PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 60

Trzy czwarte stulecia (3)

Z Bohdanem Skaradzińskim rozmawia Zofia Broniek



Publikujemy dalszy ciąg wspomnień Bohdana Skaradzińskiego. Poprzednie odcinki, pierwszy i drugi, ukazały się w kolejnych numerach magazynu (54/55, 2007 i 56/57, 2008). Dotyczyły czasu od wybuchu wojny do 1952 roku. Wtedy Bohdan Skaradziński po wielomiesięcznych przesłuchaniach, skazany na dziesięć lat więzienia, znalazł się we Wronkach.


Odsiadka

Wronki były zgoła sterylne w porównaniu z więzieniem warszawskim. Posadzki i klamki błyszczały, choć w więzieniu nie było kanalizacji, a robota z kiblami była nie do pozazdroszczenia. Dawno już skończyły się wszystkim papierosy. Ludzie dostawali kręćka z braku nikotyny, zaczynali skręcać słomę z sienników, kawałki gazety „Wolność”, wydawanej przez dowództwo Armii Czerwonej w języku polskim, i „Trybunę Ludu”.

Czy otrzymywaliście paczki od bliskich?

Nie, przysługiwały nam jednak zakupy w kantynie. Powiedziano nam, że każdy może kupić sto papierosów miesięcznie, a wyobrażasz sobie, co to znaczy dla palaczy nerwowo pobudzonych, zmęczonych nieróbstwem. Dostawaliśmy też „wypiskę”, na której wyszczególniano, co jeszcze wolno kupić. A były to: kawałki chleba białego i czarnego, razem kilo, kostka margaryny, marmolady, cebula, proszek do zębów. Myśmy tam oczywiście żadnych pieniędzy ani kont nie mieli, a nasze dokumenty wędrowały z bazy warszawskiej i jeszcze do nas nie dotarły.

To znaczy, że nie było możliwości zaopatrzenia się w cokolwiek?

Moja mama wyszperała, nie wiem w jaki sposób, gdzie ja się znajduję, i przyjechała do mnie do Wronek. To nie było takie proste, przesiadki w Poznaniu, noc... a potem z powrotem, ale takie to matki były i pewnie takie są. A regulaminowe widzenie trwało jakieś piętnaście minut, poprzez kratę z metalowej siatki. Wyobraź sobie cały ten wysiłek matki, żeby syna zobaczyć. Jazda tam i z powrotem, i nie ma co w końcu sobie powiedzieć w tak krótkim czasie. Ale zdążyła powiedzieć, że wpłaciła dla mnie pieniądze. I gdy zrozumiałem w pewnym momencie, że mam pieniądze tu – nie gdzieś w banku, nie wiadomo gdzie, ale tutaj – inaczej się poczułem. Molestowaliśmy oddziałowego cały czas o to palenie. Aż pewnego dnia zapytał, czy któryś z nas ma pieniądze. Gdy powiedziałem, że mam, nakazał mi wziąć koc, miskę i pójść z nim. Koc? Co to ma być? Prosiaka mi dadzą? Idę za strażnikiem, wchodzę do kantyny, a tu półki wszystkim zawieszone, pełne. Najpierw papierosy. Pyta sprzedający: a ile chcecie tych papierosów? Zupełnie mnie zatkało! Musiałem zrobić strasznie głupią minę, a on znowu: ile tych papierosów? pięćdziesiąt, sto, dwieście, tysiąc?... No to, mówię, tysiąc, a to była niewyobrażalna ilość! Potem po pół kilo margaryny, smalcu, cebuli. I dowiedziałem się, do czego przydała się miska – do dżemu truskawkowego. Wrzuciłem do koca wszystko to dobro i zarzuciłem na plecy, miskę trzymam przed sobą i wracamy, nawet nie pamiętam jak. A w celi, gdy mówię: zobaczcie, com wam przyniósł, oczywiście wszyscy rzucili się na papierosy i zrobiło się sino od dymu, omal się wszyscy nie podusiliśmy. No i skończył się też ten głód cholerny, ssący ciągle głód i, co tu ukrywać, strach, że się wykończymy od głodu, i zaczęli koledzy dostawać swoje dodatkowe porcje. Głód przestał być problemem. Niebawem w sprawie żywienia zmieniły się przepisy. Jakiś czas trwało, aż dowiedzieliśmy się, że to szlag trafił Berię, a po drugie, że uciekł funkcjonariusz, który nazywał się Światło. No i pozwolili na więcej chleba, tłuszczu i papierosów. Zaczęło się zupełnie inne życie. Zdarzyło się, że sprowadzali skrzynki ogórków, pomidorów i jabłek. Szczęśliwie miałem pieniądze.

Może inni więźniowie pracowali, zarabiali...?

Nie zatrudniano tam więźniów. To było więzienie–wykańczalnia. Był szpital miejscowy i tam więźniowie pracowali jako funkcyjni. Ja miałem pomoc z domu, a byli tacy, co nie mieli nic lub niemal nic. No i mijały szare dni i miesiące.

To już było odsiadywanie. A czy zezwalano na odwiedziny?

We Wronkach wewnętrzne UB węszyło, czy ktoś czegoś nie zataił w swojej sprawie. Poza tym nie interesowali ich ludzie skazani na dożywocie. A skazane na dożywocie były często osoby ułaskawione od kary śmierci. Odwiedziny regulaminowo należały mi się co drugi miesiąc. Oczywiście było niemożliwe, żeby mama co drugi miesiąc przyjeżdżała, bo miałem dwoje młodszego rodzeństwa, a tu trzeba jechać przez pół Polski, więc do Wronek przyjechała dwa lub trzy razy.

Czy zdarzały się konflikty między współwięźniami?

Nie było żadnych konfliktów w mojej celi. Poza tym były tzw. przerzutki. Co pewien czas cele rozpędzano, czyli ich mieszkańców rozrzucano po całym więzieniu. Natrafiałem wobec tego na różne środowiska, a wobec ulubionej mojej teorii, że głupi ma szczęście, trafiałem na dobre środowiska.

Byłeś najmłodszy.

Może miał znaczenie mój wiek, ale nikt nie chciał ze mną zadzierać, bo nie było o co. Poza tym dzieliłem się zawsze tym, co miałem. Moja percepcja więziennej rzeczywistości znacznie się poszerzyła przez te przerzutki i nie było to takie złe, a Wronki, choć można było zwariować, mogłyby być gorsze.

Ażeby wytrzymać, musieliście się chyba starać utrzymać jakąś kondycję?

Gimnastykowaliśmy się. Spacerowaliśmy w celi (trzy metry na dwa), chodziło się na zmianę.

Czy po opuszczeniu więzienia, już na wolności, spotkałeś któregokolwiek ze współwięźniów?

Nie, bo wywieźli mnie na Śląsk. Mniej więcej po roku pobytu we Wronkach, następny transport, następny konwój do Raciborza. Czyli rok we Wronkach, dwa lata w Raciborzu i około roku przedtem, na przesłuchaniach. Razem trzy lata i dziewięć miesięcy.

Pasją moją jest historia i dla tych, którzy znają to, co pisałem, nie będzie to nic nowego. Ale konieczna jest dygresja, tło dla moich więziennych wspomnień. Chcę przywołać związane z Wronkami zagadnienie, zagadkę historyczną, która pasjonuje mnie od lat, a która nie jest rozwiązana do dzisiejszego dnia także w historiografii urzędowej. Mam na myśli tak zwaną sprawę Tatara–Kirchmayera. Było w to zamieszanych około dwustu osób. Bardzo surowo skazanych. Byli to przedwojenni wojskowi. Najpierw zwerbowani do wojska i honorowani, później brutalnie rozgromieni. Wielki proces, tzw. generalski, odbył się w 1951 roku. Zostali oskarżeni o spisek przeciw Polsce Ludowej, o to, że przyjechali z Zachodu bądź z niewoli niemieckiej i wstąpili do wojska ludowego w celach dywersyjnych.

To jest taki schemat rosyjski...

Tak. Rosyjski, nie przypadkiem. I w tym procesie generalskim zapadły srogie wyroki i wszyscy ważniejsi oskarżeni zostali skazani na dożywotnie więzienie. Najniższy wyrok to było dwanaście lat.

Dla kierowników tego tak zwanego spisku nie padł ani jeden wyrok śmierci. Nie muszę przypominać, że w znacznie mniejszych sprawach skazywano na śmierć. Temu procesowi towarzyszyły inne, bo, jak mówiłem, aresztowano około dwustu osób i tam zapadały wyroki śmierci. Łącznie zginęło dwadzieścia osób, dużo młodszych rangą i z lżejszymi zarzutami. Jeszcze jak byłem na wolności, miałem dziewiętnaście lat, czytałem o tym w prasie, słuchałem, co mówili ludzie wprowadzeni w sprawę... Zapadło mi to głęboko w pamięć. I jak przyjechałem do Wronek, część tych skazanych trafiła tam w odpryskach, więc myślałem, że się dowiem, o co tu chodzi, bo wśród tych dwustu ludzi, okazało się później, nie było jednego winnego.

We Wronkach chciałem się dowiedzieć o prawdziwych korzeniach tej sprawy, ale nie udało się. Nazbierałem takich faktów, fakcików pięciorzędnych i, mimo że przeczytałem potem wszystko, co było do przeczytania na ten temat w Polsce, niczego nie potrafiłem znaleźć.

Jak zwykle w więziennym porządku, pewnego dnia każą mi pozbierać swoje rzeczy, prowadzą na dół do jakiejś celi, potem drugiego, dziesiątego, jest nas wielu, z czego wnioskujemy, że gdzieś nas będą zabierać. Siedzimy tam parę godzin, potem znowu konwój, jedziemy przez bramę na stację kolejową, tam pod strażą jesteśmy ładowani do wagonów. Potem ruszamy i orientujemy się, że jedziemy na Poznań. Ani mi wówczas do głowy nie przyszło, że w niespełna dwa lata to miasto będzie ogniskiem rewolty, że zbuntuje się Poznań ze swoją cytadelą klasy robotniczej, czyli zakładami Cegielskiego, które wówczas nazywały się: Zakłady Metalowe im. Józefa Stalina. Najpotężniejszy zakład przemysłu metalowego, duma i chluba PRL–u.

Jak wydostaliśmy się z węzła poznańskiego, po stacjach można było się zorientować, że jedziemy na południe, mniej więcej na Wrocław. We Wrocławiu znowu postój na bocznicy, potem znowu w drogę. W drodze okazało się, że dużo lepszy był stosunek konwoju do nas niż poprzednio, nosili we wiadrze wodę, kawę. Żeby podać nam kubek, uchylali drzwi na łańcuch, jak trzeba było, wypuszczali do kibla. Interesowali się też naszym losem, nie tak, jak te psy poprzednio. Ale nie wiedzieli, gdzie jedziemy, a to było nasze główne pytanie. A my baliśmy się jednej rzeczy – kopalni. Tysiące więźniów pracuje przecież w kopalniach i buduje socjalizm. Jaworzno, kopalnia młodzieżowa, gdzie trzymali do dwudziestu lat, fabryka prefabrykatów betonowych... Po dwóch dniach jazdy zatrzymujemy się na stacji w Raciborzu. Jest już głęboka noc. Reflektorami podświetlają nam drogę i prowadzą do więzienia przy ul. 1 Maja 14. Przydzielono nam cele i tu nie było żadnych szykan ani wrzasków jak we Wronkach – rozbierania, przebierania... nic. Inne więzienie, inny regulamin. To więzienie było zakładem produkcyjnym wszelkiego umundurowania...

Jakie ono było w porównaniu z Wronkami?

Przede wszystkim dużo mniejsze. Z Wronkami trudno było wygrać konkurencję. Rozsadzili nas następnego dnia, zaprowadzili do wielkiej szwalni (było ich cztery) i tam mieliśmy pracować. Powiedzieli, co nas zdumiało, że przyjmują nas na dniówkę, która według regulaminu miała wynosić jedną czwartą tego, co się nam należało. Reszta szła na koszt żywienia i umundurowanie – koszty utrzymania. Z tej dniówki wypłacali nam pewien procent, a resztę zostawiali jako wypłatę, na czas, gdy będziemy opuszczać więzienie. Byliśmy tym zachwyceni. Z pierwszej wypłaty kupiłem sobie w kantynie 850g boczku wędzonego, w puszkach. Jaki był on wspaniale podwędzony i osolony, zwinięty w rulony, pyszny! Jeszcze dzisiaj mi się śni. Gdy już wyszedłem na wolność i zacząłem pracować, pojechaliśmy z żoną do Zakopanego. Zobaczyłem na Krupówkach w jakimś sklepie spożywczym na wystawie takie same puszki i kupiłem ich chyba z pięć! Tak. To był ten sam pyszny boczek, zwinięty w rulony.

Następnego dnia zaczęliśmy pracę: moja polegała na wmontowywaniu specjalnych zapinek do spodni. Pewnego dnia przyszedł naczelnik, to był porucznik z Warszawy i nazywał się Warszawski, z zawodu krawiec, który uciekł do Rosji, potem wrócił, zapisał się do UB i zatrudnili go jako naczelnika produkcji w tym więzieniu. Przychodził na salę i wypytywał mnie o Warszawę, wspominał i w końcu tak się stało, że do końca pobytu w Raciborzu, przez dwa lata, pracowałem w więziennym biurze. To był szczyt kariery. Robiłem listy prac za kolegów. Każdy rodzaj munduru miał swoją kolejność operacji, jakie przy nim wykonano, i wszystko musiało się zgadzać. Ale jak doszedłem do wprawy, to miałem roboty przez trzy dni w miesiącu. Poza tym miałem dużo luzu, do celi wracałem o różnych porach, wypuszczali mnie też na podwórko, trzeba tylko było uważać, który strażnik pilnuje. A było tam ładnie, urządzony ogród kwiatowy, można było usiąść na ławkach, co dla kogoś, kto świata nie widział przez kilka lat, było czymś niezwykłym. Potem dostałem jeszcze inne fuchy. Pogonili strażników, tych starszych, do nauki. Był taki okres, kiedy kazali uzupełniać brakujące klasy i średnie wykształcenie ukończyć. I do mnie przychodzili po pomoc z polskiego i historii, a z matematyki do pewnego inżyniera. Czasem trzeba było pisać zadania i wypracowania z dnia na dzień. Wymagało to osobnego pokoju, przyborów do pisania, gumek, obsadek, papieru, nie mówiąc o żarówce w nocy.

I smarowałem te wypracowania: „Kochanowski jako piewca ziemi świętokrzyskiej” czy „Mickiewicz – Ojczyzno moja...”. Nie musiałem się wysilać. Pisałem, co mi ślina na język przyniosła. Oni to zabierali i co się z tym dalej działo, nie wiem, pewnie przepisywali. Dostałem za coś cztery z plusem. Proponowali mi za to papierosy, chleb, ja tego nie potrzebowałem, miałem własne, no ale kiełbasa to co innego. Miałem tam dobrze, gorzej moja matka, która przyjeżdżała trzy razy w roku – długa droga, przesiadki w Katowicach – chociaż prosiłem, żeby przyjeżdżała rzadziej. W porównaniu z Wronkami zmieniły się nawet odwiedziny. Teraz odbywały się w pokoju, a strażnicy prawie nie słuchali, o czym ja z matką rozmawiam. Przyjechała do mnie z moją siostrą, która miała wtedy osiem czy dziewięć lat. Proszę bardzo, możesz usiąść bratu na kolanach – powiedział strażnik i poszedł sobie. Była tam także świetlica i teatr prowadzony przez więźniów. Uczono nawet polskiego i historii na różnym poziomie, do mnie też pewna grupa przychodziła. Miałem wykład dwa razy w tygodniu, za co mi naczelnik wypisał zgodę na podwójną porcję korespondencji jako honorarium za moją działalność.

Ale wcześniej zauważyłem, że koledzy na mnie patrzą źle i podejrzliwie. Nic takiego nie robiłem, sumienie miałem, jakie miałem, czego oni ode mnie chcą? Ale trzymali się z daleka. Przychodzi Boże Narodzenie, urządzamy sobie w celi wigilię, cela otwarta, prześcieradło wyprane na stole, opłatek od księdza leży. No i wtedy starszy celi mówi: „Skoro jest ten opłatek, to musimy zacząć od przeproszenia naszego kolegi”, tu zwraca się do mnie, i wtedy się ujawnił tradycyjny polski antysemityzm: „Bo to się tak głupio zrobiło, myśmy ciebie podejrzewali, że jesteś kapuś. Ale byliśmy razem na święta w łaźni i komisja stwierdziła, że Żyd to ty nie jesteś, i bardzo cię przepraszamy”. Uważali tak, bo dostałem uprzywilejowaną pracą w biurze.

Była jesień 1954 roku. Do tej pory nie zastanawiałem się, ile już mam odsiadki za sobą, a ile mi jeszcze zostało. Był to wyrok okrągły, dziesięć lat, więc nie było się nad czym zastanawiać. Ale stopniowo uświadomiłem sobie, że za mną już ćwierć, a wkrótce trzecia część wyroku, czyli około trzech lat odsiedzianych, i myślałem, że reszta już będzie z górki. Byłem młody i nie ma co ukrywać – głupi. Nie zastanawiałem się nad tym, że przecież nie ma dla mnie w PRL–u żadnej przyszłości. Ani żadnych studiów ukończonych, ani możliwości studiowania, ani myśleć o żeniaczce, bo trudno rodzinę zakładać i ją utrzymywać...

Czas płynął. W Raciborzu trzymała mnie praca, w biurze czułem się jak ryba w wodzie, przyzwyczaiłem się. Nie odczuwałem nawet bólu z powodu zamknięcia, jak na początku. Mnie już się nawet nic nie śniło z mojej dawnej cywilnej przeszłości. Śniło mi się wyłącznie więzienie i więzienne sprawy.

Czy ci więźniowie, którzy z tobą siedzieli, to byli więźniowie polityczni?

Była domieszka ludzi z Polski centralnej, jak ja, z kresów nawet, ale trzon stanowili Ślązacy.

A za co skazani?

Za wszystko, co można było. Jakieś drobne przewiny za niemieckich czasów, podejrzenia, że byli volksdeutschami, że chcieli uciec na Zachód, kradli węgiel albo inne rzeczy. Byli oni na ogół dobrymi kolegami. Mówili po niemiecku.
Polacy byli stuprocentowo polityczni. Bo na przykład dyrektor PGR–u z Poznańskiego, pan hrabia Kościelski, został skazany za nadużycia gospodarcze, kiedy przestał już być potrzebny. Nie było zwyczaju, żeby wchodzić w więzieniu w cudze winy. Ja ich wszystkich traktowałem jako politycznych, bo złodziei i bandytów niemal nie było, takich, co to zabili w bójce albo ukradli. Reszta albo za dużo gadała, albo była w AK, albo inaczej jeszcze podpadli, na przykład słuchali Wolnej Europy.

Czy wtedy w roku 1954 roku spodziewałeś się zwolnienia?

W mojej świadomości nie było takiego wcześniejszego odczucia. Była za to wielka żałoba, która ogarnęła całe wiezienie łącznie ze strażą, bo umarł Bierut. Początek 1956 roku. Jakiś wierszyk krążył: „ Pojechał w salonce, a wrócił w jesionce”. W Moskwie postawili na środku hallu radioodbiorniki i transmitowali przemówienia pogrzebowe. A orkiestra grała na okrągło marsz żałobny Armii Czerwonej! No i rzeczywiście od tej pory wszystko się potoczyło. W sierpniu 1956 wyszedł Gomułka. Przypominam proces Tatara, bo wówczas wszystkich łącznie z nieboszczykami uwolnili. I ja też wyszedłem w kwietniu. Dowiedziałem się od mamy, która czyniła starania o uwolnienie mnie poprzez adwokata, że ten powiedział jej, że nie ma po co wnosić podania, bo będzie amnestia. Zresztą już w 1953 roku przyszła dla mnie pierwsza amnestia, zmniejszająca mi wyrok o jedna trzecią. To o tyle miało dla mnie znaczenie, że mając ponad połowę wyroku odbytego, mogłem się ubiegać o przedterminowe zwolnienie. I to było w rękach adwokata. Rodzice nie mówili mi o tych staraniach, by nie stwarzać fałszywej nadziei, tak że ja niewiele widziałem. Aż tu nagle przychodzi strażnik w godzinach pracy i mówi: zabierajcie swoje rzeczy, idziecie do domu. Ja zgłupiałem zupełnie, to było nie do uwierzenia, myślałem, że to jakiś podstęp... Potem dużo było jeszcze formalności, zdawania różnych rzeczy, odbierania tych, w których przyszedłem. Dalej podpisywanie różnych papierków, że już nigdy nie będę władzy ludowej... Jest taki przesąd więzienny, żeby się nie oglądać na zamykaną bramę, bo się wróci do więzienia. Ja naumyślnie przystanąłem i obejrzałem się za siebie. No i wyrzucili mnie na ulicę. Przy sobie miałem dwa tysiące złotych z groszami z tej pensji więziennej. Ja w drelichu, a zimno strasznie. Patrzę, a tu sklep odzieżowy. Więc kupuję. Płaszcz, kapelusz. Pytam ludzi, jak na dworzec dojść. Jadę do Katowic zatłoczonym jak cholera pociągiem, który wlecze się, zatrzymuje w lesie. Pociąg z Katowic do Warszawy miał być późno w nocy. Przez cały ten czas nie dociera do mnie, że jestem poza więzieniem.

Do Warszawy jechałem w przedziale z trzema mężczyznami i kiedy zdjąłem kapelusz, odsłaniając łeb ogolony na łyso, zajęli się mną serdecznie. Słuchaj, powiedział jeden do drugiego: leć do X, on pewnie ma wódkę. Wtedy mówię: jeśli mam być szczery, to nie odmówię pierwszego kieliszka, jaki mi postawicie. Po jednym maluchu zakręciło mi się w głowie, a oni wytrąbili te pół litra, które przyniesiono. No jak tam było? – pytali. Normalnie, jak w więzieniu. Nie dało się tego opowiadać. Powoli zbliżyliśmy się do Warszawy. Koluszki, Skierniewice, niebo zaczyna jaśnieć, Warszawa blisko. Domek, rodzice... Zastanawiałem się cały czas, co będzie z moim życiem. W domu zastałem sytuację taką, że mama była w szpitalu na operacji, a reszta – normalnie, nic się nie działo. Po przyjściu do domu rozebrałem się i padłem, zasnąłem jak kamień... Mijały pierwsze dni, chodziłem po ulicach, sklepy wydawały mi się bogate – 1956 rok! Ale było to dla mnie bez większego znaczenia. Rzucili się na mnie różni ludzie od rodziny poczynając, a na kolegach kończąc. A ja z więzienia wyszedłem ostatni, bo największy miałem wyrok. Ciągle byłem gdzieś zapraszany. Musiałem się pilnować, nie opowiadać rzeczy, których i tak nie zrozumieją, bo wiadomo, naród, który nie siedział, jest ciemny i głupi. Wystrzegałem się opowieści, które mogłyby zrobić ze mnie jakiegoś wyjątkowego męczennika i bohatera, bo w moim głębokim przekonaniu nie byłem ani jednym, ani drugim. Potem dowiedziałem się, że opinia o mnie była, że jestem za skromny i zbyt powściągliwy. Przyszły wakacje. Zacząłem się rozglądać za jakąś pracą. A jeszcze przed wakacjami poszedłem na swój ukochany SGPiS, który ze wszystkich uczelni warszawskich był najgorszym gniazdem żywej komuny. I jaki to świat pełen dziwów! Sekretarka poszła po teczkę z moimi papierami i po paru minutach otwierają się drzwi, wychodzi dziekan i zaprasza do siebie. Kiedy pan wyszedł? Przepytuje mnie, jak było, i mówi: jak pan wie, są zmiany polityczne w kraju. Pan chciałby zapewne wrócić na studia. Nie ma żadnych przeszkód. Proszę teraz odpocząć po powrocie, złożyć do mnie podanie o wznowienie studiów, a gdyby miał pan jakiekolwiek przeszkody formalne, jakieś przełożenie egzaminów, w czasie studiów, proszę przyjść do mnie. I tak było. Zważywszy na sytuację rodzinną, poszedłem na studia zaoczne, miałem już 25 lat i musiałem iść do pracy. W sumie mniej więcej w terminie złożyłem to, co do mnie należało, może praca magisterska się trochę przeciągnęła. Potem zacząłem się wdawać w żeniaczkę w 1959 roku, a pracę magisterską złożyłem w 1960 roku i zostałem zatrudniony. Legenda więzienna pomagała i wszyscy byli dla mnie życzliwi.

Byłoby interesujące powiedzieć o dalszym ciągu roku 1956. Tak zwany październik. Ja oczywiście latałem na rozmaite odczyty i debaty na Politechnikę, ale na Gomułkę już nie poszedłem, od początku mu nie wierzyłem, tak się złożyło, nie był to dowód mojej inteligencji. Zaczął mówić partyjnym żargonem i trudno było słuchać, ale wszędzie naokoło panowała euforia. Fakt, że siedział w więzieniu, dawał mu w szerokich kręgach aureolę, że siedział niesłusznie, że cierpiał.

Siedział za to, że sprzeciwiał się kolektywizacji wsi.

To stało się znane dopiero za jego rządów. To, że się ruskim postawił, że się nie pokajał i do niczego nie przyznał, dało mu ten patent, dla którego pół miliona warszawiaków wyło pod Pałacem Kultury: niech żyje!

Wróćmy jeszcze do 1959 roku. Gdzie pracowałeś po zdaniu egzaminu magisterskiego?

Pierwszą pracę dostałem w PGR w Regułach, rozwoziłem owoce. Potem w Wydawnictwach Geologicznych jako korektor i kiedy już mogłem udawać magistra, zatrudniłem się w magistracie warszawskim, w zarządzie miejskim, w dziale inżynierii wiejskiej. A stamtąd przeszedłem do biura studiów i projektów inżynierii miejskiej. Zajmowałem się pracami projektowymi, badawczymi.

To był dobry okres w moim życiu.

 <– Spis treści numeru