradoksalnie coś z pojazdu... przyszłości. W zupełnie zwyczajny, a jednocześnie wręcz surrealistyczny sposób zahaczaliśmy – jadąc tym wozem – o samochody, owe stukonne pojazdy, w sposób tak nieznośny dominujące nasz czas. Mijały nas albo wyprzedzały, co chwila wyłaniały się jak zmotoryzowane widma z zaułków i znikały; wydawały się być intruzami w wyludnionym jeszcze o tej porze mieście-ogrodzie, podczas gdy nasz pojazd jednokonny bardziej wpasowany był organicznie w zieleń i defiladę mijanych drzew. A stukot kopyt był od początku, jak tylko ruszyliśmy w tę nierealną, a jednocześnie przyziemnie celową podróż, narkotyczną muzyką konkretną, która świetnie wniknęła w ciszę podkowiańskiego poranka, zakłóconą tylko dobiegającym z ogródków ujadaniem psów. Opozycja wóz – samochód dominowała w trakcie tej jednogodzinnej przejażdżki. Spytałem się w pewnym momencie pana Paździora – Pędziora, znów w celu podtrzymania rozmowy, czy ma prawo jazdy. Okazało się, że pracował w Warszawie przy samochodach, przez długie lata. Ale teraz znów powrócił do konia, wozu i węgla.

Zaintrygowało mnie pytanie o nową, doczepioną do auto- i rowerosacrum ceremonię, tak bardzo, że zdecydowałem się zadzwonić na plebanię. Połączono mnie z księdzem proboszczem, gdyż sekretariat nie umiał odpowiedzieć na moje pytanie albo nie czuł się uprawniony. Gdy opowiedziałem proboszczowi O. w dość bełkotliwym skrócie, co jest przedmiotem mojej ciekawości, poprosił, żebym zadzwonił 10 minut później: załatwia właśnie bardzo ważną sprawę... 10 minut, a nawet 15 minut później nie udało mi się już uzyskać połączenia...

Koniosacrum czy nie: sen bohatera Wojdowskiego, bez- albo ponadklasowe niejako zrównanie konnego powozu ze święconymi ceremonialnie autami, zdaje się nie spełnił się do dziś dnia. Ale dzięki temu utopijny potencjał tego oniryczno-realistycznego opowiadania się nie wyczerpał. Podobnie jak nie wyczerpał się utopijny potencjał zdań z książki Chleb rzucony umarłym, owej wielkiej nadrealnej, ale i radykalnie realistycznej powieści, która w dużej części powstała w Podkowie, a które to zdania przypomina w swojej wypowiedzi dla naszego filmu Piotr Matywiecki jako najważniejsze przesłanie w tej powieści: „(...) Świat może będzie... życie może było... Gdzie jesteście, ludzie przyszłości? (...)”.

Okazuje się, że owa futurologiczna nadzieja, która sprawia, że książka Wojdowskiego nie jest wyłącznie kartką wydartą z koszmarnej przeszłości, posiada swoją paralelę, i pewnie nie jedyną, w innej dziedzinie humanistyki, jaką jest filozofia, i to filozofia najwyższego lotu, a raczej jej radykalne przekroczenie w postaci unicestwienia metafizyki jako nieprzydatnego już narzędzia naszych czasów. W wywiadzie telewizyjnym z 1969 roku Martin Heidegger sięga w wyreżyserowanym geście po swoje notatki i cytuje z nich podniosłym tonem zdanie Heinricha von Kleista: „Ustępuję miejsca temu, kogo jeszcze nie ma, i chylę na 1000 lat naprzód czoła przed jego duchem”.

Heidegger nie dodaje już nic od siebie, śle jednak triumfujące spojrzenie w stronę swego rozmówcy: zdanie Kleista potwierdza bowiem jego własną, wcześniej sformułowaną diagnozę: trzeba na nowo przemyśleć myślenie, za pomocą wciąż odradzającego się i obumierającego języka. Zadanie, którego podejmie się być może jakiś człowiek przyszłości, a któremu nie sprostał obecnie nikt, nawet sam Heidegger mimo znanych nam wysiłków patroszenia i maltretowania języka.
Nie sądzę, by Wojdowski miał w zdaniu, eksponowanym przez Piotra Matywieckiego, coś porównywalnego na myśli. Nie o taką zresztą zgodność z myśleniem ze wszech miar podejrzanego, choć kultowego filozofa tu chodzi. Raczej o perspektywę, o porównywalnie radykalną ocenę świata, która domaga się przekroczeń zastanych wymiarów, głównie wymiarów myślenia i czucia. Sądzę, że Wojdowskiemu chodziło bardziej o to drugie, z dodatkiem „współ”.
Chleb rzucony umarłym z jego centralną postacią doktorem Obuchowskim jest tego dowodem. Chociaż na punkcie języka mógł się zetknąć z („eschatologiczną”?) perspektywą Heideggera, tyle że jego polifoniczny język bije heideggerowskie wygibasy na głowę. Lecz nie wydaje się to już być perspektywą, która otwiera się w warunkach Podkowy, owej dla Wojdowskiego tak szczęśliwej i owocnej.
Wolałbym, idąc tymi krętymi tropami, a jednocześnie nie spuszczając z oka niewyświęconego ogona konia Miśka, zadać raczej pytanie prześmiewcze: Gdzie jesteście... konie przyszłości?

P.S. A na marginesie paraleli tego jednego, ale fundamentalnego wątku w dziele filozofa i w dziele pisarza chciałoby się zadać mniej już prześmiewcze pytanie: jak to się stało, że myśliciel, który sympatyzował z nazizmem, stał się w naszych czasach filozofem istotnie kultowym, podczas gdy pisarz, który był ofiarą nazizmu i sprzeciwił mu się w niesamowitym dziele, o którym Piotr Matywiecki słusznie mówi, że jest „arcydziełem”, nie jest szerzej znany we własnym kraju, nie jest w żaden sposób „kultowym” pisarzem, choćby w takim wymiarze jak nim był i jest Jarosław Iwaszkiewicz? Wiemy od dawna, że zło ma większą siłę przebicia, jest źródłem fascynacji daleko większej, niż naga wartość czyjegoś dzieła, jego kompleksowość, ciężar gatunkowy, artyzm, twórcze szaleństwo. Stąd np. tradycyjny diabeł – który buszuje w takich dziełach teścia Wojdowskiego jak Kościół w Skaryszewie lub Matka Joanna od Aniołów, ten tradycyjny diabeł, który obrał sobie, zgodnie z relacją Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej w jej zbiorze Z pamięci, za swoje siedlisko malutki most w Podkowie, wciąż straszy i cieszy się wzięciem, a „diabeł-pustka” (Różewicz), ten megadiabeł, który na masową skalę zwyciężył kulturę, który stał u kolebki Zagłady i nadal sieje spustoszenie w umysłach i sercach Europy oraz świata, zdaje się być przeoczony. Powieść Chleb rzucony umarłym temu nowemu diabłu właśnie próbowała się przeciwstawić – całym geniuszem swojego autora. Nasz film chce być malutkim kamyczkiem pod budowę jego pomnika, właśnie tu, w miejscu, gdzie to arcydzieło nabrało ostatecznego kształtu.



Kadry z video-eseju PoLe Widzenia Bogdana Wojdowskiego



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru