PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 60

Pan Jacek i wiewiórki


Kościół św. Krzysztofa, rok 1983, Spotkanie z Autorem, wspaniałe słowa od ołtarza, tłumy, wzniosły nastrój, potem rozpolitykowana kawa na plebanii u księdza Leona i... co dalej z tak pięknie rozpoczętym popołudniem? Zwłaszcza gdy w Podkowie jest się po raz pierwszy... Jednym z moich zaszczytnych zadań podczas organizacji spotkań było po występie prześwietnych Autorów oprowadzenie ich po Mieście–Ogrodzie. Przeważnie kończyło się to podwieczorkiem w moim domu z balkonem wcinającym się w gąszcz koron drzew. Tak też stało się i wtedy. Bohater spotkania, „poszukujący uczciwej pracy” redaktor Jacek Maziarski z żoną Anną Żukowską–Maziarską i towarzyszący im przyjaciele, państwo Krystyna i Ákos Engelmayerowie, również po raz pierwszy w Podkowie, znaleźli się przy moim domowym stole. Jako osobie w tym dniu najważniejszej, Panu Redaktorowi przypadło krzesło honorowe – czyli „z widokiem na morze” drzew, zwrócone prosto w głąb ogrodu. W trakcie ożywionej rozmowy, a jak to w owych latach bywało – bardzo ożywionej – Pan Jacek w środku zdania nagle zmilkł z miną, jakby zobaczył co najmniej Zieloną Wronę. Wszyscy jak na komendę odwrócili głowy. Na gałęzi wdzierającej się na balkon, dokładnie na wysokości naszych oczu, na wyciągnięcie ręki siedziała bezczelna Mała Ruda równie wpatrzona w Pana Jacka, jak On w nią. I być może wtedy to się zaczęło, coś zaiskrzyło między Jackiem a wiewiórkami... Choć myślę, że fascynacja jamnikami była pierwsza. Kiedy od podkowiańskiego spotkania zaczęły się nasze towarzyskie i „knuciowe” kontakty, w maleńkim mieszkanku na Ochocie u Ani i Jacka królowała jamniczka Gapa, a u mnie panował Jego Długość Ryjek. Do rytuału naszych spotkań należało wzajemne przekazywanie sobie pozdrowień od „jamnictwa”, a o bezwzględnej tolerancji Jacka wobec wybryków tej psiej „supernacji” świadczy pewne niezapomniane wydarzenie jeszcze z warszawskiego mieszkanka Państwa Maziarskich. Otóż gdy delektowaliśmy się słynną herbatą parzenia Jacka (nikt inny poza Nim nie był w stanie sprawić, by jedyna wtedy dostępna a zbliżona do sieczki „Popularna” nabrała takiej niebiańskiej urody), Gapa niepostrzeżenie też oddawała się rozkoszom smakowym. Kiedy wyszło na jaw, że psinka „odżuła” palce z rękawiczek Ani z niemałym trudem zdobytych, Jacek prędzej był gotów zadeklarować znalezienie nowych (co w latach osiemdziesiątych stanowiło niemały wyczyn) niż mruknąć Gapci choć słowo nagany. Oj, rozeszła się miedzy psami szybko sława Jackowej tolerancji, oj, dotarła tajnymi kanałami do Podkowy do psów bezdomnych szukających miękkich serc, oj, przekonali się o tym Państwo Maziarscy niebawem...

Bowiem nie upłynęło czasu wiele od rzucenia czaru przez wiewiórkę, a rozeszła się wieść, że Państwo Maziarscy szukają domu w Podkowie, chcą tu zamieszkać. Kiedy się to już szczęśliwie stało, patriotyzm lokalny Jacka wzbierał z tygodnia na tydzień i przejawiał się nie tylko w działaniach poważnych (wiele by ich wymieniać, jak choćby tych w Parafialnym Komitecie Pomocy Bliźniemu), ale i w wesołych drobiazgach. Radość z bycia mieszkańcem Podkowy dała Jackowi impuls do całej serii „utworków” opisujących sąsiedzkie relacje, które tylko tu mogły się zdarzyć, jak: podkowianka podkowiance przynosiła jajko w szklance. Zresztą przyrodnicza rzeczywistość Podkowy stwarzała nieustająco okazje do ekspresji artystycznych. Pamiętam, jak w trakcie letniego przyjęcia zerwała się burza i strugi deszczu utworzyły pod moją furtką gigantyczne bajoro, które goście musieli przy wyjściu jakoś pokonać. Jacek zrobił to na swój sposób – zawinął spodnie do kolan i jakby stały się zamszowymi alpejskimi szortami, stojąc w kałuży „odtańczył” brawurowy taniec bawarski polegający na szybkiej, raz za razem, zamianie na kolanach skrzyżowanych rąk. Nikt już po tym nie fukał na pogodę...

Wiewiórki szybko odkryły rodzące się przyrodnicze zamiłowania nowych mieszkańców i kulinarne bogactwo karmnika, odwdzięczając się im „bawarskimi tańcami” na gałęziach. Jacek nie tylko ze swego okna podziwiał te akrobatyczne wyczyny, ale i zaczął uwieczniać je na zdjęciach. I to coraz precyzyjniej wodząc obiektywem za rudymi modelkami, z coraz większą pasją fotograficzną i znawstwem wynikającym z uważnych, wręcz naukowych obserwacji ich indywidualnych obyczajów. We wdzięcznym zwisie na karmniku i pod parasolem ogona na śniegu, solo i pomiędzy sikorkami... Do aparatu Jacka zadziwiająco chętnie garnęły się też inne ptaki i owady, i to takie gatunki, których nawet wytrawnym specjalistom nie udało się w Podkowie „pstryknąć”. Dzięki fotografiom Jacka w jakiś magiczny, Jemu tylko znany sposób, stawały się bardziej „podkowiańskie” niż inne osobniki tych samych gatunków, ale z innych miejsc. Co niezwyklejsze ujęcia wędrowały w mailach do przyjaciół ku ich radości i uśmiechom, stały się też ozdobą i bezcenną dokumentacją w serii wydawnictw poświęconych Podkowie i miejscowej przyrodzie. Czas nieubłagany zatrzymał się na zdjęciach Jacka nie tylko dla wielonożnych i skrzydlatych mieszkańców Podkowy. Pan Jacek z miłością fotografował „miejscowych”, powodując, że ludzie niezwykli stawali się bardziej zwykli, a w zwykłych odkrywał ich niepowtarzalność. Wielu z tych, których pamiętamy z dzieciństwa, którzy tworzą delikatny krajobraz ludzki, bez którego Podkowa nie byłaby Podkową, obiektyw Jacka przypomniał tym, co ich znali od zawsze, i nie pozwoli zapomnieć tym, co po nas. Tak jak i ja chciałam dorzucić tych parę słów o Jacku – jak kilka bliskich zdjęć – takich, co to się zawsze nosi przy sobie w portfelu, parę ujęć, migawek słownych, które choć może nie w głównym nurcie spraw wartych pamięci, są jak amatorskie fotki pomiędzy poważnymi portretami z profesjonalnego studia. Tak jak i to, że między wielkimi zasługami dla całego kraju jest i taka, wydawać się może zaledwie lokalna, że ulica Czerwonego Feliksa jest znów ulicą pod wezwaniem najromantyczniejszego z ptaków...
A wiewiórki, dopóki będą podkowiańskie drzewa, powinny mieć się dobrze. Z latami będą to wnuczki, prawnuczki i pra... pra... tych, które z taką pasją fotografował Pan Jacek...



Anna Kalinowska





O Jacku


Podobnie do wielu z nas, miałem w życiu różnych „guru”, jak ich w myślach nazywam. To ludzie starsi ode mnie, nieraz sporo. Pierwszego spotkałem, gdy kończyłem liceum. Malarz–erudyta. Później był profesor historii oraz społeczniczka–obieżyświat. Utrzymujemy z sobą kontakty do dziś. Z mojej strony to kwestia długu wdzięczności.

Tu w Polsce szczęście do „guru” mnie nie opuszczało. Na ogół byli to wybitni humaniści, których moja fascynacja polskością tak czy inaczej intrygowała. Ściślej, jakoś ich mobilizowała: postanawiali być moimi przewodnikami po Polsce.
Inaczej niż dla innych moich przewodników (dla których Polska – ta z wyobraźni – jest jagiellońska, związana z Litwą, Białorusią i Ukrainą), dla Jacka Maziarskiego Polska była raczej habsburska, galicyjska. Bliska Pradze, Wiedniowi i oczywiście Węgrom – ze Lwowem i z centrum w Krakowie. Śmieję się, pamiętając swoistą żartobliwość Jacka, która kazała mu umieścić portret Franciszka Józefa w jadalni... albo czas, gdy mi w tajemnicy powiedział, że „na północ od Miechowa nie ma nic, a Mazurzy rodzą się ślepo”. Teraz mogę też przyznać: źródłem informacji umieszczonej w anglojęzycznym przewodniku po Podkowie, że z wieżyczki Pałacyku w pogodny dzień widać Tatry („w których Najjaśniejszy Pan śpi, ale kiedy przyjdzie pora, górale go obudzą”), był właśnie mój drogi Sąsiad.

Jak rychło dowiaduje się każdy przybysz, Polska jagiellońska (zwłaszcza w wydaniu kresowym) pozostawiła po sobie bóle fantomowe. Choć straciła swoje wschodnie krainy, w odczuciu wielu nadal są one częścią ojczyzny. Nauczyłem się od Jacka, że Polska habsburska, która też jest utraconym światem, wywołuje podobne bóle fantomowe. Bo jest obrazem Polski upragnionej, istniejącej we wspólnocie z sobie równymi, Polski głęboko zakorzenionej w Europie Środkowej. Wolnej od Moskali i od wielkiego sąsiada z zachodu.
Teraz bóle fantomowe nabrały dla mnie innego znaczenia. Bo Jacka już nie ma – jednak jego mądrość, ciepło i błyskotliwe poczucie humoru pozostają żywe.



Philip Earl Steele



 <– Spis treści numeru