PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 61-62

Piotr Wojciechowski

Kultura pamiętania, czyli tańcząc z mitami


Nie tak dawno, bo we wrześniu 2009 roku, powstało w Wilanowie Stowarzyszenie „Genius Loci” – a swoje zadania określiło wyraźnie podwójnym tytułem inauguracyjnego sympozjum „Kultura pamięci – kultura przestrzeni”. Kiedy zaproponowano mi przygotowanie wprowadzenia do części obrad poświęconej pamięci, pomyślałem sobie: oto jeszcze jedna inicjatywa, która świadczy o żywotności myślowej polskiej inteligencji, o trwaniu intelektualnych nadziei, o potrzebie komunikacji. Nie sposób bowiem myśleć czy mówić o kulturze pamięci w oderwaniu od pytań dotyczących inteligencji.

Całe społeczeństwo uczestniczy w procesach pamiętania i zapominania. Są jednak wśród milionów takie jednostki, które czują, że wiedzą lepiej, co powinno być pamiętane, jak pamiętać, jak wyrażać pamięć. Są wśród milionów jednostki wyróżnione podwójnie – zdobyły taką pozycję, że słucha się ich głosu – to jedno. A drugi wyróżniający je rys – to poczucie misji, poczucie, że nie wolno milczeć, nie godzi się opuszczać rąk. Te jednostki to inteligencja, część elit, która nie zabiega o przywileje, a gotowa jest do ofiar.

Powyższe linijki nie mówią jednak do końca, kim są inteligenci – strażnicy pamięci. I dlatego chcę tu przypomnieć pewien nieco poetyzujący, nieco żartobliwy tekst, który napisałem sam dla siebie dwa czy trzy lata temu, kiedy próbowałem wyperswadować sobie zabranie głosu w medialnej dyskusji na temat roli i losu polskiej inteligencji.

Inteligenci są jak Cyganie. To pozór, że są sumieniem i mózgiem narodu. To pozór, że między nimi a resztą następuje ciągła wymiana krwi, dyfuzja myśli, osmoza tradycji i obyczaju. Są na miejscu, ale są obcy. Należą do ogromnych, przekraczających granice wspólnot. Rozmawiają z kimś z Kalifornii, kimś z Chabarowska, kimś z Clermont- Ferrand, a potem na klatce schodowej dziwią się ukłonom sąsiadów. W labiryntach świata rozpoznają swoich po tajemniczych emblematach i tatuażach, nie zamieniwszy słowa zaczynają grać tę samą melodię.

Są naznaczeni tęsknotami, których nie są w stanie przekazać narodowi, naznaczeni nostalgią za illo tempore, złotym wiekiem, którego nigdy nie było. Są pewni własnej wyższości i głęboko zranieni poczuciem krzywdy. Karmią swoje biedne serca piołunem zazdrości. Nawet gdy nikt ich nie wypędza, opuszczają z rozpaczą w sercu okolice, które ukochali. Kochają tabor, głuchy głos kopyt stępa na leśnych drogach i zapach akordeonu uciszonego nagłą ulewą. Polska, jagielloński tabor, wróżby zawsze prawdziwe, dzwony wawelskie, kazania sejmowe, patelnie cygańskie wieczne, drzwi gnieźnieńskie, kremówki wadowickie, ich niebo brukowane słusznymi przymiotnikami.

Pod teatralną pełnią wjeżdżają na oklep w srebrną rzekę dziejów powszechnych.
Jeśli giną, ich ciała są lekkie jak skóra, którą zrzucił wąż, gęsto zapisane nieczytelnymi testamentami.

Głęboko skłóceni, widzą w sobie nawzajem zdrajców, wrogów, szaleńców, fałszywych proroków. Dzielą się na grupki, wyznaczają hierarchie i od razu przystępują do spisku przeciw hierarchiom, nocą dręczeni wyrzutami sumienia, przerażeni swoim nieposłuszeństwem i podłością. Kełderasze urągają Łakatoszom i Lowarom, a oni wszyscy za nic mają Cyganów Wyżynnych. Tylko jedno ich może połączyć – pogarda dla Cyganów Karpackich i Bałkańskich. Tak samo inteligenci dmowscy nie pojmują inteligentów aszkenazyjskich, inteligentów KUL-owskich, awszyscy nienawidzą inteligentów sefardyjskich, KIK-owskich i inteligentów technicznych typu brwinowskiego. Wszyscy znają język cygański, ale nie pojmują swoich głosów, nawet gdy do siebie przemówią. Podzieliły ich żargony i szyfry, systemy zaklęć i rytualnych deklamacji. Naród słyszy ich dyskurs, ale nie rozumie, a oni nie są w stanie wytłumaczyć mu siebie. Wszyscy jednak wierzą w swoją wiedzę i talenty, każdy Cygan jest niezrównanym jeźdźcem, wirtuozem skrzypiec równym Paganiniemu, kotlarzem znającym tysiącletnie sekrety rzemiosła.

Każdy inteligent jest poetą, aktorem, mówcą, politykiem, profesorem, kapłanem. A każda Cyganka potrafi tańczyć, śpiewać i wróżyć.
Boją się władzy, wiecznie pewni swojej nieprawości i win, a do tego podoba im się oliwny błysk broni i elegancja munduru.
Każdego prześladuje lęk przed kompromitacją i impotencją. Dlatego każdy sądzi, że już za następnym wzgórzem rewolucji, za zakolem historii, jest ojczyzna normalności, gdzie on, inteligent, odnajdzie swoje miejsce, szacunek i wynagrodzenie.
Nie wiedzą, że są już szczęśliwi.
Nie ma ich zresztą, przeklętych, nie istnieją. Ale gdyby to była prawda, cały świat przestałby istnieć. Ich drzemki biblioteczne utrzymują jedną panewkę osi kosmosu, druga tkwi w ognisku cygańskim na zielonej łące.
Dlatego wszyscy słusznie zazdroszczą Cyganom i inteligentom.

Kiedy pisałem ten tekst, nie znałem jeszcze świetnej książki Dym się rozwiewa nauczyciela i przyjaciela Romów, Jacka Milewskiego – ten tom opowiadań otworzył mi nową wiedzę o cygańskich dziwnościach i tajemnicach, przypomniał o zasadniczej różnicy pomiędzy osamotnieniem inteligentów a osamotnieniem Cyganów.

Cyganie uwolnili się od historii, uwierzyli, że do trwania i życia wystarczy wierność obyczajowi, posłuszeństwo starszym. My, inteligenci, nie możemy sobie wyobrazić wierności i posłuszeństwa bez sankcji zakorzenionej w historii. Nie możemy sobie wyobrazić autorytetów bez pamięci o zasługach albo o poniesionych ofiarach. Przeraża nas zastępowanie autorytetów przez idoli, celebrytów – przychodzących znikąd i znikających po sezonie.

Jako inteligent czuję się kimś przykutym do machiny pamiętania, skazanym na jej obsługiwanie, odpowiedzialnym za rozpowszechnianie jej wyrobów wśród tych, co wielbią tę machinę, i tych, którzy próbują ją ignorować.

Aby uporządkować nasz namysł nad tym, w jaki sposób neurofizjologiczne mechanizmy pamiętania cywilizowane są przez kulturę pamięci, chcę zatrzymać się nad wypowiedzią pani profesor Elżbiety Skotnickiej- Illasiewicz ze spotkania Klubu „Pochwała Inteligencji” w Wilanowie w maju tego roku. Była to refleksja pani profesor po obejrzeniu Drzewa Wiesława Myśliwskiego w reżyserii Stefana Szmidta – a sam spektakl zamknął wieczór inaugurujący powstanie Stowarzyszenia „Genius Loci”. Pani Skotnicka-Illasiewicz powiedziała: „My mieliśmy ciągle pamięć przetrwania, a pamięć przetrwania siłą rzeczy jest pamięcią, w której bardzo silnie dokonuje się eliminacji, ponieważ chce się zachować. I to, co jest instrumentem przetrwania, jest dobrą pamięcią. I wobec tego z tej pamięci eliminuje się to, co jest złą pamięcią. Dlatego mamy taki problem w tej chwili jako naród, żeby odbudować pamięć prawdziwą... To znaczy prawdziwej pamięci nie ma, pamięć jest zawsze subiektywna...”.

Wsłuchując się w ten tekst, pojąłem: rzeczywiście mamy problem. I to nie my jako naród, bo naród jest wobec tych spraw bierny, indyferentny, działa instynktownie. Mamy problem jako gospodarze uniwersum symbolicznego, jako inteligencja. Czy na pewno powinniśmy się zgodzić na pamięć selektywną, na instrumentalizację pamięci, przystać na jej subiektywizację, na obojętność wobec kryterium prawdy, pozwolić sobie mówić: „prawdziwej pamięci nie ma”?

Próbując porządkować swoje myślenie o „kulturze pamięci”, muszę zatrzymać się na dwu definicjach kultury. Obydwie pochodzą od wielkich polskich filozofów. Stefan Świeżawski przywołał antyczną, pochodzącą od Cycerona definicję, która orzeka, że kulturą jest to wszystko, co może być nazwane cultura animae, wszystko, co służy wzrostowi duszy, wszystko, co jest wzrastaniem duszy wzwyż. Owa „uprawa duszy” to spojrzenie na wskroś personalistyczne.

Definicja Henryka Elzenberga jest odmienna. Dla niego kultura jest próbą zmuszenia dziejów, aby służyły wartościom. Ta definicja widzi kulturę nie jako przymiot osoby ludzkiej, ale jako coś, co przydarza się wspólnocie ludzkiej w jej historycznym trwaniu.
Obie definicje są w subtelny sposób komplementarne – nie tylko zamykają w sobie pewną przestrzeń spraw ludzkich, ale też zachęcają do ich dialogicznego rozumienia.
Co przydarza się osobie, gdy odkryje, że jest we wspólnocie trudzącej się, aby jej dzieje służyły wartościom?
Co dzieje się z taką społecznością, w której dbałość o wzrost duchowy staje się udziałem wielu?

Osobiste lub wspólnotowe kultywowanie pamięci zawsze związane jest z czasem i miejscem. Wspominam grupę polskiej inteligencji, do której mówiłem – niedawno, w salonie Warszawy, pałacu Wilanowskim, jesienią 2009 roku. Czy jednak mówiłbym to samo do grupki innej inteligencji – do tych, których spotykam podczas wytyczania Najdłuższej Ścieżki Rowerowej Europy – szlaku wzdłuż wschodniej granicy? Czy to samo mówiłbym nauczycielom z Horyńca, z Dłużniewa, z Hrebennego? Dobrze czasem pomyśleć, że jest się kim innym, gdzie indziej. Wyobraźnia jest istotnym składnikiem kultury. Wyobraźmy sobie – jesień roku 2009 przeżywamy jako nauczyciele w pewnej wiejskiej szkole.

W Przewodowie w gminie Dołhobyczów świat rozszczepia się na warstwy. Była tu ukraińska wieś z prawosławną – niegdyś jednak unicką – cerkwią. Polacy, którzy tu również mieszkali, chodzili parę kilometrów do kościoła za górką, do Żniatynia, tak było przed wojną, a także po niej, kiedy nie było tu już cerkwi ani Ukraińców. Kościół katolicki pw. św. Brata Alberta w Przewodowie zbudowano dopiero za III Rzeczpospolitej. Tam, gdzie ponad kościołem jest kawałek ogrodu i kurnik, zaczyna się dębowa aleja. Bo był tu kiedyś dwór – po tym dworze nie zostało nic poza aleją i Matką Boską na wysokiej kolumnie – dziedzic postawił kolumnę na pamiątkę córki, która spadła z konia i się zabiła. Podworskie są jeszcze stawy przy kościele. W sobotę i w niedzielę na brzegu największego stawu zasiadają wędkarze. Nie pytają nikogo o zgodę, bo oni są z bloków po PGR-ze, a za ich pamięci stawy były już PGR-owskie. Po wysiedleniu Ukraińców, za bierutowskiej władzy, założono tu, na czarnoziemach zachodniego Wołynia, potężny PGR, mówiono o nim „Agromiasteczko w Przewodowie”. Z tego czasu pochodzą dziesiątki zdewastowanych budynków gospodarczych, widmowy, ziejący wybitymi oknami hotel dla sezonowych, sporo bloków i bliźniaków mieszkalnych, a także dom kultury, czynny do dziś dzięki gminnej dotacji. Są tam stoły pingpongowe, a dwie panie mają etat i opiekują się dziećmi, które przychodzą rysować. Na rozległych polach, na wołyńskich czarnoziemach, gospodarzy spółka polsko-zagraniczna. Potrzeba jej tylko niewielkiej części budynków po PGR, zatrudnia garstkę osób, bo robią maszyny. Na ścianach budynków są jakieś tablice z europejskim wianuszkiem gwiazd, ale podejść nie można, bo brama zamknięta i napis „Wstęp wzbroniony, teren prywatny”. Bliżej, przy ruinach kotłowni i nieczynnej stacji paliw, w 2004 roku wmurowano tablicę w sześćdziesięciolecie mordu. Bo w kwietniu 1944 Ukraińcy zabili tu kilkanaście osób – „za to, że byli Polakami i mieszkali na polskiej ziemi”.

Parę kilometrów dalej, przed cerkwią grekokatolicką w Liskach, która dziś jest kościółkiem filialnym parafii Przewodów, znajduje się płyta ku czci „86 osób, które zginęły tragicznie” – w kwietniu 1944. Ani słowa o tym, co to były za osoby. Ludzie pamiętają, że to byli niewinni Ukraińcy – winni bestialstw zdążyli uciec.

Jeszcze dalej w stronę Dołhobyczowa, przed szkołą podstawową w Poturzynie mamy inny pomnik – Fryderyka Chopina – wzniesiony w 1992 roku dla upamiętnienia pobytu kompozytora we dworze przyjaciela, Tytusa Woyciechowskiego. Chopin gościł tu przez dwa tygodnie 1830 roku i grywał na organach w kościele pw. św. Barbary w pobliskim Oszczowie. Kościół, zniszczony podczas walk w 1944 roku, odbudowano znowu jako drewniany. Nieopodal świątyni niedawne dzieje przypomina mogiła siedmiu polskich żołnierzy z armii Hallera, którzy polegli podczas walk polsko-ukraińskich w maju 1919 roku.

Domy i bloki w Przewodowie, w których mieszkają emeryci po PGR- ach i ich rodziny, są porządne, z ukwieconymi ogródkami. Niektóre błyszczą nową farbą, nowoczesnymi dachówkami, umytymi oknami. To domy tych, co pracują w Niemczech, Belgii, Hiszpanii. Pamiętają, jak tam ludzie mieszkają. Sąsiedzi starają się podciągnąć, nie chcą być gorsi od tych, co wyjeżdżają, a gmina z Dołhobyczowa, która ma na uwadze zbliżające się wybory wójta, odnowiła szkołę – wybudowaną już za III Rzeczpospolitej, puściła przez wieś porządne chodniki, a nawet nasadziła kwiatów wzdłuż chodników. Ludzie wiedzą, jak powinno być. Pamiętają, co widzieli tam. To też element kultury pamięci.

W Przewodowie nie ma co robić, po ukończeniu gimnazjum młodzi przeważnie wyjeżdżają, wracają rzadko. Myślę o tym, jaką pamięć stron rodzinnych zachowują, jaką tożsamość mają ci nieliczni, którzy zostają na miejscu, pracując w należących do spółek farmach albo w gospodarstwach rodzinnych. Jaką historię, jaką pamięć mają przekazać młodym nauczyciele? A jest wśród tych nauczycieli Ukrainiec uczący angielskiego, Ukrainiec spoza Schengen, dojeżdżający z Sokala czy Rawy Ruskiej, tam mieszkający z rodziną.

Ta ziemia – nasza czy zabrana? Tuż za granicą jest łańcuch odebranych Polsce żydowsko-polskich miasteczek – Sokal, Waręż, Bełz, Rawa Ruska. Ich mieszkańców przeważnie wymordowali Niemcy w pobliskim Bełżcu, ale pamięta się udział ukraińskiej policji w wyłapywaniu zbiegów z getta. Tak jak pamięta się wysiedlenie roku 1945 – 480 tysiące Ukraińców wypędzonych na wschód, akcję „Wisła” – prawie 150 tysięcy Ukraińców, Łemków i Bojków wypędzonych na zachodnie ziemie Polski. Czy pamięć historii tych stron nie jest dla człowieka zbyt ciężkim brzemieniem? W Hrubieszowie przy obiedzie pytam Pawła Ciesielczuka, teścia mojego kuzyna, o tamte czasy. Nie, nie czuje żalu do nikogo. Tatusia Niemcy uratowali przed Ukraińcami. Ale siostra teściowej, dziś osiemdziesięcioletnia, ta z Suhrynia, ona nie zapomni: dwie noce przeleżała w bruździe, patrząc, jak płonie jej wieś, słyszała, co się tam dzieje.

Czy można przypisać się do świata tak naznaczonego krzywdą, zemstą, okrucieństwem, czy można kochać ziemię nasiąkniętą niesprawiedliwością, cierpieniami i krwią? Czy Ciesielczukom, pogodnym i zasobnym hodowcom fasoli i chryzantem, potrzebna jest kultura pamięci? Czy może bardziej ludzka, bardziej potrzebna żywym, byłaby jakaś kultura zapominania?

Drewniana cerkiew grekokatolicka w Korczminie, datowana na rok 1531, odnowiona sumptem grekokatolickiej diecezji lubelskiej, ma w sobie doskonałość skrzypiec Stradivariusa. Według Emmanuela Levinasa podstawowym przekazem semantycznym każdej ludzkiej twarzy jest wezwanie „ty mnie nie zabijesz”. Słyszę, że to samo mówi smukła jak karawela cerkiewka z Korczmina, płynąca przez stulecia przez wołyński step wśród żagli jaworów. To samo chcieli zapewne powiedzieć ci, którzy w 2006 roku postawili przy niej kamienny krzyż z dwujęzycznym napisem: „PAMIĘCI ZMARŁYCH WSZYSTKICH WYZNAŃ I NARODOWOŚCI. WICZNAJA IM PAMIAT' POKÓJ ICH DUSZY”.

Spróbujmy jeszcze doprecyzować pewne pojęcia i przyjrzeć się procesom.
Trzy podstawowe funkcje kultury to:
– łączenie jednostek we wspólnotę,
– nadawanie sensu przemijaniu, historii, cierpieniu, miłości,
– wywoływanie i sycenie głodu piękna, sensu, wspólnoty, wywoływanie sytuacji, w której kultura nie tylko trwa, ale żyje, powiela się, rozwija.

Kiedy wyliczamy te funkcje, od razu staje się jasne, że kulturowo ukształtowane narracje o przeszłości – a więc kultura pamięci – spełniają te funkcje. Ci, którym w sposób piękny, emocjonalny, wiarygodny ukazano wiedeńską wiktorię Jana III Sobieskiego, stanowią pewną wspólnotę.

Ludzie, przeżywający świadomość historycznego ukształtowania przestrzeni w Kazimierzu Dolnym, wobec fary, kamieniczek Rynku, zamku, baszty, bóżnicy, klasztoru, zamku w Janowcu odczuwają sens swojego życia w historii, swojej obecności, godzą się z sensem przemijania.
Młodzi, którzy po obejrzeniu Muzeum Powstania Warszawskiego tworzą piosenki o powstańcach, rysują komiksy, podejmują temat powstania w filmie animowanym, przygotowują inscenizacje – oni wszyscy przetwarzają impuls przeżycia kulturowego na życie kultury, rozwój, powielanie motywów, wątków, form.
Tym, co wpływa na osobiste poczucie zakorzenienia w świecie, jest współobecność trzech potężnych, dialogujących nurtów pamięci.
Jest narracja krajobrazu: murów, katedr, pomników, ruin, cmentarzy, historycznych miasteczek, skansenów wiejskich.
Jest narracja rodzinna – opowiadająca, skąd się wywodzę, objaśniająca na swój sposób narrację krajobrazu. Są albumy fotograficzne, archiwa rodzinne, szuflady z pamiątkami.
Jest także potężna narracja mediów – przekazująca manipulacyjne zamiary gestorów – a więc wielkich korporacji ekonomicznych, państwa, partii politycznych, wielkich mafii przestępczych. Dla sprawy sprzedaży towaru nie jest obojętne kulturowe ukształtowanie nabywcy.
Dla manipulacji decyzjami elektoratu nie jest obojętne kulturowe zakorzenienie wyborcy. Partie odgrywają rozmaite spektakle dbałości o politykę historyczną, chcąc się pokazać jako „bardziej patriotyczne”, „bardziej realistyczne” czy „bardziej otwarte na Europę”.

Media mają środki, aby gospodarować po swojemu w świecie kultury wysokiej. Robią to nieustannie. Narzucają kulturze funkcję ornamentu, części artystycznej rozmaitych działań politycznych i rynkowych albo redukują ją do pewnej kategorii towaru rozrywkowego, rozrywki dla bogatszych i lepiej wykształconych. Przekonują tłumy, że symfonie, ikony, powieści, tragedie to tylko gadżety z wyższej półki w SUPERMARKECIE KULTURY, towar jak inne towary.

Media nie są zainteresowane personalistycznym sensem kultury – pokrewnym definicji Stefana Świeżawskiego, ani też wspólnotowo- historycznym sensem kultury – opisanej definicją Henryka Elzenberga. Co więcej, są wobec tych sensów organicznie wrogie. Świadoma siebie, zakorzeniona w osobistej pamięci kulturowej osoba nie pozwoli sobą manipulować, nie będzie bezkrytyczna wobec redukcyjnych zabiegów mediów. Stawi opór, znajdzie pustynie ucieczki. Podobnie świadoma siebie wspólnota rodzinna, plemienna, narodowa, religijna nie będzie bezsilna i bezkrytyczna wobec obrazu świata i przeszłości narzucanego przez media.

Czwarta narracja, narracja kultury wysokiej, jest w stosunku do trzech poprzednich w pewnym sensie instancją odwoławczą, proponującą krytykę przyswojonych treści, ich reinterpretację, dającą możliwość wielorakiej egzegezy i osobistego komentarza. Ta narracja nie do wszystkich dociera.

Jestem świadomy, że toczy się walka o to, czy pamięć zbiorową będzie kształtować kultura pamięci czy manipulacja mediów. Centrum tej walki stanowi strefa konstrukcji, rewizji, dekonstrukcji mitów, zastępowania mitów wspólnotowych mitami cywilizacyjnymi.
To oczywiste – nie pamięta się rzeczywistości; przedmiotem pamięci jest jakaś narracja o rzeczywistości, słowna, obrazowa, multimedialna. Jeśli taka narracja jest emocjonalnie mocna, powszechnie narzucana, jeśli jest tak dynamiczna, że uzewnętrznia się w rytuałach, emanuje symbole – jest mitem.

W nas, a przede wszystkim wokół nas trwa kontredans mitów. Kulturowe warsztaty mitologizacji i demitologizacji są nieustannie zagrożone ingerencją mechanizmów promocji rynkowej i politycznej propagandy. Inteligenci, ze względu na swoją misję odpowiedzialni za polską mitosferę, cierpliwie przetwarzają mity w swoich twórczych pracowniach. A jednocześnie ze względu na swój społeczny autorytet, ze względu na swoją wiedzę, ze względu na talenty i doświadczenie, są nieustannie kuszeni przez siły rynku i polityki, przykupywani, wciągani do pracy nad produkcją maszyn zniewolenia – mitów cywilizacyjnych. I sprzedają się, wypisują z inteligencji, głoszą, że ona się skończyła, że teraz są oni – les cadres, white collars, professionals.
Nie widzą, w jakim spektaklu uczestniczą, bo oddali już moc widzenia przez ściany.



 <– Spis treści numeru