PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 60

Album z Podkową

Podkowa utracona. „Irambo”

„Irambo” przed przebudową dokonaną przez WSS Społem
rys. Tadeusz Świątek

Irambo

Ta przedwojenna willa już nie istnieje. Na jej miejscu stanął duży oszklony pawilon, przywołujący swoim wyglądem wielkomiejskie centra. I niewiele już osób, idąc ulicą Jelenią przy skrzyżowaniach z Błońską i Helenowską, pamiętać może dawny skromny budynek o egzotycznej nazwie.

Właścicielami domu była znana aktorska rodzina Trapszów, toteż obok oficjalnej nazwy funkcjonowała popularna – Trapszówka. Dom zbudowany dla inżyniera Władysława Trapszy służył jego rodzinie, ale dawni mieszkańcy pamiętają przede wszystkim Mieczysławę Ćwiklińską. Nie znamy nazwiska architekta ani budowniczego. Willa, w modnym przed wojną stylu modernistycznym, charakteryzowała się prostotą i dobrymi proporcjami. W Podkowie wybudowano kilka podobnych obiektów.

Działka, na której zbudowana została willa, należała do największych w Podkowie, a już na pewno w tej okolicy. Ogród stanowił naturalną enklawę zieleni, zwracał uwagę urodą drzew i krzewów. Północna część działki była przed wojną ogrodem warzywnym, uprawianym przez ogrodnika; część – od strony ulicy Jeleniej – miała charakter parkowy. Rosły tutaj tuje i błękitne świerki sadzone przez Władysława oraz krzewy ozdobne. Do najpiękniejszych należały bzy – białe, lila i ciemne – ofiarowywane wybitnej aktorce przez licznych wielbicieli.

W 1976 roku administratorem tego obiektu przejętego przez Biura Szkoleniowe CZSS został pan Tadeusz Świątek. – Początkowo powierzono mi archiwum, ale wkrótce zostałem administratorem dwóch budynków w Podkowie Leśnej, należących do spółdzielni, a przeznaczonych na miejsce szkoleń i konferencji: dawnego kasyna w parku i willi „Irambo” – wspomina. – Budynki były zaniedbane, nieporządek panował również w dokumentach. Zajmowałem się więc remontami, uzupełnianiem dokumentacji, miałem także za zadanie znaleźć miejsce dla mieszkających w willi dawnych pracowników pani Ćwiklińskiej. Niestety nie pamiętam ich nazwiska. Byli małżeństwem, ona pracowała przed wojną jako pokojowa aktorki, a on był dozorcą, gospodarzem domu i posługiwał jako kelner, gdy przyjeżdżali liczni goście. Kiedy zacząłem pracę w Podkowie, oboje byli już wiekowi. To, co mnie zaskoczyło przy pierwszym spotkaniu, to schludny wygląd domu i otoczenia. Ścieżki były wysypane czyściutkim piaskiem, klomb obsadzony kwiatami, które kupowali za własne pieniądze. To miejsce było dla nich ważne. Uznałem, że warto ich zatrzymać, i przedstawiłem to moim pracodawcom.

Z początku przyjęli mnie nieufnie, ale potem kontakty były już zupełnie dobre. Gdy poskarżyli się, że im cieknie z dachu, kazałem budynek ocieplić, dach wyremontować. Domek był malutki, pokoik z sionką, pełniącą funkcję kuchenki. Skromnie i czyściutko. Mieli mały kredens z szybkami, biało–brązowy, stół, otomanę, żeliwne łóżka i biblioteczkę. Na ścianach ładne obrazki oraz fotografia Ćwiklińskiej, z jednego z filmów.

W trakcie rozmów zorientowałem się, że ich stosunki z aktorką były prawie rodzinne. Odwiedzali ją w jej mieszkaniu na Odolańskiej, a potem w nowym domu, a Ćwiklińska, gdy odwiedzała Podkowę, przywoziła im zawsze jakieś smakołyki. Nieraz wspominali dawne czasy, kiedy dom był pełen gości, gdy przyjeżdżała Messalka. Gwiazda filmu i operetki Lucyna Messal najpierw była rywalką, a później bliską przyjaciółką Mieczysławy. Stanowiły zabawną parę, bo Messalka była wysoka i szczupła, a Ćwiklińska niziutka i okrągła. Kiedyś spotkałem je w Warszawie, szły ulicą, Ćwiklińska chodnikiem, Messalka jezdnią, żeby wydawać się trochę niższą, a przed nimi służąca z dwoma jamnikami na smyczy.

Willa „Irambo” była piętrowa, z tarasem i oszkloną werandą, na której stał duży stół, potem, za czasów Społem, przeniesiony do małego domku. Kuchnia znajdowała się w suterenie, a stołowy na parterze. Między tymi pomieszczeniami zamontowana została winda, by szybko podawać potrawy i nie zmuszać służby do biegania po schodach. A gości zawsze było wielu. Pokój aktorki wychodził na ulicę Błońską i miał wyjście na taras. Tam najczęściej siadywała, przykryta pledem. Na górze był pokój gościnny dla dalszej rodziny, a w drugim skrzydle pomieszczenie, w którym nocowała Messalka. Obok zaś pokoik dla jej służącej.

Willa o dużych weneckich oknach stanęła na zalesionej działce zakupionej od Stanisława Lilpopa. Po śmierci Władysława w willi zamieszkała jego żona Anna z Egerów Trapszo. W 1948 roku dom przejął skarb państwa, ale cztery lata później Mieczysława otrzymała go w darze od narodu, choć była prawną spadkobierczynią. Podzieliła działkę na trzy części – największa część parkowa z willą pozostała do czasu jej własnością, dwie pozostałe otrzymali Włodzimierz Eger, brat Anny, oraz ich kuzynka. Mieczysława sprzedała swoją część w 1954 roku Zrzeszeniu Prywatnego Handlu i Usług.

W czasach, gdy tu bywałem, ogród był jeszcze bardzo piękny: trawniki, przed domem klomb, na którym kwitły pelargonie, bratki, niezapominajki i petunie. Od strony ulicy Jeleniej ustawiono przy alejkach ławeczki.
Byłem też kiedyś z mamą u pani Ćwiklińskiej w jej mieszkaniu na Odolańskiej. Pamiętam, że cały pokój obwieszony był jej fotografiami w pięknych oprawach. Pani Miecia, czyli, jak o niej mówiono powszechnie – Ćwikła, była bardzo serdeczna, interesowała się wszystkim. Mówiła bardzo szybko, na wszystko miała natychmiastową ripostę, dużo się śmiała i opowiadała różne dowcipy. Mówiła takim trochę sztucznym głosem. W rozmowie chętnie wracała do przeszłości, ale szybko przerzucała się znów do czasów współczesnych.



* * *

Jak pisać dzisiaj o Ćwiklińskiej, której średniemu i starszemu pokoleniu nie wypada wręcz przedstawiać? Czy jednak znają jej nazwisko młodzi ludzie niezainteresowani historią polskiego teatru? Może zatem warto przypomnieć tę postać, o której Tadeusz Żeleński–Boy powiedział, że jest klejnotem Warszawy, a Adam Grzymała–Siedlecki po jej pierwszym występie w Teatrze Narodowym w roku 1927 napisał: „Dawno nie mieliśmy artystki komediowej tej klasy i rasy, i nieprędko znajdzie się następczyni”. Pamiętamy ją jako jedną z najbardziej podziwianych i lubianych aktorek, hołubionych nie tylko przez widownię, ale także przez krytyków, i to najbardziej wymagających, jak choćby Boy.

Była córką Aleksandry Ficzkowskiej, aktorki należącej do trupy słynnego Anastazego Trapszy. „W dzień Nowego Roku 1879 zespół Anastazego Trapszy powiększył się o dziewczynkę – nieślubną co prawda, lecz w czepku urodzoną” – napisała w świetnej książce o naszej bohaterce Maria Bojarska. Oficjalnie ojcem aktorki był Marceli Trapszo, który kilka lat później ożenił się z Aleksandrą i miał z nią syna Władysława; prawdziwy ojciec pozostał nieznany i w większości materiałów biograficznych w ogóle się o tej sprawie nie wspomina. Rodzice Mieczysławy często zmieniali miejsce pobytu, zatrudniani w różnych teatrach. Matka oddała ją dość wcześnie na renomowaną pensję Anastazji Warnke w Poznaniu, celowo odrywając córkę od teatru. Uczyła się więc Miecia praktycznych robótek, a także historii i literatury ojczystej oraz wielu innych przedmiotów niezbędnych dobrze wychowanej panience. Ale co komu pisane, to go nie minie. Aktorka powtarzała później, że to właśnie na pensji zetknęła się z teatrem, ba, osobiście wręczała kwiaty samej Helenie Modrzejewskiej. Se non è vero è ben trovato.

Panna rosła i zwracała uwagę wdziękiem i urodą: jasna blondynka z warkoczami do pasa, błękitnymi oczami i olśniewającą cerą. Na swoim pierwszym balu w Łodzi, gdzie w tamtejszym teatrze zatrudnieni byli przez pewien czas jej rodzice, poznała i zawojowała starszego o kilkanaście lat artystę Zygmunta Bartkiewicza. Był znanym w mieście bawidamkiem, zawadiaką i awanturnikiem, wiecznie się z kimś pojedynkującym, a ponadto zdolnym pisarzem i malarzem. Bartkiewicz zakochał się w niej i po roku w warszawskim kościele Świętego Krzyża odbył się ślub siedemnastoletniej zaledwie Mieczysławy z Zygmuntem. Świadkami byli: kupiec Edward Chodowiecki, mąż Ireny Trapszo, ciotki panny młodej, i inżynier Henryk Karpiński, szwagier Bartkiewicza, po latach podkowianin, właściciel dwóch willi w Zachodniej Podkowie – „Korabinka” i „Halszynego Kącika”.

Małżeństwo nie trwało długo, było burzliwe i szybko zakończyło się rozstaniem. Mieczysława zajęła się od początku prowadzeniem salonu artystycznego, który jej mąż założył, ale zajęcie to nad wyraz go nudziło. Zajmowała się reklamą i księgowością, myśląc już jednak o karierze teatralnej. Kiedy więc małżeństwo się rozpadło i Mieczysława wróciła do rodziny, jej droga do teatru wydawała się już prosta, bo choć rodzice inaczej wyobrażali sobie przyszłość córki, największą przeszkodą na drodze do kariery aktorskiej był jednak mąż. „Zastrzeliłbym cię jak kaczkę, gdybym cię zobaczył na scenie” – miał jej kiedyś powiedzieć. Pierwszy egzamin aktorski zdawała Mieczysława przed najtrudniejszym jury – własnymi rodzicami. Po kilku miesiącach ćwiczeń dykcji i nauki rozmaitych tekstów zaprezentowała swoje umiejętności przy rodzinnym obiedzie. Marceli krzyknął podobno: „ Rany boskie, ależ ta mała ma talent!”.

Zadebiutowała mając ledwie lat dwadzieścia w roli Helenki w Grubych rybach Bałuckiego na scenie Teatru Nowości, pod dyrekcją Ludwika Śliwińskiego, jako Mieczysława Gryf. Nie mogła występować pod nazwiskiem eks–męża, nie chciała być kolejną Trapszówną. „ Trupa mojego dziadka i tak była «zatrapszona»”, oświadczyła aktorka, i przytoczyła zabawną anegdotkę. Kiedyś w przedstawieniu Zemsty grali na scenie: Anastazy, Anna, Tekla, Marceli i Stanisław; aktor Siedlecki wygłosił niespodziewanie taką kwestię: „Mój Dyndalu, wyznam śmiele, tylu Trapszów to za wiele”. Debiutantka przyjęła nazwisko panieńskie swojej babki Anny Eugenii Walerii.

Od początku zwróciła na siebie uwagę krytyki oraz widowni i w krótkim czasie podbiła warszawską publiczność. Ten pierwszy okres to czas ciężkiej pracy: w 1901 roku przygotowała Ćwiklińska aż dziewięć premier, w następnym jedenaście i dalej podobnie. Oprócz tego podjęła lekcje śpiewu, aby rozszerzyć swoje emploi. Jak podkreślają biografowie, była osobą bardzo pracowitą i zdyscyplinowaną. To pozwoliło jej się stale rozwijać i do późnych lat zachować dobrą kondycję. W czerwcu 1919 roku Mieczysława stanęła na ślubnym kobiercu z Henrykiem Maderem, warszawskim przemysłowcem, swoją wielką miłością. W tym mniej więcej czasie została zaangażowana do Teatru Małego, kierowanego przez Arnolda Szyfmana.

We wspomnieniach mówi się o wielkim uroku osobistym aktorki, a także o jej poczuciu humoru. Próbkę jej ciętego dowcipu daje anegdota o rozmowie z Janem Lorentowiczem, ówczesnym dyrektorem Teatru Narodowego. „Starzejemy się, pani Mieczysławo, starzejemy” – zaczął rozmowę, z ukrytym zamiarem zmniejszenia aktorce gaży. „Ale taktu i rozumu nie nabieramy” – odpaliła Ćwiklińska.

Gdy w 1928 roku zakończyło jej się małżeństwo z Henrykiem Maderem, artystka rzuciła się w wir pracy. Pojawiły się nowe role, nowe wyzwania, mimo że miała już około pięćdziesiątki i mogłaby spocząć na laurach. Grała teraz role charakterystyczne, na przykład Szambelanową w Panu Jowialskim Fredry. Była uwielbiana, otrzymywała mnóstwo listów i kwiatów. Nie poprzestawała na działalności aktorskiej: piękna i uśmiechnięta fotografia Mieczysławy zachęca do udziału w wyborach do Senatu w marcu 1928 roku, reklamowała też czekoladki Wedla i mydło Kremol. Boy zaproponował żartem założenie towarzystwa ochrony aktorki („ Błagamy, niech nam jej nie zmarnują, bo ten, kto by to uczynił, ciężko by za to odpowiadał przed Bogiem”).

Po rozwodzie znów urządzała swoje mieszkanie, przeprowadzała się. Zawsze lubiła ładne przedmioty. Mieszka teraz przy Długiej 25, a kilka lat później przy Alei 3 Maja – miniaturowe królestwo pełne wdzięku i wykwintu. Salon w stylu empire – mahoniowe meble, puszysty dywan i nowoczesne kolorowe kilimy. Wytworne kryształy, muślinowe firanki. I spora biblioteka z „poważnym” księgozbiorem. Gabinet z cennymi bibelotami i wielkim trójskrzydłym lustrem – opisuje mieszkanie artystki dziennikarka. Czas wolny spędza Mieczysława z rodziną, ukochanym bratem Władysławem i jego żoną.

„W życiu prywatnym jest wprost przemiła, gościnna, zawsze równa, bardzo dowcipna. W pracy zawodowej bez grymasów, histerii i zarozumiałości” – zachwycał się autor wspomnień Z tamtej strony rampy, Paweł Owerłło. Porównywano ją z Messalką: jedna jeździła powozem, wieczory spędzała na rautach i przyjęciach, druga chodziła pieszo, a z przyjaciółmi wolała spotykać się we własnym mieszkaniu. Wszyscy cenią jej pogodę ducha i uśmiech: „Tę niewiarygodną życzliwość ma Miecia wobec wszystkich ludzi, także pracowników teatru: masażystki, maszynistów teatralnych i garderobianych” – podkreśla autor artykułu o aktorce.

I jeszcze jeden cytat z ówczesnej prasy: „Trudno sobie wyobrazić, czym byłaby Warszawa bez Ćwiklińskiej. Smutne miasto, smutne jak wszystkie wielkie miasta nowoczesne, kocha w wielkiej artystce ową nieporównywalną zdolność rozpraszania trosk, nadawania życiu pogody i smaku”.

„Talent Ćwiklińskiej rozwija się ciągle, ta wielka artystka ani na chwilę się nie zatrzymuje. Nikt chyba tak jak ona nie umie prowadzić dialogu, podkreślić pointy, wydobyć odpowiedniego tonu. Wygląda przy tym ślicznie, jest pełna czaru, powabu, mądrości” – pisze Anna Chorowiczowa w „Kurierze Polskim” z 1937 roku. Ale kolejne wspomnienie pokazuje ją od innej strony. „Jak zachowuje się pani Miecia w antraktach? Siedzi i... boi się”. Jej trema nie mija mimo sławy i zdobytego ciężką pracą rzemiosła aktorskiego.

Ćwiklińska gra nie tylko w teatrze, ale i w filmie, zdobywając nowe rzesze wielbicieli. Należy do pierwszej dziesiątki najlepiej zarabiających aktorów, ale też chyba najbardziej zapracowanych. W ciągu ostatnich trzech lat przed wojną przygotowała kilkanaście premier filmowych, pracuje także w Polskim Radiu. „Rano próby teatralne, wieczorem spektakl, a na zdjęcia w atelier zostają wczesne godziny ranne. Praca w studio trwała niemal cały dzień, potem prosto z atelier trzeba było pędzić do teatru” – wspominała w rozmowie z Alicją Okońską, dodając, że teatr był jednak ważniejszy. Choć to film przyniósł jej sławę w całej Polsce. Jeszcze po wojnie chłopcy na krakowskim Rynku wołali na jej widok: „oko mi mryga”, bo taki tekst wygłaszała jako Szopkowa w słynnym filmie Znachor.

W tym czasie pojawia się w jej życiu kolejny mężczyzna, Marian Sztajsberg, księgarz warszawski, od wielu lat cichy wielbiciel aktorki. Małżeństwo jednak szybko się rozpada. Wtedy też razem z bratem podejmuje decyzję budowy domu w Podkowie, którego wnętrza zaprojektował pan Eger. „Uroczy zakątek! W willi «Irambo» na drugim piętrze Miecia ma swoje mieszkanie: trzy pokoje z łazienką. Mebluje to gniazdko z niesłabnącym zapałem. Antyki, łóżko z baldachimem, muśliny, bibeloty. Malarka Irena Pokrzywnicka wyczarowuje farbami istne cuda na kafelkach kominka: panie w krynolinach tańczą, składają głęboki ukłon, flirtują z panami. Można godzinami patrzeć na te kafelki. To nowe gniazdko ma służyć tylko jednej osobie. Tylko aktorce i jej kolejnym ukochanym pieskom, dwóm pekińczykom, platynowemu Migdałowi i Ciuńci” – pisze Bojarska. O swoich ukochanych pieskach wspomina aktorka w rozmowie z Okońską: „Migdał był platynowy, prawie biały i miał niebieskie oczy. Coś naprawdę fenomenalnego! Z Migdałem nie rozstawałam się nigdy. Zresztą był taki maleńki, że można go było wsadzić do kieszeni”.

Początek okupacji zmienia życie wszystkich. Teatry nie działają, aktorzy muszą szukać innego sposobu utrzymania. Już jesienią rozpoczyna działalność pierwsza warszawska kawiarnia, w której obsługę stanowią wybitne aktorki, a wśród nich Ćwiklińska. Kawiarnia przy Pierackiego jest stale pełna. Wiosną 1940 roku powstaje nowy lokal „U Aktorek”, w Alejach Ujazdowskich. Ćwiklińska jest jedną z założycielek.

Dom w Podkowie staje się azylem dla niej i jej koleżanek aktorek. Odwiedzają „Irambo”: Barszczewska, Lindorfówna, Romanówna, Messalka, Ewa Bandrowska–Turska. Podkowa pozwala żyć złudzeniem, że nic się nie zmieniło. Jednak i tutaj wkracza wojna. Część domu zamieszkują wysiedleńcy z Wielkopolski i z innych rejonów. Pewnego grudniowego dnia gestapo zabiera z „Irambo” dwóch lokatorów. Dla wszystkich jest to wstrząs, pryska poczucie bezpieczeństwa cichej zielonej Podkowy. Ćwiklińska zajmuje się serdecznie zrozpaczonymi kobietami. Sama jednak nie czuje się bezpieczna. Wielokrotnie wzywana jest na Szucha, bo gestapo szuka ukrywającego się Sztajsberga. Złapany zginął w getcie w 1941 roku. Nie zdążył uciec na Zachód, choć przyjaciele zorganizowali mu przerzut.

Wiosną 1940 zmarł nagle w Podkowie na atak serca ukochany brat aktorki Władysław. Był jej przyjacielem i oparciem w trudnych sytuacjach. Spędzali wspólnie, razem z Anną, żoną Władysława, niejeden urlop.


Mieczysława Ćwiklińska

Mieczysława Ćwiklińska

Przez kilka lat okupacji Ćwiklińska spędza w Podkowie tylko dwa lub trzy dni w tygodniu, ale później, gdy jej mieszkanie znalazło się w obrębie zajętej przez okupantów dzielnicy niemieckiej, przeprowadza się do „Irambo”. Wśród stałych gości jest Messalka; pani Miecia wspominała jej talent kulinarny i wymyślne potrawy. Tutaj też zastał aktorkę wybuch Powstania. „Wyjechałam dzień przedtem do Leśnej Podkowy. Obie z Zosią (Lindorfówną) zostałyśmy odcięte od Warszawy i kawiarni. Po Powstaniu chciałam być z moją przyjaciółką Janiną Melinową, która przebywała wtedy w Zakopanem. Zostawiłam więc willę „Irambo” pod opieką Zosi Lindorf. Oprócz Zosi mieszkały w niej później Elżunia Barszczewska, Elna Gistedt i Halina Hałacińska” – wspominała aktorka w rozmowie z Alicją Okońską. Lindorfówna scharakteryzowała swoje koleżanki w zabawnych wierszykach. O Ćwiklińskiej napisała: „Pani Miecia, nasza chluba, oczy dziecka czy cheruba, ma kłopoty z gośćmi, z nami, i z własnymi dietami. Po królewsku nosi głowę, strojną w loki lśniące, płowe”.

W Zakopanem Ćwiklińska obchodzi swoje sześćdziesiąte urodziny i stamtąd zostanie zaproszona do Teatru im. Słowackiego w Krakowie. Wraca po latach przerwy do teatru, który był sensem jej życia. W 1946 roku otrzymuje Złoty Krzyż Zasługi za wybitne osiągnięcia w dziedzinie teatru i sztuki, którą propaguje w całej Polsce. Dopiero na początku 1950 roku wraca na stałe do Warszawy i angażuje się w Teatrze Polskim. Dostaje też od razu mieszkanie w domu zbudowanym dla aktorów przy ul. Odolańskiej 20. Gra nadal i nadal jest kochana przez publiczność, ceniona przez krytyków. Zadziwia też wszystkich swoim wyglądem, jest „różowiutka, uśmiechnięta, okrągła, elegancka i wesoła” i, jak zawsze, życzliwa ludziom. Pamięta też o dawnych koleżankach, które odwiedza w domu weteranów aktorstwa w Skolimowie.

W roku 1954 decyduje się sprzedać swój dom w Podkowie. Nadal gra, ale wiek daje znać o sobie i dojazdy z Podkowy do teatru stają się zbyt uciążliwe. Gra w swojej ostatniej sztuce Drzewa umierają stojąc Alejandro Casony z wielkim powodzeniem. Mając osiemdziesiąt trzy lata gra jeszcze Szambelanową w Panu Jowialskim i wszyscy chodzą oglądać ukochaną panią Miecię. W 1960 roku zostaje odznaczona w Belwederze Wielkim Krzyżem Orderu Odrodzenia Polski.

W 1961 roku dostaje nowe, maleńkie mieszkanie w Alei Wyzwolenia, przy Placu na Rozdrożu. Na tych kilkudziesięciu metrach kwadratowych zastygła cała epoka. Portrety pani Mieczysławy z różnych okresów oraz piękne bibeloty, lampa Gallego, biedermeierowskie meble zwracają uwagę dziennikarki Krystyny Nastulanki, która przeprowadza rozmowę z aktorką. Jeszcze w 1969 roku gra w kilku miastach Polski nieśmiertelne Drzewa.

W 1970 roku wyjeżdża z tym spektaklem do Ameryki, gdzie jest podziwiana i wielbiona przez tamtejszą Polonię. Prasa polska porównuje jej sukcesy i popularność za oceanem do sławy Modrzejewskiej. Po powrocie jeszcze przez pewien czas występuje. W sumie spektakl ten w samej Polsce odgrywany był ponad półtora tysiąca razy.

Mieczysława Ćwiklińska przeżyła 91 lat, w tym 70 lat na scenie. Powiedziała kiedyś: „Teatr mnie trzyma, teatr to moje życie”. Umiera wiosną 1972 roku. „Była artystką prawdziwie radosną i radość czyniącą” – napisał August Grodzicki w „Życiu Warszawy”. Gustaw Holoubek, ówczesny prezes SPATiF–u, powiedział, że dzień jej pogrzebu stał się chwilą, w której się spostrzega, że „życie może być sensowne, celowe i piękne”.

Czytając wspomnienia o aktorce, odnosimy jednak wrażenie, że przy całym podziwie dla jej talentu, kultury i pracowitości jakoś ją ucukrowano, zagłaskano. W powodzi komplementów gubi się człowiek. Samotna dziewczynka, kształcona z dala od rodziny, kobieta zmagająca się z pierwszym, drugim, trzecim nieudanym małżeństwem. Biografowie grają na dwóch strunach: sukces i praca, praca i sukces, a chciałoby się zajrzeć za drzwi garderoby po spektaklu, gdy jest sama, gdy nie gra ani na scenie, ani w życiu. Poznać, co myśli o swoich mężczyznach, o koleżankach, o dyrektorach. Czy w tej sielance nie było czarnych barw? Bojarska przytacza anegdotkę o jubileuszu artystki. Zeszła ze sceny wśród burzy oklasków, w powodzi kwiatów i prezentów. Zmęczona opuściła teatr, ale przysłała konną platformę, by załadowano wszystkie dary. Furmanka wróciła, wioząc... jedną doniczkę z kwiatkiem. Resztę rozdrapali wielbiciele, przyjaciele, współpracownicy. Widzę tę platformę ginącą w perspektywie ulicy i podskakującą na niej samotną doniczkę. Widzę twarz aktorki i jej uśmiech, który zmienia się w tragiczny grymas, maskę klowna.

Ćwiklińska umiała ciekawie opowiadać o swoim aktorstwie: jak powstaje rola, jak w detalach przygotowuje się do każdego występu, studiując wszystko, co może poszerzyć i pogłębić postać – albumy, dzieła historyczne, dokumenty z epoki i eksponaty muzealne, a także fizjonomie spotykanych w tramwajach i na ulicach ludzi. Ruch, mimikę, akcent – z tego budowała świetne postacie, którymi zachwycali się wszyscy, od widzów po krytyków i dyrektorów. Tylko mimochodem zauważyła, że ominęło ją wiele świetnych ról, które chciała zagrać, że nadmiernie eksploatowano jej talent, by utrzymać widzów, zapewnić popularność teatrowi. I ilu dyrektorów i reżyserów dzięki niej wypłynęło na szerokie wody...



* * *

Ćwiklińską pamiętają sąsiedzi i mieszkańcy Podkowy, spacerującą po okolicy ze swoimi pieskami. Ciekawe, czy spotykała się wtedy z Tadeuszem Żeleńskim–Boyem, który tu wielokrotnie przyjeżdżał do Ireny Krzywickiej? Jakby też mogły wyglądać takie spotkania bez świateł rampy, fleszy fotoreporterów? Aktorka bez szminki na twarzy, wędrująca z pieskami na smyczy, a wielki Boy z grabiami w ogródku... Oboje mieli ogromne poczucie humoru i zdolność do ciętych ripost, więc ich sąsiedzkie pogawędki iskrzyłyby się dowcipem. Ale chyba do nich nie doszło, bo aktorka w rozmowie z reporterką wspomniała: „U Żeleńskich byłam tylko raz na jakimś przyjęciu”. Może więc spotkała się z autorką Dziewcząt z Nowolipek, które stały się jej bliskie, kiedy zagrała w filmie osnutym na tej książce? Wszak Gojawiczyńska mieszkała przy tej samej ulicy. A Bartkiewicz? Mieszkał przecież zaledwie kilometr od Podkowy, na skraju Brwinowa, nie byłoby więc dziwne, gdyby spotkali się kiedyś. Czy nastąpiło powitanie, czy tylko chłodny, zdawkowy ukłon, czy też w ogóle udawali, że się nie znają? Wszystko to mogło się wydarzyć, ale nie wiemy nic na pewno. No cóż, czasem niepewność jest lepsza niż fakty, zostawia pole dla wyobraźni.


Małgorzata Wittels





 <– Spis treści numeru