PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 64

Stanisław Werner

Polowanie z widelcem


W pierwszych latach ubiegłego wieku ojciec mój był studentem politechniki w Darmstadt. Zostało mi w pamięci kilka jego wspomnień z tego okresu, związanych z jadłodajnią, w której żywili się studenci.
Ojciec co miesiąc dostawał z domu pieniądze na wyżywienie. Czy wydawał je rozrzutnie? Nie leżało to w jego charakterze. A mimo to pod koniec miesiąca pieniędzy mu brakło. I wtedy owa jadłodajnia, ulubiona przez studentów, okazywała się niezastąpiona. Panował w niej bowiem zwyczaj, że chleb i musztardę podawano bez ograniczeń i darmo. Od tego czasu chleb posmarowany musztardą był dla ojca wspomnieniem młodości i tych chudych dni wyczekiwania pieniędzy z domu.

W tejże jadłodajni, jak się domyślam z innego ojcowskiego wspomnienia, był jeszcze jeden, bardzo miły obyczaj. Gospodarz przygotowywał gar smacznej zupy, w której pływały liczne kawałki mięsa. Gdy zupa była gotowa i studenci już się zebrali, zaczynała się zabawa: ten, kto wniósł odpowiednią opłatę, dostawał do ręki wielki widelec i miał prawo do jednego ataku, jednego dźgnięcia nim powierzchni zupy i pływających w niej kawałków mięsa. Co udało mu się nadziać na widelec tym jednym opłaconym ruchem, było jego. Natychmiast zdobycz konsumował, a widelec przekazywał następnemu, który wniósł opłatę. Zabawa trwała do chwili, aż całe mięso zostało wyłowione i skonsumowane. Wtedy gospodarz wyciągał talerze i nalewał każdemu, kto się zgłosił, smakowitej zupy – zupełnie za darmo. Nietrudno sobie wyobrazić, że studenci, których nie było stać na opłatę dostępu do widelca, przychodzili do jadłodajni w nadziei otrzymania tego talerza zupy i zagryzienia jej – również darmowym – chlebem z musztardą.

Historyjka sprzed z górą stu lat jest istotnie błaha, ale przecież warta przypomnienia. Jest w niej bowiem jakieś ciepło, które niepostrzeżenie wyparowało z dzisiejszego życia. Ustrój ówczesny, tak jak obecny, nazywamy kapitalizmem. Ale jest różnica między tymi kapitalizmami. Właściciel studenckiej garkuchni był, jak to się dziś mówi, biznesmenem. Jego przedsiębiorstwo dostarczało środków do życia jemu i jego rodzinie. Dzisiejszy kapitalista powie, że był to dobrze pomyślany interes. Warto było organizować owo polowanie z widelcem, bo ono przyciągało studencką publiczność, która nie zawsze była „na przednówku”, ale miała też okresy, gdy dysponowała pieniędzmi i wydawała je w swojskiej gospodzie, wobec której była zobowiązana za dokarmianie w dni „postne”. Dziś jakoś nie słychać, by w pizzeriach, grillach i barach szybkiej obsługi był chleb i zupa za darmo. Owszem, rozdają je różne instytucje charytatywne, ale nie przedsiębiorcy.

Pytanie teraz, co zrobić, aby tchnąć w nasz pazerny kapitalizm tę odrobinę ciepła. Jak czynić go bardziej ludzkim. Jest nad czym pomyśleć. Chyba pierwszą rzeczą byłoby uświadomienie ludziom, że pazerność nie jest istotą kapitalizmu, że w cieplejszej atmosferze międzyludzkiej żyje się znacznie przyjemniej i że są przyjemności wyższego rzędu, niż te, które można kupić za pieniądze. I taki jest cel publikowania tych rodzinnych wspomnień.



 <– Spis treści numeru