PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 58-59

Album z Podkową

WILLA PROMIENNA



Współczesna Podkowa Leśna to, bez przesady, przedmieścia stolicy, którym już dawno udzielił się przyspieszony rytm życia. Nowoczesne samochody pędzące po naszych, raczej wiejskich niż miejskich uliczkach, brukowane wjazdy, samootwierające się bramy, spieszący się przechodnie. Już nie pamiętamy, że była to kiedyś cicha, leśna miejscowość, zachwalana przez spółkę parcelacyjną jako raj dzikiej przyrody w pobliżu cywilizacji. A jednak są jeszcze miejsca, gdzie poczuć można klimat dawnej Podkowy, z jej niespiesznym rytmem, naturalnym drzewostanem, z całą urodą starego (choć na bieżąco kultywowanego) ogrodu. I to zaledwie kilka minut od ruchliwej ulicy Jana Pawła II.

Willa Promienna, zdjęcie z 1936 roku Dom stary, z tych, którym patyna czasu dodaje, a nie odejmuje urody. Pod dębami leśna kwitnąca właśnie trawka i dzikie goździki. I żywopłot obsadzony krzewami o wdzięcznej nazwie karagana, spokrewnionymi z akacją. Mieszkańcy cenią sobie przeszłość i nie unowocześniają niczego na siłę, wiedząc, że dusza domu jest cenniejsza niż wnętrzarskie nowinki. Willa nie przestała należeć do rodziny pierwszych właścicieli, a to nie zdarza się dziś zbyt często. Pan Jacek Turski pamięta Podkowę inną niż dzisiaj, a to, czego nie pamięta, poznał z rodzinnych dokumentów i chętnie, ze swadą o tym opowiada.

Z dokumentów wynika, że „Willę Promienna” rozpoczęto budować w sierpniu 1933 roku. Księga wieczysta nieruchomości „Osiedle Letnisko Młochówek” powiatu błońskiego zawiera zapisy dotyczące sprzedaży parceli nr 40 Stanisławowi i Józefie Cieszkowskim oraz parceli 58 i 62 Zygmuntowi Wciskunow. Zaświadczenie o sprzedaży działek na tym terenie, należącym do księżnej Magdaleny Radziwiłłowej, zostało wydane dla Bronisławy Tarnowskiej z domu Cieszkowskiej.

Zatem „Willa Promienna” nie została zbudowana na terenie ówczesnej Podkowy Leśnej, ale w odrębnej miejscowości, należącej zresztą do innej gminy; osiedle Młochówek, powstałe na gruntach należących do księżnej Radziwiłłowej, znajdowało się w obrębie gminy Młochów, podczas gdy Podkowa należała do Helenowa. Tę odrębność daje się zauważyć w nazwach ulic, w nowym osiedlu upamiętniających wielkich pisarzy polskich, w Podkowie związanych z naszą fauną i florą. Dopiero podczas okupacji, w 1940 roku, obie miejscowości zostały połączone.

W rodzinnych dokumentach znajduje się także zaświadczenie Towarzystwa Przyjaciół Osiedla-Letniska Młochówek o rozpoczęciu budowy domu, podpisane przez prezesa, a zarazem sołtysa Mieczysława Zemlicha.

Na budowę domu Józef Cieszkowski wziął pożyczkę, którą spłacił w 1936 roku. Pracował w Generalnej Dyrekcji Kolei Państwowych na Targowej w Warszawie. Po powstaniu spółki EKD osiedlało się w Podkowie wielu pracowników kolei. I tak, dzięki znajomościom, dziadek obecnego własciciela, a także jego kolega, którym był Mieczysław Zemlich, kupili dwie działki i w tym samym czasie zaczęli budować domy.

Józefa i Stanisław mieszkali na stałe w Warszawie, przy ulicy Chmielnej, zaś podwarszawski dom miał być willą letniskową, jedną z wielu w tych okolicach. Powstał budynek o bardzo pięknych proporcjach, piętrowy, z łamanym dachem krytym dachówką, boniowanymi narożnikami i balkonem. Ganek podparty czterema kolumnami otoczony balustradą z tralkami, do którego prowadzą miękką linią zarysowane schody, zakończone na dole ozdobnymi kulami. Kule przysparzały wielu zmartwień babci, bo zdarzało się, że spadały, potrącone przez wóz dostawcy węgla, pana Foksa.

Szczyt dachu, podobny do wielu budowanych wówczas w okolicy, wyróżnia się miękkością linii i maleńką niszą z figurą Chrystusa. Parter domu przeznaczony był jako lokum na lato dla właścicieli, toteż podłogi zostały wyłożone elegancką dębową klepką ze wstawkami mahoniowymi, której nie mają pokoje gościnne na piętrze. Piece kaflowe zapewniać miały ciepło, gdyby zimą przyszło tu pozostać, a węglowa kuchnia uniezależniała od zmiennych dostaw prądu. Nie wiem, czy wiele zostało jeszcze w okolicy takich pieców i kuchni, wyparło je bowiem ogrzewanie gazowe.

Józefa i Stanisław Cieszkowscy byli moimi ciotecznymi dziadkami, ale w ich domu wychowywała się moja mama, po śmierci swojej matki, która zmarła w połogu – wspomina pan Jacek Turski.

Zachowało się niewiele fotografii Stanisława Cieszkowskiego. Na jednej widzimy eleganckiego mężczyznę z sumiastymi wąsami o skupionym spojrzeniu. Na innym – poważny i elegancki towarzyszy uśmiechniętej młodej kobiecie, swojej córce. Jest też zdjęcie wykonane na tarasie willi. Siwy pan z wąsami trzyma dość sztywno na rękach dziecko – swego wnuka, Andrzeja.

Ze starej fotografii patrzy na nas Józefa Cieszkowska, młoda kobieta o regularnych rysach i pięknych, bujnych, starannie uczesanych włosach. Wygląda na osobę zdecydowaną i uporządkowaną. A jaką pamięta ją wnuk? Była poważna i surowa. Na pewno bardzo zaradna, po śmierci męża sama prowadziła dom. Wiele osób przychodziło do niej po radę i pomoc nie tylko z Podkowy, ale nawet z Żółwina, bo zajmowała się także ziołolecznictwem. Pamiętam, że my też zbieraliśmy dla niej kwiat lipy i dziurawiec.

Małżonkowie Cieszkowscy wychowywali dwie dziewczynki, własną córkę Bronisławę i Czesławę, siostrzenicę Józefy.

Przed rewolucją październikową wszyscy razem wyjechali do Odessy. Tam ciotka Brona poznała przystojnego białogwardzistę i wyszła za niego za mąż. To była tragiczna historia, bo mąż ciotki zginął podczas rewolucji, jej zaś udało się wrócić z rodzicami do kraju.

Nie miałem szczęścia znać mego dziadka Stanisława, krótko cieszył się swoim domem. Umarł nagle tuż przed wybuchem wojny, latem 1939 roku, tutaj, na tarasie.

Budując dom, nie przewidział, że stanie się on miejscem azylu dla rodziny i znajomych w trudnych popowstaniowych czasach, ani że będzie służył rodzinie przez cały rok. Ale podczas okupacji, do wybuchu Powstania, był to ciągle jeszcze dom letniskowy, który zapełniał się dopiero latem. Podczas nieobecności babci przychodził tu pan Leduchowski, załatwiał wszystkie niezbędne sprawy i pilnował domu. Później, gdy już tu zamieszkaliśmy, co drugi dzień przychodził z Brwinowa Franek, żeby ręczną pompą napełnić zbiornik na strychu. Czasem zdarzało się, że nie mógł przyjść, i trzeba było pompować samemu. Z jakim utęsknieniem czekało się na charakterystyczne bulgotanie w rurce, sygnalizujące, że za chwilę zbiornik będzie pełen. Nie dziwiły wtedy napominania babci i ciotki, żeby oszczędzać wodę.

Wakacje 1944 roku miały być takie, jak wszystkie poprzednie, zakończone powrotem do warszawskiego domu. Tymczasem wybuchło Powstanie i zaczęli napływać warszawiacy. Kiedy po Powstaniu rodzice poszli – pieszo – do Warszawy, stwierdzili, że z budynku przy Chmielnej nie zostało ani śladu. Mieli więc tylko to, co zabrali na lato, no i – na szczęście – dom w Podkowie. I tak zostaliśmy tutaj – babcia, rodzice, mój starszy brat Andrzej i ja.

Co z tamtych lat pamięta pan Jacek? Tylko z opowieści znam okupacyjną historię domu, byłem za mały, żeby to zapamiętać. Wiem, że w willi stacjonowali oficerowie Wehrmachtu, którym musiała usługiwać nasza gosposia Kaśka. Ojciec często ukrywał się przed Niemcami pod podłogą w niepodpiwniczonej części domu, za piecem do wypieku chleba. Przestrzeń między gruntem a podłogą wynosiła w tym miejscu najwyżej pół metra. Po wielu latach znaleźliśmy z bratem stary zmurszały koc, który służył wtedy ojcu do okrycia.

Po upadku Powstania Niemcy urządzali obławy na młodych mężczyzn. Tak było w Podkowie i w innych podwarszawskich miejscowościach.

Ojciec nieraz opowiadał, jak podczas jednej z takich „wizyt” ukrył się w ogrodowej, nieużywanej studni, przeznaczonej do zamontowania pompy ogrodowej. Podczas gdy Niemcy siedzieli na drewnianej pokrywie zakrywającej studnię i objadali się śliwkami z naszego ogrodu, ojciec ukryty w studni tłumił desperacko ataki kaszlu. Nie zapomniał tych koszmarnych chwil do końca życia.

Zachowała się lista lokatorów domu przy ul. Żeromskiego, z listopada 1944 roku; takie książki meldunkowe obowiązani byli prowadzić właściciele domów tak „za Niemca”, jak i w czasach socjalizmu. Na tej liście znajdują się aż 23 nazwiska. Trudno sobie wyobrazić, jak wszystkie osoby mogły się pomieścić w tym niewielkim domu, ale wtedy obowiązywały inne standardy. Wśród lokatorów byli państwo Bieleccy – właściciele sklepu z galanterią przy Marszałkowskiej, gdzie po wojnie pracowała pani Czesława. Zajmowali oni największy pokój na piętrze z dużym tarasem ozdobionym betonowymi wazonami na kwiaty. Było to ulubione miejsce popołudniowych rodzinnych herbatek przez lata poprzedzające czas Powstania.

Na liście sporządzonej rok później widnieje 18 osób, a w 1951 roku zapisani w książce ewidencyjnej są: Józefa Cieszkowska, jej córka, które zajmowały piętro domu, podobnie jak pan Bielecki z Niną Kotwicz. Na parterze natomiast mieszkała rodzina Jarońskich, w sumie 7 osób. Nie ma już w willi rodziny Turskich, przenieśli się do Warszawy. Do 1949 roku mieszkaliśmy w Podkowie wszyscy, potem tylko przyjeżdżaliśmy do babci na niedziele i na wakacje. Kiedy w 1970 roku rodzina Jarońskich opuściła nasz dom, rodzice wrócili do Podkowy.

Z wczesnego dzieciństwa, spędzonego w Podkowie, pan Jacek pamięta wyprawy z bratem na strych, po drabinie, którą trzeba było przynieść z kuchni. Najczęściej wiązało się to z czyszczeniem kominów, ale w pamięci pozostały inne ciekawe odkrycia, jak choćby delikatne szare kule osich gniazd i wielka skrzynia zawierająca zbiornik na wodę.

Czasami zdarzało mi się wejść z kominiarzami na dach, skąd rozciągał się zapierający dech widok na majątek Zarybie i skraj Lasu Młochowskiego. Z pobliskich domów istniała tylko willa Regulskich, po przeciwnej stronie ulicy, i drewniana leśniczówka na tyłach naszego domu. I jeszcze dom Zemlichów przy Ejsmonda. Poza tym wszędzie dokoła był las. Pamiętam, jak po wojnie bawiliśmy się tu, gdzie dziś stoją domy. W dołach, które wykopali Niemcy, by trzymać w nich ukryte samochody, mieliśmy swoje kryjówki. A na rogu Żeromskiego i Młochowskiej była polana porośnięta dziewanną. Z babcią chodziliśmy po warzywa do pana Witaczka do Żółwina i do pani Karczewskiej. Za jej domem, w Borowinie, były stawy, tam chodziłem z bratem i kolegami. Stamtąd też, pamiętam, wycinano lód, który potem przechowywali dla potrzeb kuchni właściciele restauracji „Pod sosnami”.

Przez ponad 20 lat życie rodziny Turskich upływało z dala od Podkowy. Mieszkali w Warszawie, przy placu Zawiszy, w budynku należącym do „Expressu Wieczornego”. Mój ojciec, Edmund Turski, pracował w drukarni „Expressu Wieczornego”, a przed emeryturą został kierownikiem zecerni w tej drukarni. Był z zamiłowania varsavianistą, zbierał książki i wydawnictwa o Warszawie. Ponadto kochał swój podkowiański ogródek. W ostatnich latach życia dużo czasu spędzał przy biurku i stale coś zapisywał. Znalazłem te zapiski, są tam wydatki na remonty, ale też ceny żarówek albo kleju lub farby.

Mama przez całe życie zajęta była domem i wychowaniem dwóch synów. Pracowała najpierw w sklepie pani Bieleckiej, a później w rachubie Domu Słowa Polskiego. Wtedy domem zajmowała się gosposia. W 1970 roku mama przeszła na emeryturę i przeniosła się do Podkowy, i już tylko zajmowała się domem. Brat, starszy ode mnie, był technikiem elektronikiem i przez parę lat pracował w ZURcie. Tata załatwił bratu pracę w drukarni, a później przeszedł on do prywatnej firmy, będącej przedstawicielstwem firmy niemieckiej na Polskę. W młodych latach pasją brata były motocykle. Korzystałem z tego, kiedy chciałem zaimponować dziewczynom, przyjeżdżałem na Osie albo na SHL-ce.

Szkolne i studenckie lata pan Jacek spędził w Warszawie. Ukończył Liceum im. Rejtana i studia na Politechnice Warszawskiej, na wydziale mechaniki precyzyjnej. Jeszcze podczas studiów ożenił się ze studentką medycyny, późniejszą lekarką. Syn, Maciej, urodzony, gdy rodzice jeszcze studiowali, jest dziś lekarzem chirurgiem.

W 1966 roku zacząłem pracować w Instytucie Maszyn Matematycznych. Później biuro projektowe Instytutu zostało przeniesione do Fabryki Mierników i Komputerów „Era”. I tam pracowałem przez wszystkie lata. Od 1975 roku mieszkam w Podkowie, najpierw z obojgiem rodziców, teraz z mamą, którą się opiekuję. Ojciec zmarł 2 czerwca 1986 roku. Był postacią bardzo charakterystyczną i barwną, wpisaną w ten dom i Podkowę. Wspominam dźwięk dzwonka roweru, który oznajmiał nam jego powrót z wyprawy do miasta. Przypominam sobie jego entuzjazm, gdy częstował nas owocami z posadzonych przez siebie drzewek.

Każde pokolenie wniosło coś nowego do tego domu. Dziadek – go zbudował, ojciec – założył ogrodzenie i hydrofor, a ja – dokonałem wymiany instalacji wodnej i zainstalowałem centralne ogrzewanie. Odkąd przeszedłem na emeryturę, mam czas na pracę w ogrodzie, którą bardzo lubię.

Ogród porastają okazałe dęby, a zamiast strzyżonych trawniczków rosną leśne trawy. A w ich sąsiedztwie kępy ozdobnych roślin, krzewy, drzewka owocowe, wszystko bujne, zadbane. Urodę tego ogrodu odkrywa się nie od razu, nic tu nie epatuje krzykliwymi kolorami, każda roślina wydaje się rosnąć tu naturalnie, bez ludzkiej pomocy. Wśród drzew i krzewów oryginalnie ubarwione koty czują się jak u siebie.

Pan Jacek interesuje się turystyką, jest także miłośnikiem zwierzaków domowych. U nas zawsze były zwierzęta: pierwszy pies, którego pamiętam, to kundelek Karo, towarzyszył bratu, gdy mama ze mną w wózku odprowadzała go do przedszkola panien Miller, na skraju Lasu Młochowskiego. Wielbicielką psów była ciotka Brona, a rodzice mieli foksteriera Amika i wilczura Dżeka. Niedawno mieszkała z nami jamniczka Puma, teraz są dwie kotki i kocur.

Jako dziecko mieszkałem w Podkowie, rozstałem się z nią, ale znów tu wróciłem. I znowu dom odegrał ważną rolę w moim życiu, stając się balsamem na duszę... Kiedy przed laty sąsiadka poprosiła mnie, żebym wynajął na lato dwa pokoje córce jej przyjaciółki, która z dwojgiem dzieci wróciła z Meksyku, nie wiedziałem, że oto otwiera się nowy rozdział w moim życiu...

Małgorzata Wittels

Zdjęcia:



Józefa Cieszkowska Józefa Cieszkowska

Józefa Cieszkowska Stanisław Cieszkowski z córką Bronisławą. Józefa Cieszkowska Edmund Turski z kolegami na wycieczce rowerowej – pierwszy z prawej
Józefa Cieszkowska Stanisław Cieszkowski z wnukiem Andrzejem na tarasie swego domu Józefa Cieszkowska Andrzej i Jacek Turscy




 <– Spis treści numeru