PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 56-57

Łada Jurasz

O pewnym grobie w Czerniowcach

Zamiast kamyka



Wcale tego grobu nie szukałam, choć przecież musiało przejść mi przez myśl, że powinien być gdzieś tutaj. Po obcych miastach zazwyczaj chodzi się czyimiś śladami. W Czerniowcach myślałam o Ninon, z domu Ausländer, primo voto Dolbin, najstarszej z trzech córek czerniowieckiego adwokata Jakoba Ausländera, a późniejszej trzeciej żonie Hermanna Hessego. Być może to właśnie za którąś z mijanych bram znajdował się tajemniczy ogród jej dzieciństwa i młodości. Tam, kołysząc się w hamaku wśród sztamowych róż i zdobiących rabaty szklanych kul (takie kule – przypominające duże bombki na patykach – ciągle zatyka się pomiędzy roślinami w niemieckich ogrodach, więc łatwo je sobie wyobrazić), w cieniu wielkiego orzecha Ninon przeczytała opowiadanie Hessego pt. Peter Camenzind. Działo się to we wrześniu 1909 roku. W lutym 1910, poruszona lekturą, po długim wahaniu postanowiła napisać pierwszy list do autora. Miała wtedy 14 lat.

Dom o dwóch wejściach, należący do bogatej, zasymilowanej rodziny żydowskiej – z siedmiopokojowym mieszkaniem, które sąsiadowało z kancelarią adwokacką ojca, stał na rogu ulic Pańskiej (po niemiecku – Herrengasse) oraz Dr. Rott-Gasse i nosił numer 13. „Pokój był zazwyczaj zapełniony oczekującymi: chłopami w czarnych baranich kożuchach, Żydami w kaftanach i aksamitnych jarmułkach, drobnymi rzemieślnikami. Zapach chłopskich okryć, woń parujących ubrań interesantów, którzy przybywali zmoczeni śniegiem i deszczem i przesiadywali tu często całymi godzinami, dym z fajek, rozmowy wielu ludzi – wszystko to składało się na atmosferę przypominającą wiejską gospodę, przerywaną jedynie stukotem maszyny do pisania”1. Adres wymieniony przez Gizelę Kleine, autorkę obszernej biografii Ninon Hesse, mówi dziś niewiele, trzeba by poświęcić trochę czasu na poszukiwanie domu. Na pewno jednak przechodziłam pod oknami dawnego I Państwowego Gimnazjum Humanistycznego, gdzie uczyła się Ninon, bo rozpoznaję to miejsce na zdjęciu. Było to zresztą gimnazjum męskie, na zasadzie wyjątku do udziału w lekcjach dopuszczono trzy uczennice, które izolowano podczas przerw od chłopców, a wszystkie egzaminy kazano im zaliczać eksternistycznie.

Jesteśmy na wschodnim krańcu imperium Franciszka Józefa. Czerniowce – „mały Wiedeń” – są stolicą Bukowiny, najdalej na wschód wysuniętej prowincji Austro-Węgier. Granica rosyjska leży w odległości 30 kilometrów, natomiast do Wiednia kilometrów jest 800. O wielokulturowości i barwności stolicy Bukowiny napisano tomy. Przedstawiając wyimaginowaną podróż koleją po Galicji, Martin Pollack przeciwstawia sobie dwa światy: „(...) z jednej strony Czerniowce i tamtejsze wyemancypowane mieszczaństwo żydowskie ze swoją skłonnością do kultury niemieckiej; adwokaci, inżynierowie, nauczyciele akademiccy, studenci, dziennikarze, pisarze, którzy nosili w sobie niezaspokojoną tęsknotę do Wiednia jako symbolu nowoczesnego sposobu życia. A z drugiej strony: sadagórski pałac rabbich-cudotwórców (...)”2. Ausländerowie należą do tej części ludności żydowskiej, która opowiada się za kulturą niemiecką. I ten język stał się dla Ninon ojczyzną: Heimat war mir die deutsche Sprache. Podobnie jak dla Canettiego, również urodzonego w tej części Europy: jego „ocalonym językiem” także została niemczyzna. Życie Ninon, rozpoczęte na jednym skraju wielkiego obszaru niemieckojęzycznej kultury, dalszy ciąg miało na zachodzie: studia w Wiedniu, a potem Szwajcaria i Tessin. Ale w bukowińskim tyglu przemieszanych było wiele narodowości, języków i religii. Dla nas znajomo brzmią wzmianki o wakacjach spędzonych w Jaremczu, o przyjaciółce Johannie Gold, zwanej zdrobniale Dziunią, o polskiej kucharce, która po mistrzowsku gotowała kapuśniak (mam zresztą nadzieję, że przez lata wspólnego życia Ninon zdążyła opowiedzieć Hessemu o kapuśniaku).

Cmentarz żydowski w Czerniowcach znajduje się na drugim brzegu Prutu, w dzisiejszej dzielnicy Sadogóra (lub Sadagóra), słynnej siedzibie chasydzkich cadyków. Kirkut leży na wzgórzu, skąd rozpościera się rozległy widok na miasto. Jest olbrzymi i ciągle jeszcze czynny, choć kwatery pozarastał gąszcz krzewów i drzew. Samosiejki wykarczowano jedynie z głównych alejek. Trudno nawet zajrzeć pomiędzy grube gałęzie klonów, widać tylko, że są tam setki macew i nagrobków z napisami we wszystkich używanych na tych ziemiach językach, po dziewiętnastowiecznych w jidysz i niemieckim następują całe kwatery rumuńskie, zwłaszcza wojskowe z czasów I wojny światowej, a po nich – rosyjskie i ukraińskie, nawet zupełnie nowe, z wyrytymi w kamieniu realistycznymi podobiznami zmarłych. U wejścia na cmentarz nieco zrujnowana bóżnica, a wśród najbliżej położonych grobów, na honorowym miejscu – szereg obelisków z czarnego szwedzkiego granitu, w zadziwiająco dobrym stanie. Musiały kosztować majątek, aż dziwne, że ciągle jeszcze stoją. Odczytuję napis na jednym z nich:
„Dr. Jakob Auslaender, Präsident der Buk. Advokatenkammer, geboren am 26. Oktober 1860, gestorben am 25. Dezember 1919”. To właśnie jest nagrobek ojca Ninon Hesse. Przypadkiem stoję więc nad grobem człowieka, poznanego dzięki lekturom, i na dodatek odbytym – jeśli można to tak określić – w zupełnie innym kontekście.

Ojciec przez całe życie stanowił dla Ninon wzór. Był człowiekiem wychowanym w rodzinie o tradycjach chasydzkich, pobożnym, łagodnym i tolerancyjnym. Wywarł na córkę wpływ o wiele większy niż matka. „Zimą papa wstawał o szóstej rano, latem o piątej, ale bywało, że już o czwartej siedział za biurkiem. O siódmej przynoszono do jadalni samowar, papa sam parzył herbatę i pił ją, siedząc samotnie przy dużym stole, ponieważ my zazwyczaj jadłyśmy śniadanie w pokoju dziecinnym, a matka rano długo spała. Nigdy nie rozmawiałam z siostrą na ten temat, ale jestem pewna, że i ona uważała to za rzecz niesłychaną – żeby matka nie budziła nas w poranki... Tak według nas powinno wyglądać idealne, normalne życie – matka ma budzić dzieci, pomagać im przy ubieraniu, podawać śniadanie i żegnać pocałunkiem w czoło. U nas robiła to Fräulein, a później Mademoiselle. Ospale przełykałyśmy gorące kakao, a budziłyśmy się właściwie dopiero w szkole. Gdy miałam 14 lat, sama nalewałam ojcu herbatę, smarowałam mu masłem kromkę chleba – bo nie jadał żadnych bułek – i po cichutku (żeby nie zbudzić matki) rozmawiałam z nim o składni i aorystach, Homerze, Platonie i problemach matematycznych. Czasami latem stawałam przed nim zupełnie gotowa już przed siódmą, trzymając w ręce teczkę, i szliśmy na spacer i śniadanie do parku. Potem ojciec odprowadzał mnie do gimnazjum, które znajdowało się niedaleko sądu krajowego; byłam szczęśliwa z powodu tak pięknie rozpoczętego dnia, uskrzydlona rozmową i harmonią, jaka panowała między nami; czułam w sobie siłę – że mogę osiągnąć rzeczy wielkie, odczuwałam zniecierpliwienie i chęć ucieczki przed szkolnym przymusem, wreszcie tęsknotę za przyszłością i dalekim światem”3.

Rodzina Ausländerów była wprawdzie żydowska, ale dzieci wychowywano z dala od religii. Święta obchodził tylko ojciec – dla siebie samego i z własnej potrzeby. W Straszne Dni, pomiędzy świętami Rosz ha-Szana i Jom Kippur, zawsze chodził do synagogi, modlił się i pościł, co wzbudzało zainteresowanie córek i prowokowało do pytań. „Pobożność ojca uważałyśmy za jakąś miłą słabostkę, którą łaskawie tolerowałyśmy. Kiedy w wigilię Dnia Pojednania, największego żydowskiego święta, wracał z synagogi do domu, jego twarz wyglądała jeszcze łagodniej niż zazwyczaj, promieniała dobrocią i unosił się nad nią blask. Siadał z nami do stołu, gdy jadłyśmy kolację, i wtedy zawsze od nowa wypytywałyśmy, jak znosi post. Czy jest już głodny, czy nie drażni go zapach potraw, czy w bóżnicy słychać burczenie w żołądkach? – w ogóle post wydawał nam się w najwyższym stopniu interesujący. Ojciec uśmiechał się, uspokajał nas, próbował tłumaczyć znaczenie święta. Przysłuchiwałyśmy się, sądząc, że papa jest wspaniały – ale takie pojęcia, jak święto, żydostwo, religijność nie mówiły nam nic. Nie potrafiłyśmy dojrzeć głębi poprzez rzeczy zewnętrzne (...)”4. I chociaż Ninon uwielbiała spędzać każdą chwilę z ojcem, nie było mowy o towarzyszeniu mu do synagogi: „Nie darzyłyśmy miłością rasy, do której należałyśmy, odpychający wydawał się nam jej porywczy temperament, chwiejne, niepowściągliwe ruchy; od dzieciństwa uczono nas poruszać się z umiarem i mówić cicho – podczas gdy w świątyni wszyscy poddawali się namiętnym uczuciom, szlochali i jęczeli. Odrzucało nas od monotonnego śpiewu modlących się. Nabożeństwo odprawiano po hebrajsku. Nie znałyśmy tego języka, rozumiałyśmy przebieg obrzędu tylko częściowo, w ogóle nie pojmowałyśmy, dlaczego ciągle mamy się zajmować dawno minioną przeszłością, niewolą egipską czy babilońską, tym wszystkim, co Żyd od stuleci nosi ze sobą i co zastępuje mu atmosferę dawnej ojczyzny, dając poczucie stron rodzinnych, którego nie może znaleźć nigdzie, gdzie żyje naprawdę”5.

Jednak melancholijna hebrajska melodia, podchwycona i przetworzona przez Maxa Brucha w koncercie na wiolonczelę i orkiestrę (Kol nidrei, 1880) zawsze już kojarzyła się Ninon z postacią ojca, który nigdy nie zaniedbywał tej modlitwy, odmawianej w synagodze w wigilię święta Jom Kippur. Do końca życia zapalała też w tym dniu świecę dla ojca.

Doktor Jakob Ausländer, szanowany adwokat, specjalista od prawa cywilnego oraz jeden z najlepszych obrońców w Bukowinie, przewodniczył czerniowieckiej Izbie Adwokackiej. Był austriackim patriotą, kawalerem Orderu Franciszka Józefa, który otrzymał za specjalne zasługi dla państwa. Tak bardzo wierzył w siłę cesarstwa, że trzykrotnie udzielił Austrii pożyczki wojennej, przez co rodzina utraciła niemal cały majątek, w tym sumy posagowe córek. Wojenne losy Ausländerów przedstawiały się zresztą dramatycznie: rozpoczęła je ucieczka przed armią rosyjską we wrześniu 1914 roku, po czym nastąpiło kilkuletnie wygnanie w Wiedniu: tułanie się po pensjonatach, brak pracy, życie w zawieszeniu. Już na początku wojny Ninon zapisała w dzienniku sen, który dręczył ją w nocy: „Jestem w Czerniowcach i zbliżam się na piechotę do miasta od strony ulicy Siedmiogrodzkiej. Na Pańskiej wylewam łzy radości ze wzruszenia, że udało mi się dotrzeć do zajętego przez Rosjan miasta. Stwierdzam, że wszystko wydaje się trwać w jak największym spokoju. Dochodzę do rogu Pańskiej i Dr. Rott-Gasse i widzę nasz dom, cichy i spokojny; równocześnie zauważam, że z drzew orzechowych w ogrodzie pospadały już liście, co nie jest zwyczajne o tej porze roku. Zastanawiam się, czy nie wślizgnąć się do ogrodu, żeby ukraść kilka orzechów (...). Nagle widzę przed naszym domem oficera na koniu – właśnie zamyka bramę na wielką żelazną kłódkę (my sami takiej nie posiadamy)”6.

Ojcu trudno było wytrzymać w Wiedniu, wrócił do Czerniowiec latem 1918 roku, kiedy tylko pozwoliła na to sytuacja polityczna. Nie bardzo było wiadomo, do jakiego kraju powraca, bo nie ustalono jeszcze granic państw, które miały dopiero powstać w wyniku rozpadu Austro-Węgier (na mocy traktatu podpisanego w Saint-Germain-en-Laye Bukowina ostatecznie przypadła Rumunii). Zamieszkał w zniszczonym domu wraz z dwiema młodszymi córkami. Była to decyzja odważna, bo w mieście brakowało wszystkiego: żywności, opału, wody, oświetlenia, szalała drożyzna i niepokoje, cały czas groziły zamieszki, również antysemickie. Wyobrażam sobie, jak siedzi w ciemnym domu, zrujnowanym w stopniu może trochę mniejszym niż dzisiejsze rudery, czy też wybiera się na posiedzenie komisji ustawodawczej albo komisji do spraw reformy rolnej, do których został powołany przez rząd. Kancelaria, niestety, nie działała. Kontakt z rodziną w Wiedniu był bardzo utrudniony. W rok później Ninon otrzymała wiadomość o chorobie ojca. „1 sierpnia 1919 roku udałam się z fałszywym paszportem w podróż do Czerniowiec, która trwała 10 dni. Jechaliśmy przez Wagram, Semlin, Belgrad, Dorna-Watra, czasami w bydlęcych wagonach, ciągle zatrzymywani przez kontrole, wszędzie musieliśmy czekać na stemple i papiery”. Podróż odbywała się najpierw statkiem przez Dunaj i Sawę, potem w wagonach towarowych albo na furach ciągniętych przez konie, wreszcie na piechotę po torach i zniszczonych mostach – ciągle na wschód. W Czerniowcach okazało się, że z ojcem jest źle: opada z sił i rozmyśla o śmierci. Umarł w Boże Narodzenie 1919 roku, w otoczeniu rodziny, i była to pierwsza śmierć, przy której była obecna Ninon.

Zastanawiam się, jak mógł wyglądać pogrzeb, kto i kiedy postawił na grobie pomnik, na którym dzisiaj prawie nie widać śladów zniszczenia i upływu czasu. Ile razy była tu jeszcze Ninon? W 1927 roku, po śmierci matki sprzedała dom w Czerniowcach, ostatni raz przyjechała tam jesienią 1928. Potem życie jej potoczyło się w zupełnie inną stronę. Na miejscu została jeszcze jej młodsza o 8 lat siostra, Lilly Kehlmann, której udało się wydostać z zajętej przez Rosjan Rumunii dopiero w 1948 roku. Ale to już zupełnie inna historia7. Podobnie jak dalsze, szwajcarskie dzieje Ninon. Jestem tylko ciekawa, czy kładła na grobie Jakoba Ausländera kamyki, czy raczej makartowskie wieńce. I czy później ktoś jeszcze przychodził na ten grób?

PS. Ninon Dolbin i Hermann Hesse spotkali się po raz pierwszy osobiście dopiero latem roku 1922. Ich ślub odbył się 14 listopada 1931 roku, a małżeństwo przetrwało aż do śmierci Hessego w roku 1962. Można powiedzieć, że gdyby Jakob Ausländer żył dłużej, zostałby teściem Hessego.



Czerniowce:

1. Kirkut. Połamane macewy wmurowane w ścianę domu modlitewnego;
2. Wnętrze domu modlitewnego, fot. Renata Lis.


Kirkut. Połamane macewy wmurowane w ścianę domu modlitewnego.

Wnętrze domu modlitewnego.




1 Gisela Kleine, Zwischen Welt und Zaubergarten. Ninon und Hermann Hesse: Ein Leben im Dialog, Suhrkamp Taschenbuch Verlag, Sigmaringen [1982], s. 38.
2 Martin Pollack, Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma, przeł. Andrzej Kopacki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2007, s. 181.
3 G. Kleine, op. cit., s. 39–40.
4 Ibidem, s. 35.
5 Ibidem, s. 36.
6 Ibidem, s. 87.
7 Zob. Heinz Kehlmann, So weit nach Westen. Erinnerungen, Rimbaud Verlag, Aachen 2004.




 <– Spis treści numeru