PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 64

Magdalena Lewańska-Kuypers

Kołnierz


Dopiero dziś, po dwudziestu latach, zrozumiałam przyczynę tego, co przydarzyło mi się wtedy. Dziś, gdy przy śniadaniu omal nie udławiłam się bułką, przeczytawszy nazwisko Paula w gazecie.
Wtedy, dwadzieścia lat temu, przeżyłam z nim coś, czego nie umiałam potem jednoznacznie nazwać, bo jak na miłość zbyt krótko to trwało, a jak na przygodę zbyt było poważne. Paul zwrócił moją uwagę jako autor cotygodniowych felietonów w gazecie. Jego styl, poczucie humoru, sposób patrzenia na sprawy, dobór tematów, wszystko to było mi bliskie. Pewnego razu w porywie zachwytu napisałam do niego list. Następnie ochłonęłam, listu nie wysłałam, nawet nie przepisałam go na czysto. Nadal czytywałam jego felietony i w odstępie paru miesięcy napisałam jeszcze trzy listy – dwa pełne entuzjazmu i jeden nieco krytyczny. Podzieliły los pierwszego, pozostały wszystkie w moim brulionie. Trwałoby to pewnie aż do przejścia Paula na emeryturę, gdyby redakcja czasopisma nie uczciła jubileuszu pracy swojego zdolnego pracownika w taki a nie inny sposób. Pewnej soboty zamiast felietonu pióra Paula znalazłam w gazecie artykuł o nim samym, opatrzony jego fotografią. Przedtem nie zastanawiałam się nigdy nad tym, jak mój ulubiony dziennikarz wyglądał. Teraz zobaczyłam, że był nie tylko w moim typie. Wpatrywałam się w zdjęcie z zabobonnym zachwytem – Paul wydawał mi się po prostu znajomy, choć dobrze wiedziałam, że nie spotkałam go nigdy w realnym życiu. Pod wrażeniem tego odkrycia napisałam jeszcze jeden, czwarty list. Dołączyłam wszystkie poprzednie, a także własne zdjęcie i tym razem wysłałam całość na adres redakcji. Już na drugi dzień zadzwonił telefon.
– Alicja?
Zachłysnęłam się ze szczęścia, gdy w ułamku sekundy zdałam sobie sprawę z dwóch faktów. Po pierwsze nie podałam swojego numeru telefonu, więc sięgnął po słuchawkę wiedziony nie tylko spontanicznym impulsem. Po drugie, choć ja w listach używałam oficjalnej formy „pan”, on zdecydował się na „ty”. Dlaczego? Bo przeczytał moje listy i uznał pokrewieństwo naszych dusz!
– Mówi Paul. Dziękuję za listy.
Udało mi się powiedzieć „Och” i wydać z siebie coś pośredniego między chrząknięciem a kwiknięciem. Serce podskoczyło mi do gardła, skąd chlupnęło do żołądka i zaczęło trzepotać się po całym moim wnętrzu, nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Usta rozciągnął mi uśmiech triumfu.
– Zatkało cię? – w jego pytaniu brzmiało zadowolenie.
– Tak, ale przyjemnie – westchnęłam.
– Tego się spodziewałem – w jego (jakże by inaczej) pięknym i ciepłym głosie słyszałam uśmiech. – Dostałem twój list wieczorem, był wspaniały. Wszystkie cztery listy były wspaniałe, już na pierwszy bym zareagował. Muszę przyznać, że bardzo łechcze moją próżność to, że zajmujesz się mną od tak dawna. Delektowałem się tym całą noc.
Nasza rozmowa trwała trzy godziny. Już na samym początku umówiliśmy się na wieczór – Paul zaprosił mnie na kolację – ale potem nie potrafiliśmy odłożyć słuchawki. Powtórzyłam jeszcze raz z wariantami wszystko, co mu napisałam w listach, a on opowiedział mi ze szczegółami, jak moje listy dostał, jak je czytał i jak o mnie w związku z tym myślał. Pytał, czy dostałby je, gdybym na zdjęciu ujrzała sympatycznego łysego grubaska. Odpowiedziałam pytaniem, czy zadzwoniłby do mnie, gdybym nie dołączyła swojego zdjęcia. Zastanowił się chwilę i powiedział, że owszem, zadzwoniłby, bo nie mógłby pozwolić, żeby druga połowa jego duszy (naprawdę tak się wyraził!!!) chodziła po świecie samopas, bez względu na to, w jakim ciele. Ale oczywiście… nie żałował mi komplementów, a ja pławiłam się w nich jak świnia w bajorze. To porównanie także wzbudziło jego zachwyt, a słowa, którymi go wyraził, sprawiły, że zachwycona byłam z kolei ja.

Gdy minęła pierwsza godzina naszej rozmowy, zaczęliśmy wspominać, jak to było, gdy Paul do mnie zadzwonił, kiedy jeszcze czuliśmy się skrępowani i niepewni. Rozkoszowaliśmy się tym wspomnieniem, bo była to już nasza wspólna przeszłość! W tym stadium uznaliśmy za stosowne opowiedzieć sobie obszerne fragmenty swoich życiorysów. Wszystko przeplataliśmy komentarzami do aktualnych zdarzeń w świecie politycznym i kulturalnym i nie szczędziliśmy sobie głębszych analiz psychologicznych. Zahaczaliśmy o wiele tematów i za każdym razem stwierdzaliśmy zadziwiającą wręcz jednomyślność.
Wieczorem, śpiewając na cały głos i tańcząc z radości, przygotowywałam się na spotkanie. Dużo czasu spędziłam przed lustrem, choć niewiele miałam do roboty – będąc bezgranicznie szczęśliwa, wyglądałam wprost pięknie. Wiedziałam, że będzie nam ze sobą dobrze, że nie zawiedziemy się na sobie, że spędzimy wspaniały wieczór i noc, i nie miałam wątpliwości, że znaleźliśmy się na zawsze, na całe życie…
Tak… tej nocy nie zapomnę nigdy.

* * *

Zarzuciłam płaszcz na ramiona, chwyciłam torebkę, odwróciłam się w stronę drzwi i… zamarłam. Obok drzwi, w fotelu siedziała ona. Nie patrzyła na mnie, odwrócona była bokiem. Nie miałam ani chwili wątpliwości, to był duch! Wrzasnęłam.
Kiedyś, dawniej, rozważałam teoretycznie pytanie, jak długo się wrzeszczy, gdy się zobaczy ducha, który nie znika. Teraz wiem. Bardzo długo. Wszystkie włosy na głowie zjeżyły mi się, a mrowienie na karku i plecach świadczyło o podobnych zamiarach najmniejszego włoska. Czułam przemożną potrzebę ucieczki, ale nie było dokąd. Nie odważyłam się odwrócić do zjawy tyłem ani zamknąć oczu, choć moje przerażone ciało miało na to wielką ochotę. Skacząc i podrygując wycofałam się pod ścianę, gdzie stałam potem, wrzeszcząc nadal tak długo, aż mi tchu zabrakło. Myślę, że gdybym miała bardziej wyrobione płuca, wrzeszczałabym jeszcze dłużej. Gdy raz jednak przestałam, potrafiłam już zapanować nad tym odruchem, nawet po nabraniu powietrza.
To, że Dama nie zareagowała na mój wybuch, utwierdziło mnie w przekonaniu, że była duchem, a także w tym, że nie miała zamiaru zniknąć. Zapragnęłam opuścić ten pokój. Wyjść stąd i nigdy już nie wrócić. Zapewne zrobiłabym to, ale koło drzwi siedziała Dama… Czułam, że będę musiała zebrać wszystkie siły, by wykonać swój zamiar. Wiedziałam, że otwierając drzwi, przez maleńką, ale straszną chwilę będę odwrócona tyłem i jednocześnie zbliżę się do niej na wyciągnięcie ręki. I mojej ręki, i jej… Ja oczywiście nie miałam zamiaru jej łapać… Postanowiłam mimo wszystko spróbować. Paul czekał na mnie…
Najpierw powoli, potem szybciej i nie spuszczając zjawy z oka, ruszyłam w stronę drzwi. Gdy doszłam do połowy pokoju, Dama wysunęła spod długiej sukni swą zgrabną nóżkę w wysokim buciku. Teraz, żeby wyjść, musiałabym tę stopę przeskoczyć albo się o nią potknąć. Tak, duch chciał podstawić mi nogę! Nie koniec na tym. Po raz pierwszy Dama spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Jej uśmiech wyrażał rozbawienie, a także świadomość przewagi. Ona wiedziała, jak bardzo się jej bałam.
– Tylko nie mów nic! Proszę, nie odzywaj się do mnie! – wyrwało mi się.
Dama znów odwróciła głowę, ale noga pozostała wysunięta. Myślę, że nie chciała mnie straszyć za bardzo… Teraz tak myślę, wtedy nie umiałam docenić jej delikatności. Tym razem moja ucieczka była powolna. Cofałam się nie odrywając od niej wzroku, wciągając powietrze coraz głębiej, coraz głębiej, aż do bólu. Poczułam, jak znów ogarnia mnie panika. Moje ciało postanowiło zareagować jakimś fizjologicznym protestem, na pewno gwałtownym, na pewno obrzydliwym, na pewno nieprzyjemnym. Zaczęłam jęczeć cienko, melodyjnie, potem w ten jęk wmieszało się coś jakby pokaszliwanie, ton obniżał się, buczałam, chlipałam. Palce wczepiły mi się w policzki i obciągnęły je w dół. Musiałam wyglądać przerażająco, ale cóż może przestraszyć ducha? Dama nie znikała, nie poruszała się, nie patrzyła nawet na mnie.
W pewnej chwili poczułam, jakbym się wewnętrznie rozdwajała. Jedna cześć nadal szalała w panice, druga, obserwując to, zaczęła myśleć normalnie. To przyniosło ulgę. Minimalną, ale jednak. Muszę to jakoś wytrzymać, myślałam. Ta sytuacja nie może trwać wiecznie, może najwyżej trwać długo. Jeżeli nie przestanę się tak okropnie bać, to już za chwilę zupełnie oszaleję. Muszę zrobić coś, żeby nie wynieść z tego zdarzenia trwałych szkód.
Usiadłam i spróbowałam skoncentrować się na rytmie oddychania. A było to trudne. Serce waliło mi tuż pod szyją, zrozumiałam, że mam napięte wszystkie mięśnie. O dziwo, właśnie te trudności były mi pomocą, gdyż na nich skupiała się moja uwaga. Nie znaczy to oczywiście, że zapomniałam o moim gościu, ale powoli walka o równy oddech wysunęła się na pierwszy plan i zawładnęła moją świadomością. Zrobiło mi się lepiej. Nie potrafię teraz powiedzieć, jak długo to trwało – kontrolowałam oddech, rozluźniałam mięśnie, starałam się uspokoić serce. Niestety! Zaczęło mnie to nudzić! Mój umysł musi być zawsze czymś zajęty. Czymś ciekawym, śmiesznym, zagadkowym… Strasznym! Tak było i teraz. Myśl, że w takiej sytuacji mogę spróbować się odprężyć, była intrygująca, pozytywny efekt moich starań – fascynujący. I na tym koniec zabawy. Wniosek: potrafię zapanować nad własną paniką. Dowiedzione. Mogłam przestać się wysilać. Inna myśl, bardziej frapująca, coraz głośniej domagała się mojej uwagi: Widzę ducha! W moim pokoju siedzi duch!

Poczułam palącą potrzebę zajęcia się czymś. Czymś, co na dłużej niż relaksujące ćwiczenia przykułoby moją uwagę. A może udałoby mi się do Damy przyzwyczaić? Przyjrzałam się jej. Wyglądała bardzo staroświecko, choć młodo. Ubrana była w piękną suknię. Po raz pierwszy miałam okazję oglądać prawdziwą, starą suknię w takim na pewno stanie, jak była wtedy, za czasów tej damy. W muzeum suknie na manekinach sprawiają jakieś takie martwe wrażenie, widać, że wyszły z pracowni konserwatora. Trudno uwierzyć, że kiedyś nie obchodzono się z nimi z taką czcią. Te suknie zaś, które znałam z dawnej literatury, na pewno były inne – noszone codziennie przez lata, rzadko prane, częściej tylko czyszczone, wyglądały prawdopodobnie mniej sztucznie, były bardziej żywe. Żywa suknia na prawdziwym duchu! Poczułam jakby cień odprężającego rozbawienia i zrozumiałam, że znajduję się na właściwej drodze. Suknia. Rzeczywiście – brzeg bardzo zakurzony, powyżej ślady szczotkowanego błota, spódnica nieco pognieciona, koło łokcia plamka atramentu, niewielkie, starannie zaszyte rozdarcie przy jednym z guzików. Mimo to – ogólne wrażenie elegancji, a nawet strojności. Może dlatego, że dłonie Damy były tak wypielęgnowane, a jej fryzura pod małym kapelusikiem tak staranna?
A może to z powodu kołnierza? Tak, to ten duży, piękny koronkowy kołnierz nadawał całości wyglądu książęcych niemal szat. Teraz już nie ma takich kołnierzy, szydełkowanych w długie zimowe wieczory, przy wspólnym stole, w świetle lampy naftowej. Teraz nie ma nawet długich, zimowych wieczorów. Owszem, robi się wcześnie ciemno, ale nie wydaje mi się, żeby wieczory się przez to wydłużały. Ale wtedy, w epoce przedelektrycznej, czas wolniej mijał, starczało go, by co zimę wyprodukować co najmniej jedno takie cacko. Powstawały one co roku w długie, zimowe wieczory, powstawały w czasie długich, nieciekawych wizyt. Każda ciocia, każda nudna stara panna miała całą teczkę wzorów, o których pokazanie można było poprosić, kiedy rozmowa się nie kleiła. Sukni przeciętna kobieta miała trzy: jedną letnią, jedną zimową i jedną na lepsze okazje. Codziennie świeży kołnierz urozmaicał i odmieniał ich wygląd.

Było, minęło… Może nie ma czego żałować, ale często zadawałam sobie pytanie, gdzie podziały się te wzory, te koronkowe kołnierze? Od dawna już marzyłam o takim jak ten, długim i szerokim. Szukałam, pytałam – bezskutecznie. Próbowałam nawet sama odtworzyć wzór ze znanych mi motywów. Nieudolnie! Koślawo!
Nagle zaczęła mi świtać myśl. Kołnierz! To było to! Jeśli postaram się odrysować wzór kołnierza mojej zjawy, zajmie mnie to na dłuższy czas. Ochoczo sięgnęłam po papier i ołówek.
Wtem powietrze rozdarł przeraźliwy dźwięk. Zerwałam się na równe nogi, gotowa do ucieczki, ale już po sekundzie zrozumiałam przyczynę tego hałasu. Dzwonił telefon. Na pewno Paul, nie mogąc się mnie doczekać. Poczułam niewymowną ulgę. Nareszcie! Byłam uratowana! Nie wątpiłam, że gdy powiem mu o mojej przygodzie, on będzie w stanie jakoś mnie wyratować. Może mi nie uwierzy, ale wywiąże się między nami ciekawa, błyskotliwa rozmowa, rozmowa z Tego Świata i Dama, gość z Tamtego Świata, będzie musiała zniknąć.
Podniosłam słuchawkę.
– Halo?
Dama odwróciła twarz w moją stronę, a jej spojrzenie ostudziło trochę moją radość. Było takie, jak u kota gotującego się do skoku.
– Alicja? Czekam już od godziny. Czy coś się stało?
Kot, który czeka, aż mysz się jeszcze raz poruszy…
– Tak… nie. Ja nie mogłam wyjść, bo… no, bo nie mogłam…
– Nie chcesz powiedzieć, dlaczego?
Chciałam! Bardzo chciałam, ale Dama podniosła wskazujący palec i pogroziła mi nim powoli.
– No… nie. I nie przyjdę już…
Dama uśmiechnęła się z aprobatą.
– …dzisiaj – dokończyłam. – Ale…
Dama zmarszczyła brwi. Wiedziałam, co chciała usłyszeć.
– Nigdy! – poprawiłam się szybko i rzeczywiście: Dama od razu się rozchmurzyła.
– Mówisz to poważnie?! Nie potrafię sobie wyobrazić…
Przerwałam mu. Miałam tylko jedno pragnienie: natychmiast odłożyć słuchawkę, bo tylko tak mogłam zakończyć moją niemą rozmowę ze zjawą. Być przedmiotem jej uwagi było przerażające i wiedziałam, że jeszcze trochę, a znów stracę panowanie nad sobą.
– No to cześć, muszę już kończyć – powiedziałam pośpiesznie. – Przykro mi, że popsułam ci wieczór. I nie dzwoń więcej.
Paul mówił coś, ale odłożyłam słuchawkę. Kiedy ten koszmar się skończy, zadzwonię do niego i wszystko się wyjaśni. Może już za chwilę albo po północy, albo gdy zapieje pierwszy kur… Ona zniknie wreszcie, bo jak długo można straszyć po nocach, a ja od razu zwątpię, że kiedykolwiek tu była. Przecież duchów nie ma!
Teraz jednak musiałam się czymś zająć, nie mogłam dopuścić do swojej świadomości tej bardzo niepokojącej myśli, że realnie i obiektywnie miałam w pokoju zjawę! Postarałam się nie myśleć o Paulu i wróciłam do kołnierza. Wzięłam ołówek i zabrałam się do roboty. To nie było łatwe, ale praca wciągnęła mnie. Musiałam z daleka rozpoznawać wzór i domyślać się rodzaju ściegu. Po dwóch godzinach byłam tak zmęczona, że przestałam się bać. Gdy Dama wstała, poczułam już tylko lekki niepokój. Podchodząc do stołu, przy którym siedziałam, zdjęła kołnierz, dając mi tym do zrozumienia, w jakim celu się do mnie zbliżała. Rozłożyła go przede mną i wróciła na swój posterunek przy drzwiach. Owiał mnie delikatny zapach staroświeckich perfum, może fiołków. Sam kołnierz nie miał w sobie nic przerażającego, ale nie odważyłam się go dotknąć. Mogłam jednak teraz poprawić swój rysunek. Gdy wzór był gotowy, a ja umęczona do ostateczności, za oknem już świtało. Dama ponownie zbliżyła się do stołu, wzięła kołnierz i zakładając go, odezwała się do mnie po raz pierwszy i jedyny.
– Nie próbuj tylko nawiązać z Paulem kontaktu. Jeśli to zrobisz, wrócę albo przyślę kogoś innego. Następnie odwróciła się, otworzyła drzwi i wyszła.

Słyszałam jej kroki na schodach, trzaśnięcie bramy na dole. Gdy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ją idącą chodnikiem. Coś się tu nie zgadzało… Nie znikła, tylko odeszła… Drzwi otwierała, zamiast przez nie przeniknąć, jak duchowi przystało; schodząc po schodach stukała obcasami, a teraz omijała kałużę…
Jak błyskawica olśniła mnie myśl. To było przedstawienie! Dama nie była duchem! Grała ducha doskonale, ale w końcowej scenie natrafiła na granice ludzkich możliwości. Poczułam wstyd i gniew, że dałam się tak nabrać. Przechodząca właśnie przez jezdnię Dama – a może przyjaciółka Paula? – odwróciła się do mnie, uśmiechnęła i pomachała mi ręką. Nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Kierowca też jej nie zauważył. Jechał szybko i zanim zdążyłam krzyknąć, nastąpiło zderzenie.
Zderzenie? Dama stała nadal na jezdni i nadal przyjaźnie kiwała do mnie dłonią.

* * *

Minęło dwadzieścia lat.

Nie zaryzykowałam ponownego spotkania ze zjawą. Nie mogłam też pojąć, dlaczego tak mile wyglądający duch mógł z premedytacją wyrządzić mi taką krzywdę. Oczywiście bardzo żałowałam, że nie poszłam z Paulem tamtą drogą życia, która otworzyła się przede mną, nim zjawiła się Dama. Paul tylko raz jeszcze spróbował rozmowy ze mną, potem dał za wygraną. Bolało mnie to, aż uświadomiłam sobie, że nie znając prawdziwej przyczyny mojego dziwnego zachowania, musiał uznać, że się co do mnie pomylił. Ja natomiast nie zapomniałam, że straciłam jedyną w życiu szansę.

Dziś przy śniadaniu, gdy wzięłam do ręki gazetę, natychmiast zwróciłam uwagę na tytuł dużymi literami. Rzuciło mi się w oczy nazwisko Paula. Tekst opowiadał następującą historię: Dwa dni temu, w środku nocy, Paul poszedł do kuchni. Wziął tłuczek do mięsa oraz najostrzejszy nóż i za pomocą tych narzędzi wymordował całą swoją rodzinę. Następnie wyszedł z domu i zaczął atakować wszystko, co się rusza. Nie krył się, zaalarmowanej policji nie było więc trudno go znaleźć, nie udało się jednak skłonić go do zaprzestania rzezi. Paul zginął od kuli policjanta. Autopsja wykazała guz mózgu.
Byłam wstrząśnięta. Nie tylko koszmarnym wydarzeniem i śmiercią Paula. Nie, najbardziej przerażał mnie fakt, że to, co zrobił, nie miało żadnego związku ani z jego ofiarami, ani z jego życiem i problemami. To tylko ten guz, rosnąc niezauważony, uaktywnił się w pewnym momencie i spełnił w mózgu swej ofiary rolę niszczycielskiego programu, czegoś w rodzaju komputerowego wirusa.
Gdybym wtedy, dwadzieścia lat temu, poszła na nasze spotkanie, to ja zostałabym jego żoną…



 <– Spis treści numeru