PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 60

Warszawa - Paryż - Warszawa

Z Mirosławem Chojeckim rozmawia Hanna Bartoszewicz



Kiedy wyszedł pierwszy numer „Kontaktu” i jak do tego doszło?

Było tak. Po Sierpniu przywrócili mnie do Instytutu Badań Jądrowych i już mi się wydawało, że skoro w Solidarności jest 10 milionów ludzi, to ja mogę spokojnie wrócić do swojej fizyko–chemii. Ale nadszedł 13 grudnia. Byłem wtedy w Ameryce. Moi przyjaciele, koledzy trafiają do obozów internowania (ja też jestem na liście internowanych) albo do podziemia, więc ja nie mogę się przecież zajmować jakimiś reakcjami jonowo–cząsteczkowymi. Ale z Nowego Jorku czy Waszyngtonu było do Warszawy za daleko, trudno było śledzić sytuację w Polsce, człowiek był całkowicie zdany na to, do czego dotarli koledzy w Europie. Bo to tam lądowały samoloty, kursowały pociągi, jeździły transporty charytatywne, przywoziły jakieś gazetki, informacje, korespondencje od ludzi z podziemia. (Choć na początku miałem pewną przewagę. Bo jeden kanał telewizji amerykańskiej retransmitował Telewizję Polską. I ja sobie oglądałem te Dzienniki Telewizyjne 14, 15, 18 grudnia...). Ale żeby móc coś robić, trzeba się było znaleźć w Europie. No a gdzie się wtedy człowiek kieruje?

Do Paryża, rzecz jasna.

No przecież. Od czasów Wielkiej Emigracji tam właśnie toczyło się życie intelektualne, kulturalne. I któregoś dnia zawezwał mnie redaktor Giedroyc i powiada... A trzeba ci wiedzieć, że było to wówczas, kiedy generał zaoferował internowanym wolność za banicję. W lutym, może w marcu. No i tutaj Redaktor miał pewne doświadczenie: po roku 56 nadciągnęła ogromna fala emigracyjna z Węgier, a po 68 roku z Czechosłowacji. No więc powiada do mnie tak: – Panie Mirku, jak oni wszyscy tu przyjadą, to „Kultura” nie nastarczy. Więc trzeba założyć nowe pismo, bo każda emigracja zakłada swoje: powojenna – „Kulturę”, marcowa – „Aneks”; i wasza emigracja solidarnościowa też powinna zaoferować łamy tym, którzy się tu zjawią, bo będą wśród nich na pewno ciekawe postacie. No to ja mówię: --Wszystko fajnie, tylko ja się na tym nie znam, ja nie potrafię, ja nigdy nie wydawałem żadnego pisma, niczego w życiu nie napisałem. – Właśnie dlatego. Dlatego, że pan jest organizatorem i pan nie będzie siebie w takim piśmie promował. I to jest właśnie największy plus.

Ale przecież miałeś już doświadczenia z „Zapisem” i „ Krytyką”, które wydawałeś w NOW-ej.

Ale ja byłem wyłącznie ich wydawcą. Nie zajmowałem się redagowaniem, dobieraniem tekstów, decydowaniem, który skrócić, który wydłużyć, nie doradzałem autorom, co by warto w tekście zmienić.

A więc inicjatywa wyszła od Giedroycia?

Nie jedyna. Inna, niezwykle ciekawa, to „Zeszyty Literackie”. Giedroyc wydawał już „Zeszyty Historyczne”, ale widział potrzebę stworzenia tych drugich, bo w Polsce nastały dla literatury ciężkie czasy. Basia Toruńczyk ten pomysł niezwykle twórczo rozwinęła. Pismo wychodzi do dziś.

Mądry redaktor wie, co komu można zaproponować i co od kogo wyciągnąć. I w obu wypadkach trafił.

No widać trafił.

A tyś połknął haczyk. Ale pismo to przecież autorzy, współpracownicy, finanse, kolportaż. Jak to z tym wszystkim było?

Jeśli chodzi o autorów, to pierwsze numery są właściwie przedrukami materiałów z prasy podziemnej, które docierały do Francji, Anglii, do Berlina.

A właściwie po co robiliście te przedruki?

Nie mieliśmy jeszcze wtedy wypracowanych ścieżek przerzutowych do Polski. Więc zaczęliśmy od informowania emigracji o tym, co się dzieje w kraju. Poza tym musieliśmy się jakoś utrzymywać. Należało zatem w taki sposób redagować to pismo, żeby przekonać do niego Polonię. Żeby Polonia zechciała je prenumerować.

Więc nie nastawialiście się na odbiorcę w kraju?

Z początku nie. To był raczej kontakt w jedną stronę: kraj – emigracja. Dość długo spieraliśmy się o nazwę pisma. Łączność? Łącznik? Aż w końcu Natalia Gorbaniewska powiedziała: no przecież Kontakt! Redagowaliśmy go najpierw kompletnie bez pieniędzy. Drukowali drukarze prasy podziemnej, którzy akurat znaleźli się na emigracji, pamiętam że był wśród nich Michał Culauf z Lublina, ze „Spotkań”. CGT-Force Ouvrière dała nam dostęp do drukarni, papier. Mało tego – pokryła nam koszta porto, bo rozsyłaliśmy „Kontakt” po świecie: do polskich księgarń w Australii, w Stanach, w Brazylii, w Niemczech, we Włoszech, w Londynie... Tak było chyba do końca roku 82. A zważywszy, że pierwszy numer ukazał się w kwietniu, to z osiem wydań było w całości sfinansowanych przez francuskie związki zawodowe. Po czym sytuacja z lekka się poprawiła i jakoś tam wyszliśmy na prostą.

Czyli najpierw odbywał się transfer produkcji podziemnych za granicę, do Polonii, a potem?

Potem pismo zaczęło trafiać także do kraju. Z kilku tysięcy egzemplarzy jakieś 500 może trafiało do Polski. Staraliśmy się publikować takie materiały, jakich w kraju ogłaszać nie było można. Nie tylko oficjalnie – od pewnego momentu, myślę że od roku 1986, także w prasie podziemnej nie bardzo mogły się ukazywać pewne teksty.

Dlaczego?

Bo był to okres, kiedy wsparcie społeczne dla przemian w Polsce, dla walki Solidarności, było bodaj najsłabsze. Ludzie byli już zmęczeni, protesty do niczego nie prowadziły, podwyżkom nie było końca... Po pięciu latach walki zaczęło się rodzić zwątpienie. Rolą prasy podziemnej było więc podtrzymywanie tego ducha. Nie był to czas, by na jej łamach toczyć wewnętrzne spory, krytykować ludzi podziemia. My nie byliśmy tym skrępowani. Ale już wcześniej zaczęliśmy dostawać z kraju teksty pisane specjalnie dla nas. Naszym pierwszym autorem, który mieszkał w kraju i zdecydował się pisać pod własnym nazwiskiem, był chyba Jerzy Surdykowski. Przysyłał reportaże z Polski, zajmował się też publicystyką polityczną.

Wymień jeszcze innych.

Kiedy znakomita większość pisała pod pseudonimami. I ja nie bardzo znałem te nazwiska. To wiedział Bronek Wildstein, który niemal od początku był redaktorem naczelnym. To on organizował autorów, naturalną koleją rzeczy głównie ze środowiska krakowskiego.

Ty byłeś wydawcą? Odpowiedzialnym za organizację przedsięwzięcia?

I jego stronę finansową. Także wobec władz francuskich, władz fiskalnych. A Bronek jako naczelny wiedział, kto się kryje pod jakim pseudonimem. Ja go o to nie pytałem. Zresztą tekst musiał się bronić sam.

Przed naszą rozmową przejrzałam sobie kilka numerów z roku 1989, które akurat stały na półce, i doszłam do wniosku, że „Kontakt” był dobrze redagowany. Różnorodne tematy, nie tylko polityczne, wnikliwe analizy, fachowe recenzje, celne felietony. W pamięci utkwił mi znakomity reportaż Beaty Pawlak z kibucu, rozmowy Piotra Szewca z Julianem Stryjkowskim (później weszły w skład książki), wiersze Macieja Niemca i Leszka Szarugi... Teksty ciekawe, dobrze napisane, poważne i w tonie satyrycznym, jak cykl Towarzysz Hrabia.

Towarzysz Hrabia, czyli Piotr Moszyński, do dzisiaj jest dziennikarzem Radia France Internationale.

Nie zauważyłam nawet literówek.

To ostatnie jest już w pełni zasługą redakcji, która pracowicie wklepywała nadesłane z kraju maszynopisy. A formuła pisma jest niewątpliwie dziełem Bronka. Oczywiście dyskutowaliśmy, spieraliśmy się o różne rzeczy, ale to on odcisnął na nim swoje piętno.

Dla mnie rzeczą najważniejszą, którą chyba najbardziej cenili też nasi czytelnicy, było to, że „Kontakt” zajmował się także kontaktowaniem różnych nacji. Ukazywała się w nim ogromna ilość materiałów dotyczących Ukrainy, Litwy, Łotwy, Estonii, ale także Czechosłowacji, Węgier czy Rumunii. Organizowaliśmy też w redakcji debaty z udziałem najwybitniejszych przedstawicieli różnych emigracji. Na przykład w roku 1988 odbyła się u nas konferencja o przyszłości Europy Wschodniej (wyszła z tego potem książeczka, po francusku). I wiesz, co się okazało? Że najbardziej zapalną kwestią w Europie wcale nie jest Jałta, tylko układ w Trianon. Jak myśmy rozmawiali z Ukraińcami czy z Litwinami, to sprawa granic, Wilno, Lwów, nie budziły emocji – mówię oczywiście o młodej części emigracji. Giedroyc nas już nauczył, że granice w Europie nie mogą być przedmiotem dyskusji. Ale Węgrzy, Rumuni, Bułgarzy nie mieli takiego Giedroycia i ich emigranci gotowi się byli pozabijać.

Powiedziałeś, że naczelnym „Kontaktu” był Wildstein, ale później zastąpił go Jerzy Nowacki, prawda?

Tak, polonista z Poznania, kiedyś członek KOR–u. W Paryżu znalazł się w 1984 czy 85 roku i od razu wszedł do redakcji, choć naczelnym został później. A kiedy wrócił do Polski, jego miejsce zajął Piotr Kasznia, który po zamknięciu pisma w roku 1991 został korespondentem „ Rzeczpospolitej”.

A jak „Kontakt” docierał do kraju?

Zaczęliśmy wydawać miniaturki. Ale tu dygresja: moim głównym zajęciem na emigracji nie było wcale wydawanie pisma, tylko koordynacja szmuglu sprzętu poligraficznego, radiowego, łącznościowego do Polski. Zajmowałem się tym do końca roku 1986, będąc członkiem Biura Zagranicznego NSZZ „Solidarność” z siedzibą w Brukseli. A taka maszyna poligraficzna nigdy przecież szczelnie nie wypełnia pudła. Nawet jak się dorzuciło farbę i matryce, zawsze przecież zostawało trochę miejsca na książki. Upychaliśmy tam nie tylko „Kontakt”, także inne wydawnictwa emigracyjne. A po pewnym czasie zaczęły w Polsce wychodzić kwartalne wybory z „Kontaktu”. Dotarło do nas do Paryża kilka różnych wydań. Więc znów był to kontakt w obie strony: my – krajowi, kraj – nam. Zauważ, że swego czasu, jeszcze w NOW-ej, robiliśmy wybory z „Kultury” i „Aneksu”. Wyszło ich w latach 1979-1980 trzy czy cztery.

Rozmawiamy o miesięczniku, ale przecież z „Kontaktu” wypączkował najpierw Audio-, a później także Videokontakt. Jak do tego doszło?

W kraju, w podziemiu ukazywały się nie tylko wydawnictwa papierowe, ale i dźwiękowe. Była Nowa Kaseta, CDN Kaseta, było Radio Solidarność, które zaczęło nadawać jeszcze za Karnawału. Wydano prawie w całości Pierwszy Przegląd Piosenki Prawdziwej, który się odbył w Hali Olivia w Gdańsku... Zaczęła do nas docierać twórczość stanu wojennego, kasety z piosenkami: Zielona Wrona, Piosenki internowanych, ale także Rok 1984 według Orwella, Raport o stanie wojennym według Marka Nowakowskiego, kasety z programami historycznymi: Piłsudski, Wybory 1947. I pomyśleliśmy sobie, że skoro my tu na emigracji mamy takich świadków, uczestników ważnych wydarzeń, to grzechem po prostu byłoby z tego nie skorzystać.

I zaczęliście ich nagrywać?

Nie tylko nagrywać, ale robić gotowe godzinne kasety z programami.

Treścią tych kaset były rozmowy z ludźmi z podziemia?

Nie, ze starymi emigrantami.

Na przykład?

Choćby z Konstantym Jeleńskim – zrobiliśmy z nim program o kosmopolityzmie. Bo to człowiek, który się swobodnie poruszał w wielu językach, w wielu sferach kulturowych. Sporo było tych kaset. Był program o łagrach...

...a to z kim? Z Herlingiem–Grudzińskim?

Przecież tu były dziesiątki ludzi, którzy przeszli przez łagry! Cała Armia Andersa przeszła przez łagry!

I co? Wsadziliście te relacje na jedną kasetę?

Nie, to nie były po prostu relacje, to były normalne programy publicystyczne, radiowe. Emitowane później przez Wolną Europę. Zrobiliśmy też program o samej Armii Andersa i o I Dywizji Pancernej generała Maczka. Mieliśmy tu naprawdę niezwykłych rozmówców. Taki na przykład Wacław Jędrzejewicz, ostatni żyjący minister II Rzeczpospolitej, miał już wtedy dziewięćdziesiąt parę lat. Albo Edward Raczyński, były prezydent Rzeczpospolitej na uchodźstwie, a podczas wojny ambasador przy rządzie londyńskim? Też miał przecież coś do powiedzenia... Był też program o emigracji rosyjskiej: z Wołodią Bukowskim, Natalią Gorbaniewską, Władimirem Maksimowem. I o Mrożku, który czytał fragmenty swoich tekstów, w Polsce kompletnie niedostępnych.

A kto to robił? Kto to umiał?

Witold Zadrowski. Laureat Prix Italia, jeden z naprawdę wybitnych polskich radiowców, którego stan wojenny zastał za granicą. Dziś już nie żyje, podobnie jak Roman Kałuża, który też zrealizował kilka kaset; robił te programy również Jacek Piotrowski, który wcześniej prowadził Radio Solidarność w Paryżu...

Ale to nie wszystko. Cofnijmy się do roku 1982. Siedzę ja sobie w Paryżu i oglądam demonstrację pierwszomajową w Polsce. I postanawiam, że się pakuję i jadę do Warszawy. Trzeciego maja się jednak rozpakowałem, bo o ile 1 maja to wszystko fajnie wyglądało, o tyle 3 maja było już troszkę inaczej. Ale co chcę powiedzieć – to, że myśmy w Paryżu mogli oglądać to, co się w kraju działo. Bo znakomita większość zachodnich dziennikarzy wyjeżdżających do Polski...

...akredytowanych?

Skąd! Ci akredytowani to mieli tu swój Interpress, mieli swoją „ opiekę”, swoich przewodników, kierowców, transport...

I swoje wioski Potiomkinowskie.

No właśnie. Ja mówię o tych, którzy wyjeżdżali nie jako dziennikarze, ale jako turyści... Jedzie taki z panienką turysta, a my mu tu organizujemy Jacka Petryckiego z kamerą, jakieś kontakty... Rozumiesz? I oni są w stanie dotrzeć do tajnej drukarni, do ukrywającego się Zbyszka Bujaka, na spotkanie Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej w podziemiu. Potem wracają. To ja sobie myślę: jeśli oni już przywożą te materiały, a myśmy im wszystko załatwili, to kopia dla nas! I tak zaczęło nam rosnąć archiwum materiałów filmowych. I zrobiliśmy z nich pierwszy film: Kalendarz wojny. Kończył się ten film pogrzebem księdza Jerzego. Reżyserował Tomasz Łabędź. A jako lektor wystąpiłem ja. Bardzo szybko mieliśmy własne studio. Sprzęt dostaliśmy od pana Andrzeja Szklarzyka, którego będę zawsze dobrze wspominał, bo jemu zawdzięczam, że zostałem filmowcem. To polski biznesmen we Francji, który nam kupił kamerę, zestawy montażowe, i tak dalej... Na swoją firmę. Dziś to my rozumiemy, że on to sobie odpisał od podatku, jako inwestycję, no ale dzięki niemu staliśmy się nagle właścicielami studia filmowego. Ten nasz pierwszy film miał niebywałe wzięcie w Polsce, bo były w nim pokazane te wszystkie demonstracje, była rozmowa ze Zbyszkiem Bujakiem... No to pomyśleliśmy: a może by tak coś więcej? Może zrobimy coś sami od początku do końca? I wtedy Andrzej Wolski i Agnieszka Holland wymyślili, że na początek będzie Instytut Literacki w Paryżu. I zrobili film o „Kulturze”. Już w pełni nasz. Potem był film o Józiu Czapskim.

Sylwetka artysty, jego życie i dzieło?

Artysty? Artystą był wybitnym, ale tu chodziło o jego działalność. On po roku 1939 trafił do obozu w Starobielsku, po czym został aresztowany i znalazł się na Łubiance. Po układzie Sikorski–Majski został przez generała Andersa wydelegowany jako ten, który będzie poszukiwał oficerów Armii Polskiej internowanych przez Sowiety. No i w tym naszym filmie Czapski opowiada, jak to jeździł po tej Rosji, jak się spotykał z najwyższymi władzami sowieckimi, żeby odszukać tych polskich oficerów, żeby oni trafili do armii. Bo zwykłych żołnierzy, z tych łagrów zwolnionych, było mnóstwo, ale brakowało 15 tysięcy oficerów! A przecież w samym Starobielsku było ich, jak dobrze wiedział, 4,5 tysiąca. No to gdzie oni są? Nikomu do głowy nie przyszło, że zostali zamordowani... Anders wybrał Czapskiego, bo on już po pierwszej wojnie jeździł po Rosji i doprowadził do zwolnienia po rewolucji wielu polskich oficerów.
Później został Czapski szefem biura prasowego w Armii Andersa w Palestynie i był, by tak rzec, akuszerem Instytutu Literackiego, a potem jego wielkim jałmużnikiem – jeździł po całym świecie, zbierając pieniądze dla Instytutu. A poza tym miał we Francji świetne kontakty. Słusznego wzrostu, mógł rozmawiać z de Gaullem jak równy z równym. I kiedy reżim komunistyczny naciskał, żeby zlikwidować wreszcie tę „ Kulturę”, to Józio rzucał: No coś ty, Karol, będziesz komunistom ulegał?! Trochę sobie kpię, ale że miał stosunki z rządem francuskim, to fakt.

Jakie jeszcze filmy chciałbyś wymienić?

O Józefie Piłsudskim, o Władysławie Andersie i o Stanisławie Maczku. I czwarty: Generał Sikorski – tajemnica śmierci. Bo żył wtedy jeszcze Ludwik Łubieński, adiutant generała, który miał lecieć tym samym samolotem, ale właśnie doszedł kurier z Warszawy i zajął jego miejsce... Weź pod uwagę, że był to rok 1986. To dziś się mówi dużo na ten temat. Wtedy nikt się tym jeszcze w Polsce nie zajmował... W naszych filmach występowali też wybitni historycy, jak Józef Garliński, autor wielu niezwykle ważnych książek, na przykład o oporze w Oświęcimiu. On pierwszy zajął się Pileckim.

A co się działo w ostatnich latach? Zanim wróciłeś do Polski?

W pewnym momencie te produkcje radiowe i filmowe przestały nam wystarczać. W owym czasie startował przekaz satelitarny. I wymyśliliśmy sobie, że może by zrobić taką Wolną Europę na wizji. Zaczęliśmy za tym biegać. Komisarzem do spraw Sportu, Turystyki, Młodzieży i Informacji był wówczas w Brukseli – nie mówię o Unii Europejskiej, tylko o jej poprzedniczce – mój znajomy Carlo Ripa di Meana, z którym się zakolegowałem (co prawda tylko korespondencyjnie) w roku 1978, kiedy organizował Biennale w Wenecji. No i teraz zapytałem go, czy byłaby szansa, żeby dostać na nasz projekt jakieś fundusze. Zmontowaliśmy silną grupę w składzie: Bogdan Cywiński, Zdzisław Najder, Gabriel Meretik i zrobiliśmy skok na parlament europejski w Strassburgu, zdobywając dość duże poparcie. I wszystko wskazywało na to, że na rok 90 coś tam się z budżetu wykroi. A żeby pokazać, że coś potrafimy, zaczęliśmy robić programy telewizyjne. Program próbny był po strajkach z sierpnia 88, kiedy ze Studia Video Gdańsk dostaliśmy pierwsze materiały i wyemitowaliśmy w satelitę dziesięciominutowy reportaż.

Materiały pochodziły z gdańskiego podziemia?

Tak. A w grudniu zjechał nam do Paryża sam Wałęsa. Noblista. To była 40. rocznica podpisania Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. I zrobiliśmy z tej wizyty półtoragodzinny reportaż. Rozmawialiśmy z szefami wszystkich ważniejszych partii, z merem Paryża (był nim wtedy Jacques Chirac), z biskupem Paryża Jean–Marie Lustigerem, z Andriejem Sacharowem, z którym Wałęsa się spotkał, z Eli Wieselem, z mnóstwem ludzi, którzy tam zjechali. Jak Wałęsa wchodził do Pałacu Elizejskiego, jak zagrała orkiestra... – no serce rosło! No i potem Wałęsa ląduje z powrotem w Warszawie, a my puszczamy ten nasz reportaż na satelitę! Wszystkie emigracyjne stacje radiowe zapowiedziały jego emisję, więc kto miał antenę satelitarną, mógł oglądał na żywo. Ksiądz Jankowski mówił mi potem, że pierwszej nocy udało im się zrobić ponad 500 kopii tego programu, żeby można było oglądać na magnetowidach.

Francuzi się tego strasznie bali, bo to był ich satelita. Więc powiedzieliśmy im, że będziemy to emitowali z centrum Paryża do miejscowości odległej w linii prostej o osiem kilometrów, ale musimy przez satelitę, bo tak będzie szybciej, niż gdyby przejechał kierowca z kasetą.

Uwierzyli?

Nie, no przecież oni wiedzieli, co jest grane! Ale chodziło o to, że jak się czerwony przyczepi, to będą mieli jak się tłumaczyć. „ Żołnierz Wolności” napisał potem: „Chojeckiego kosmiczna bzdura”.

Nieźleście się, widzę, przy tym bawili.

Ale cóż – wyście się tu, kurka wodna, dogadali z komunistami i już nie było sensu robić tej telewizji przez satelitę...



 <– Spis treści numeru