Chcę zacząć od przypomnienia, że możliwość prezentowania tej książki
sprawia mi ogromną przyjemność z kilku powodów: autorkę znam, podobnie
jak część z Państwa, od lat, tematyka jej książki w jakim sensie dotyka
też mojego życia. I za podjęcie tej tematyki chciałabym jak
najserdeczniej Joannie podziękować. Wiemy, że borykała się długo
z zebranym materiałem, efekt możemy ocenić sami.
Należę do pokolenia, które w Wydarzenia Marcowe zaangażowane było
bezpośrednio – nie chodzi tylko o mniej czy bardziej udokumentowany
czynny udział w studenckich manifestacjach czy strajkach – w jakimś
sensie wszyscy doświadczyliśmy wówczas represji określających kształt
naszych późniejszych losów. Oczywiście w największej mierze dotyczy to
bohaterów książki Życie przecięte Joanny Wiszniewicz.
Przeprowadzone przez nią rozmowy na temat dzieciństwa i dorastania
w Polsce unaoczniły mi fakt zupełnie nowy: otóż okazuje się, że żyliśmy
obok siebie, bawiliśmy się na tych samych podwórkach, czytaliśmy te same
książki, chodziliśmy często do tej samej szkoły – a nie wiedzieliśmy
nic o sobie, żyliśmy w różnych światach.
W wielu relacjach z czasów II Rzeczpospolitej powracają wspomnienia
sąsiadów mówiących w domu po żydowsku czy po ukraińsku, zachowujących
odmienne obyczaje, celebrujących po swojemu w innych terminach inne
święta. Pokolenia powojenne już tego nie doświadczyły. Urodziliśmy się
w państwie jednolitym narodowościowo, przez wiele lat pozornie
jednolitym narodowo, ideologicznie i obyczajowo. Taka była oficjalna
ideologia i nieroztropnie a nawet niebezpiecznie było z nią polemizować.
Moje doświadczenie jest trochę odmienne – nie urodziłam się i nie
wychowałam w Warszawie ani w Podkowie. Pochodzę z Białegostoku, moi
rodzice zatrzymali się na pierwszej stacji za granicą i natychmiast
wysiedli z pociągu wiozącego ich z Grodna „do Polski”. Wysiedli od
razu, jak tylko pociąg stanął, żeby „w razie czego” było bliżej do
domu.
Dzieciństwo upłynęło mi wśród rówieśników mówiących mieszaniną
polskiego i białoruskiego, miałam nianię Ukrainkę, a w szkole siedziałam
w jednej ławce z Tatarką. Religijnie też byliśmy przemieszani –
adwentyści np. nie przychodzili do szkoły w sobotę, co zawsze uważaliśmy
za niesprawiedliwe. Tatarzy bywali albo katolikami, albo – częściej –
muzułmanami. Prawosławni znajomi moich rodziców przychodzili do nas na
święta, a dwa tygodnie później my szliśmy do nich na takie same Wigilie,
kutie, paschy, karpie czy makowce. Podobnie było z ewangelikami, ale
ich jeszcze trudniej było rozpoznać, bo właściwie niczym się nie
różnili, tylko zamiast do kościoła czy cerkwi chodzili do „kirchy”.
Tam nie lubiłam zaglądać, bo było jakoś ubogo, surowo. Nie ciekawego.
Za to w cerkwi zawsze było co podziwiać: bogato, złoto, kadzidlanie;
śpiewy gregoriańskie do dziś mnie poruszają. Jako dziewczynka marzyłam
o ślubie z carską koroną, a takie są tylko w cerkwi.
Nie było tylko Żydów. Choć kiedyś, na początku podstawówki, na boisku
dowiedziałam się od kogoś, że Józio Petrycer z IVa jest Żydem. Od razu
poleciałam zobaczyć, jak wygląda – był w końcu ostatnim
przedstawicielem umarłego, nieistniejącego świata. To wiadomość mniej
więcej tak elektryzująca, jakby pojawił się na naszym boisku np.
Asyryjczyk czy Inka. No i nic z tego: wyglądał zwyczajnie, jak my
wszyscy, uszy miał odstające całkiem jak Rysiek Guryn. I tyle.
Nigdy więcej nie słyszałam ani nie widziałam nikogo, kto mógłby być
Żydem, bo Żydzi nie istnieli. Aż do marca 1968 roku. Wtedy z dnia na
dzień okazało się, że nasi koledzy, z którymi razem
czytaliśmy Bogurodzicę, analizowaliśmy Paska i podziwialiśmy Słowackiego nagle
zostali Żydami! Nie rozumiałam wówczas, jakie to ma znaczenie, bo
dystans, żeby nie powiedzieć pogarda, z jaką przyjmowaliśmy odgórne
wytyczne najwyższych czynników, nie wpływały przecież na nasz sposób
widzenia świata. Niektórzy z kolegów – mianowanych przez jakichś
urzędników mocą nakazu politycznego „obcymi” – wyemigrowali. Tak to
wówczas nazywaliśmy; może należałoby mówić otwarcie: zostali wyrzuceni
z Polski. Bólu, jaki zostawał i prawdopodobnie dotąd w ich sercach
zostaje, także nie rozumieliśmy... Spośród moich znajomych nikt wówczas
nie wyjeżdżał na Zachód. Stamtąd pochodziły luksusowe towary kupowane
przez wybrańców w dewizowych sklepach za dolary, stamtąd przychodziły
paczki UNRRA z zaopatrzeniem rozsyłanym czasem na obozy młodzieżowe,
stamtąd dalecy kuzyni przysyłali paczki z ciuchami albo słodyczami.
Zachód jako taki był nieznany, niedostępny, jego obraz niewiele miał
wspólnego z realiami, ale wiedzieliśmy, że jest tam inaczej,
a najprawdopodobniej bogato. Dzisiaj tysiące Polaków pracuje za granicą
– zakładają rodziny, kupują domy, szukają dla siebie lepszej
przyszłości. Nie ma w ich decyzjach niczego tak dramatycznego, mają
europejskie paszporty, mogą wybierać.
Trzeba tu przypomnieć, że aż do 1989 roku emigranci marcowi nie mieli
prawa przyjeżdżać do Polski. Traktowano ich jak nieustające zagrożenie.
Procedura przywracania polskiego obywatelstwa wszystkim wyrzuconym
z kraju, choć uruchomiona po wielu latach, wciąż wzbudza emocje. (Po
obu stronach – niektórzy uważają za obraźliwą procedurę składania
podań z prośbą o coś, co zostało bezprawnie odebrane, inni uważają, że
przeszłości poprawiać już nie należy). Dziś mamy przed sobą ich relacje
o dzieciństwie i dojrzewaniu w Polsce, o życiu na emigracji,
o poszukiwaniu nowej tożsamości: żydowskiej, amerykańskiej,
europejskiej. Czasem kulawej tożsamości polskiego emigranta. Niektóre
relacje przesączone są bolesną tęsknotą, poczuciem krzywdy
i niezasłużonego odrzucenia. Odrzucenie zawsze boleśnie zaskakuje.
Opuszczone przez nas miejsca natychmiast zajmują inni, a my
chcielibyśmy, żeby czekały tak długo, jak długo trwa nasza tęsknota za
nimi.
Znowu będę mówiła o sobie, bo prawdopodobnie jak każdemu z nas
przychodzi mi to najłatwiej.
Miałam w dzieciństwie ukochanego misia. Któregoś dnia moi rodzice
bardzo sprawnie zorganizowali przeprowadzkę do innego mieszkania. Rano
poszłam do szkoły – byłam w pierwszej klasie – o niczym nie wiedząc,
a po południu już mieszkaliśmy pod nowym adresem. Było wspaniale,
mieszkanie było piękne, wszystkie rzeczy miały nowe miejsca, tylko
okazało się, że dorośli nie zapakowali mojego misia. Nie mogłam spać,
wiedziałam, że on też za mną tęskni. Bałam się, że coś mu się stało, że
gdzieś się poniewiera. Przez prawie rok marudziłam, żeby ktoś mi pomógł
go szukać. W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam sama, nikomu nic
nie mówiąc. Stałam na drżących nogach pod naszymi (wciąż naszymi
przecież!) drzwiami, pukałam najpierw cicho, potem coraz głośniej,
w końcu otworzyła jakaś obca kobieta:
– Czego tu? – prawie krzyknęła. Starałam się być najgrzeczniejsza,
jak umiałam, dygnęłam i nieśmiało poprosiłam o zwrot mojego misia: – Na
pewno tu jest. Taki niebieski. Przecież on pani nie jest potrzebny, ja
nie będę przeszkadzać, tylko go zabiorę i sobie pójdę.
Kobieta patrzyła na mnie nic nierozumiejącymi oczami, więc ja jeszcze
raz wszystko od początku, że mieszkaliśmy tutaj, że ja na chwilkę, tylko
go zabiorę i pójdę.
W końcu powiedziała: – Nie ma. Nic takiego tu nie ma.
Ale ja byłam tak blisko celu, że nie dałam się łatwo spławić: –
Ależ jest, na pewno jest, jak mnie pani wpuści, to go sama znajdę.
No i tego było za wiele: – Ty przyłazisz tu i jeszcze chcesz
grzebać w moich rzeczach?! – wyrzuciła mnie i trzasnęła drzwiami.
Nigdy więcej tam nie byłam. Poczucia krzywdy i upokorzenia nie
zapomniałam, choć minęło ponad pół wieku. Czy jeszcze jej nienawidzę?
Nie wiem. Mam żal.
Tekst wygłoszony na promocji książki Joanny Wiszniewicz Życie przecięte. Opowieści pokolenia marca. Impreza odbyła się 10 maja w bibliotece publicznej Podkowie Leśnej.