PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 54-55

Najlepiej czuję się za kulisami

Z Henrykiem Wańkiem, malarzem i pisarzem rozmawia Kamila Szymańczyk




Deklaruje pan narodowość śląską, to kraina pana dzieciństwa. Dlaczego jest to dla pana tak ważne?

Nie było tak zawsze. Mniej więcej do połowy lat 70. mieszkałem na Górnym Śląsku, później z różnych życiowych powodów przeprowadziłem się do Warszawy. Dopóki mieszkałem w Katowicach, te śląskie krajobrazy trochę mnie zawstydzały. Byłem głęboko przekonany, że żyję w jakiejś zaniedbanej prowincji pozbawionej czegokolwiek poza ruinami kultury, zgliszczami normalności. Cała tamtejsza rzeczywistość była zbudowana na kłamstwie i pogardzie. Tak jakbym żył w jakimś środowisku kolonialnym. Towarzyszyło temu uczucie wstydu. Poza tym, że w małym gronie przyjaciół stworzyliśmy tam sobie niszę bezpiecznego przetrwania, to kontaktów towarzyskich i artystycznych szukałem gdzie indziej – w Krakowie, Warszawie. Właściwie dopiero jakiś czas po rozstaniu się ze Śląskiem ożyły we mnie jakieś sentymenty. Miały one charakter nieokreślony, były raczej natury etycznej, z jednej strony ulga, a z drugiej świadomość straty. Poczucie uzależnienia od Śląska pogłębiało się, a ostatnio, niezależnie od tego, gdzie mieszkam, to jednak, że tak to określę, żyję Śląskiem. Kiedy zamieszkałem w Warszawie, pozorna wspaniałość metropolii Polski okazała się rychło nie aż tak trójwymiarowa, jak mi się zdawało z perspektywy śląskiej.

Czy coś jeszcze zostało z dawnego Śląska?

Czasem mam wątpliwości. Na pewno została jeszcze nazwa geograficzna i te budowle, które są szyfrem przeszłości nieznanej w Polsce. Mówimy: Górny Śląsk, ale przecież i tu w ostatnim półwieczu dokonało się gruntowne przemeblowanie społeczne. Rzadko słyszy się w Katowicach czy Gliwicach, by ktoś powiedział głośno – jestem Ślązakiem. Ludzie mówią, że urodzili się w Bydgoszczy lub Przasnyszu. A jeśli już nawet w Bytomiu, to szybko dodają, że matka była ze Lwowa. Polacy, zapewne wskutek rozbiorów i wielokrotnych w wieku XX przesiedleń, nie rozumieją tego iście śląskiego, a właściwie europejskiego związania człowieka z miejscem. Zupełnie odwrotnie niż Niemcy. Oni zawsze bliżej odczuwali swój Heimat niż Polacy, mieszkańcy ojczyzny wędrującej. Znam wielu Niemców- Ślązaków kochających ten kraj. Z drugiej strony na przykład na Dolnym Śląsku dzieci lub wnuki tych, którzy przyjechali tu zza Buga, uważają się za Ślązaków. Zdążyli się zakorzenić. A gdy ktoś uda się do czeskiej Opawy, to zobaczy tam i Teatr Śląski, i Muzeum Śląskie, a nawet Uniwersytet. Każdy tam powie o sobie: Jsem Sl\'ezak. Ale to się zmienia. Nawet przybysze na Śląsku z czasem uświadamiają sobie szczególną odmienność tego miejsca. Nawet mój przyjaciel Żyd mieszkający w Szwecji także mówi o sobie, że jest Ślązakiem, choć urodził się w Kazachstanie. To lata, jakie przemieszkał w Świdnicy, wpisały mu się głęboko w świadomość.

Bo on chce być w Europie.

No właśnie. Najtrudniej być Ślązakiem u siebie. Ślązacy zawsze byli narodem drugiej kategorii. Trochę jak Murzyni w RPA. Tyle, że to dzieje się w Europie. I w tym sensie Ślązak, który jest niepodważalnie Europejczykiem, może nie czuć się dobrze u boku Polski. A już na pewno nieznane mu są te przejawy megalomanii wobec sąsiadów czy narodowych mniejszości, tak niestety obecne w mentalności wielu Polaków. Każdy Ślązak wychowywał się na styku różnych języków, wyznań, poziomów kultury i cywilizacji. Można powiedzieć, że w tym narodzie zapisane jest całkiem odmienne doświadczenie historyczne. A bo też w dziejach Polski Śląsk zajmuje miejsce bardzo peryferyjne. Tylko przez jedną trzecią swych ponad tysiącletnich dziejów Śląsk miał wspólną historię z państwem polskim. Cała reszta, czyli dwie trzecie, to są jego sprawy i związki z inną kulturą, cywilizacją i obyczajem, z innym losem. Gdy królów polskich korcił Wschód, twarze Piastów śląskich zwracały się ku Zachodowi. Aż trudno nie wspomnieć Kazimierza Wielkiego, który w 1338 roku zrzekł się praw Korony Polski do Śląska i ten stał się częścią Korony Czech. Po najazdach tatarskich, które spustoszyły ten kraj w wieku XIII, doszło do licznej imigracji ludności niemieckiej na te tereny: fachowców, którzy zainicjowali rozwój miast, rzemiosła, handlu, prawa. Mniej więcej w tym samym czasie interesy polityczne Polski poszły w zupełnie inną stronę – wchłaniania nowych terytoriów na Wschodzie. Przykładem unia polsko-litewska, układ między Polską a Księstwem Moskiewskim, ogromna ilość bojarów ruskich chętnie się polonizujących. Tymczasem Śląsk aż do połowy XVIII wieku wiódł swój byt terytorialny w ramach królestwa czeskiego, części Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Potem przeszedł pod panowanie pruskie. Wszystko to zdecydowało o odrębności jego doświadczenia historycznego.

Czuje się pan lokalnym patriotą, ale czy to wyklucza ogólnonarodowy patriotyzm?

To nie jest kwestia patriotyzmu, bo dla mnie patriotyzm jest pewnym stanem uczuciowym, emocjonalnym, stanem, który niekoniecznie musi się łączyć z rozsądkiem. Powstanie Warszawskie było na pewno wyrazem wielkiego patriotyzmu, ale niekoniecznie wyrazem rozsądku. W moim stosunku do Śląska jest element irracjonalny. Bilans symbiozy Śląska z państwowością polską po ponad osiemdziesięciu latach zastanawia. Nie jest to czas całkowicie stracony, ale proporcje między jasnym a ciemnym są zdecydowanie po tej drugiej stronie. Mam nadzieję, że to się zmienia, i nawet dostrzegam tego przejawy. Śląsk jest, jak niewiele regionów Polski, porywającym, zagadkowym, mało znanym wśród Polaków traktatem historiozoficznym, który można kartkować jak księgę. Śląsk, poza tym, że jest tu kupa węgla i potencjału przemysłowego, tak niemądrze marnowanego, jest również zagłębiem prawdy. Tutaj prawdę można wydobywać jak węgiel i ogrzewać nią tych, którzy w Polsce są tym zainteresowani... Dolny Śląsk nie jest w sensie etnicznym żadnym Śląskiem. Oprócz nielicznych wyjątków nie ma tu dawnych Ślązaków. Są natomiast wszystkie nieruchomości będące również opisem Śląska. Nie dało się wysiedlić przyrody, zamków, pałaców, parków ani miast z ich architekturą. Tu historia została zapisana w jej kształcie i poświadcza cywilizacyjną przynależność Śląska do Europy, w pełnym tego sensie.

Ani polski, ani niemiecki – to czyj jest Śląsk?

Śląski. Niezależnie od przynależności państwowej. W swojej historii Śląsk był polski, był czeski, znajdował się w monarchii habsburskiej, był pruski, niemiecki, a nawet – choć tylko z nazwy – autonomiczny. Szkopuł w tym, że przez wiele lat Śląsk był terenem intensywnej eksploatacji. Złożoność interesów stworzyła tutaj niesłychaną krętość granic – etnicznych, kulturowych, cywilizacyjnych, językowych. Jednak te wszystkie podziały nie muszą oznaczać skłócenia. Mogą być też zachętą do dialogu i zgody.

Czy Śląsk pana czasem nie irytuje? Ten Śląsk bierny, wciąż przedstawiający siebie jako wielki problem.

Z mojej odległości Ślązacy wyglądają sympatycznie i poruszająco. Z bliska widać jednak tę gwałtowną degradację języka, obyczaju, standardów życiowych, pewną frustrację społeczną, której można było uniknąć. Wady? Powiedziałbym – brak odwagi, brak poczucia swojej realnej wartości. Przykładem choćby ospałość lokalnych środowisk intelektualnych... Może dlatego, że w większości władza na Śląsku pochodzi z importu.

Skoro pan o tym wspomniał, porozmawiajmy teraz o pańskiej twórczości. Wielu mówi o panu „malarz magiczny”. Jeden z krytyków napisał: „ Artystę od zawsze fascynował bezmiar otaczającej przestrzeni, przestrzeni bez końca, bez początku. Najchętniej zanurza się w przyrodzie, budzącej zarazem i podziw, i pokorę. Maluje głównie pejzaże. Pejzaże, których już nie ma i być może nigdy nie było”. Czy pańska twórczość ma także związek ze Śląskiem?

Moje malarstwo wynika z doświadczeń przeszłości, a to wymaga szczególnego spojrzenia na krajobraz. Wspomnienia odsłaniają rzeczy normalnie umykające naszej uwadze w życiu codziennym. Rzeczy, które mają swoje dezorientujące elementy. Nigdy nie uprawiałem sztuki dla niej samej. Dla mnie sztuka była zawsze drogą ku czemuś, co znajduje się za obrazem, za utworem muzycznym czy literackim, za spektaklem teatralnym, czyli wszystko to, co abstrakt artystyczny zamienia w klucz do rzeczywistości. Dla mnie malowanie obrazu to działalność liturgiczna, to wymyślanie różnych scenariuszy, które mogą się sprawdzić albo nie. A już zupełnie obce jest mi posługiwanie się sztuką jako instrumentem zaspokajania osobistej próżności. Dlatego unikam nadmiernego upubliczniania swej twórczości. Ale stanowczo zaprzeczam, jakobym pod pretekstem malowania obrazów wymyślał nieistniejącą rzeczywistość. A magia tkwi w niej samej. Nie trzeba jej kreować, wystarczy tylko otworzyć oko i ucho na to, co ma nam do powiedzenia.

Każdy twórca ma jakiegoś mistrza, nauczyciela, na którym się wzoruje albo od którego próbuje uciec.

Rzeczywiście, wielu twórców ceniłem, ale moja uwaga od początku skupiała się na „księdze natury”, którą natura napisała na sobie samej, czyli na krajobrazie. I tu Śląsk był dla mnie rejonem niezmiernie inspirującym, bo i geografia, i natura, i jego kultura materialna oraz duchowa, a przede wszystkim góry, które komplikują obraz świata, pozwalają na patrzenie na świat z różnych perspektyw. W tym sensie rzeczywiście istniały jakieś wzory, ku którym się skłaniałem. Niestety, nie ku tradycji artystycznej polskiej, bo te zwycięstwa, konie, batalistyka, to dla mnie tradycja mniej lub bardziej egzotyczna. Dobrym dla mnie wzorem, może też dlatego, że bardzo pogardzanym przez estetów w latach mojej młodości, był niemiecki malarz romantyczny Caspar David Friedrich, którego do dzisiaj uważa się za ojca kiczu, ale też za twórcę sztuki populistycznej, w gruncie rzeczy bardzo ludowej. W jego rodzinie istnieje jakaś legenda o ich pochodzeniu ze Śląska, co dodatkowo mnie do niego zbliżyło.

Ostatnio odszedł pan od malarstwa do literatury...

W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jeśli chodzi o malarstwo, to powiedziałem większość tego, co miałem do powiedzenia. Mógłbym to oczywiście powtarzać, doskonalić bez końca, ale zrozumiałem, że na mojej drodze następnym krokiem musi być pisanie. Opublikowałem kilka zbiorów szkiców, które są moim rozliczeniem ze Śląskiem, ale przy okazji także rozliczeniem z Polską. Myślę, że na Śląsku tkwią pewne klucze do otwarcia przerdzewiałych zamków w baśniowym pałacu wiecznej polskości.

Pana książka Finis Silesiae mówi o ludziach, którzy usiłują ocalić swoją prywatność, zagrożoną przez bezwzględny klimat polityczny – jest to książka o końcu Śląska zamieszkanego przez Niemców. A Śląsk bez Niemców jest jak Polska bez Żydów, tak?

Powiedzmy, że tak. Ale zauważmy też, że znaczną część populacji niemieckiej, bodaj przodującą gospodarczo i cywilizacyjnie, stanowili właśnie niemieccy Żydzi. Czyli jest to związek głębszy od polskiego, jakże dwuznacznego sentymentu do folkloru żydowskiego, powiedzmy, galicyjskich chasydów... Hitleryzm najbardziej skrzywdził Niemcy, odbierając im Żydów, a stalinizm i jego polscy namiestnicy skrzywdzili Polskę – a przynajmniej te jej części, które uzyskała w Poczdamie – odbierając jej Niemców. Na Śląsku to, czego Sowieci nie zdołali wywieźć, a Polacy nie zdążyli rozszabrować, bez fachowej siły dotychczasowych gospodarzy było właściwie skazane na upadek. Z małymi wyjątkami Śląsk nie doznał większych zniszczeń wojennych; zmarnowanie tego potencjału to dopiero lata powojenne.

Prowadzi pan podwójne życie: jedno z rodziną w śródmieściu Warszawy, drugie samotne, w chłodnej pracowni w podwarszawskim Brwinowie. Czy jest pan typem samotnika?

Prawdą jest, że nie znajduję dla siebie zbyt wygodnego miejsca w tym czasie i tej przestrzeni. W przeszłości myślałem nawet o emigracji, ale zrozumiałem, że powinienem być właśnie tutaj, żyć tym, co się tutaj dzieje. Ale jest to chyba bardziej sprawa temperamentu niż racjonalnego wyboru. Z natury bowiem jestem osobnikiem aspołecznym, nie przepadam za czczym zgiełkiem publicznego jarmarku, dystansuję się od drabin wszelkiej hierarchii. Lubię miejsce u dołu, a najlepiej czuję się za kulisami.




 <– Spis treści numeru