PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 54-55

Żyjemy w epoce zamętu




O książce Piotra Wojciechowskiego Café Navarra rozmawiają: Tomasz Burek, Piotr Matywiecki i Iwona Smolka. Książka ukazała się w Bibliotece „Więzi”.



Iwona Smolka: Café Navarra to zbiór felietonów drukowanych przez lata w „Znaku”, „Więzi”, w „Tygodniku Powszechnym”, które to felietony są takim spisem, powiedziałabym, zagrożeń cywilizacyjnych i zagrożeń naszej demokracji. Piotr Wojciechowski stwierdza: demokracja jest w zagrożeniu, a tym zagrożeniem jest brak klasy średniej – jej rolę niby to usiłuje przejąć inteligencja, cóż – i to jest kolejne zagrożenie – kiedy sama traci na znaczeniu. Wydaje mi się, że najciekawszym szkicem czy też esejem jest Dziedzictwo zamętu, w którym Piotr Wojciechowski stara się przede wszystkim określić cechy współczesnego Polaka, a dalej właśnie owe zagrożenia demokracji i stawia tezę, że to, w czym my żyjemy, jest dziedzictwem zamętu PRL-u, czyli tego czasu, kiedy żyliśmy bez wartości, przy negacji prawdziwych wartości, kiedy wszystko, co było, było przeciwko cnotom obywatelskim. I otóż dziedzictwo zamętu trwa nadal, a jedną z cech tego okresu jest dzika lustracja z całą jej, cytuję, „brzydotą moralną”. I tu Piotr Wojciechowski mówi: nie patrzcie na pozory, trzeba dotrzeć do tego, co jest przyczyną, a przyczyną jest upadek moralności, upadek cnót obywatelskich.

Piotr Matywiecki: Ja bym do tego wyliczenia dodał jeszcze rzecz, która mnie najbardziej uderzyła w tej książce, ale też uwyraźniła mi pewien nurt myślenia społecznego, który Piotr Wojciechowski uprawia od bardzo dawna. Otóż jego podstawowa obserwacja – a dzieli ją z wieloma innymi społecznymi myślicielami na świecie i w Polsce – jest taka, że świat zmienił i zmienia media swojego wyrażania się, swojej dostępności dla ludzi. Chodzi tu o kulturę telewizyjną, kulturę wizualną w ogóle, kulturę komputerową, kulturę Internetu, kulturę różnego rodzaju mediów tzw. interaktywnych. To niepokoi go chyba najbardziej – jako ciąg dalszy owych zagrożeń, które pokolenia poprzednie słusznie widziały w tym, co się nazywało masowością kultury. Ale zarazem ze wszystkich jego tekstów – nie tylko tych eseistycznych i felietonowych, ale i z w wielu tekstów literackich – przebija inna jeszcze obserwacja, w jakimś stopniu z nią sprzeczna, mianowicie, że nasz świat – i sprzed stuleci, i świat dzisiejszy, i prawdopodobnie również świat za sto lat – jest i będzie zbudowany według tych samych proporcji marzenia, utopii, powierzchowności, głębi, emocji, rozumu, dobra i zła, wiary i niewiary. Jakby rzeczy zasadnicze, z których się składa nasze człowieczeństwo – i konfliktowe, i harmonijne zarazem – jakby te rzeczy zasadnicze były wciąż w tych samych proporcjach. Więc z jednej strony widzę w tym pisarstwie społecznym pewien zasadniczy brak zaufania do tego, co przynosi cywilizacja dzisiejsza – zarówno z punktu widzenia swoich technik, jak i swoich wartości – czyli jakiś rodzaj etycznego katastrofizmu (bardzo trudno rozsądzić, na ile to jego wyczucie jest słuszne, ja sam miotam się tu czasami pomiędzy optymizmem a pesymizmem), z drugiej zaś – zasadniczą ufność, wynikającą z pewnego rodzaju niezachwianej wiary w człowieczeństwo. I to jest w jego pisarstwie, jak mi się wydaje, w ustawicznym konflikcie. Czasami wydaje mi się ono niesłychanie nowoczesne w swoich rozpoznaniach, w niczym nie musi się ich Wojciechowski wstydzić, jeśli zestawić je z rozpoznaniami mnóstwa ważnych i świetnych socjologów, z których badań zresztą często i obficie korzysta, widać, że to są jego lektury, czasami jednak popada w jakiś rodzaj anachronizmu. Na przykład, kiedy czytałem pierwszy, chyba najdłuższy felieton w jego książce, to pomyślałem sobie, że znalazłem się w świecie francuskich pisarzy katolickich z lat trzydziestych, takich jak Julien Green, dla którego pewne etyczne rozterki młodych ludzi ograniczały się w istocie do panowania nad własnymi seksualnymi pożądaniami i instynktami.

Mnóstwo z tych obserwacji Wojciechowskiego mnie przekonuje, mnóstwo z jego syntez mnie przekonuje, ale czasami mam jednak poczucie niewystarczalności, no i tego rozdarcia między katastrofizmem etycznym, a wiarą w to, że istota człowieka jest nienaruszalna.

Iwona Smolka: Bo on się odwołuje do dwóch definicji kultury. Definicji Henryka Elzenberga – kultura to taki zespół działań, które mają spróbować zmusić dzieje, aby służyły wartościom – i definicji profesora Stefana Świeżawskiego, który uważa, że kultura ma prowadzić do rozwoju duszy. No i Wojciechowski zajmuje się albo rozwojem duszy, albo rozwojem społeczeństwa, cywilizacji i dziejów. A te dwie rzeczy są ze sobą w konflikcie, w pewnej sprzeczności.

Tomasz Burek: Centralnym wątkiem tej książki, przedmiotem diagnozy i głównym źródłem niepokoju Wojciechowskiego jest kultura w tym drugim rozumieniu – jako uprawa ducha. I przez ileś stuleci wydawało nam się, że na tym przede wszystkim kultura polega. Troska o wzrost ducha nie jest jednak priorytetem kultury tej, jaką widzimy, przeżywamy, jaka kulturą w klasycznym sensie już nie jest. Bo wysuwa na czoło inne rzeczy, inne sprawy... Wojciechowskiemu trudno jest protestować przeciwko wolnemu rynkowi, który jest fundamentem demokratycznego czy obywatelskiego społeczeństwa, ale widzi też pewne konsekwencje wolnego rynku godzące w tę przez niego ukochaną kulturą duchową. Konsekwencje, których nie można lekceważyć. Bo łatwo powiedzieć: zajmowanie się zagrożeniem przez goliznę jest śmieszne i infantylne...

Iwona Smolka: ...no bo jest.

Tomasz Burek: Tak, ale teraz pociągnijmy to dalej – obalanie wszelkich zakazów, wszelkich norm, przekreślanie wszelkich tabu... Kultura, która nie ma żadnego tabu, a która raczej się szczyci tym, że przekreśla wszystko to, co tabu chroniło, staje się, no, co najmniej zjawiskiem problematycznym – jeśli rozumieć ją jako wzrost duchowy. Bo duchowi służyły wszelkie samodyscypliny, uregulowania, reguły, nawet wtedy, kiedy go prowokowały do buntu. Kiedy nie ma co do buntu prowokować, bo wszystko jest dozwolone, wtedy wszystko, co należało do sfery kultury duchowej, zostaje odrzucone na rzecz bezpośredniej, natychmiastowej, spontanicznej i jakoby najbardziej szczerej potrzeby zaspokojenia naszej przyjemności. Ta przyjemność przybiera znak ciała, a nie ducha.

Iwona Smolka: To są tzw. oczywistości. Kultura zawsze przekraczała, zawsze dążyła do przekroczenia kolejnej bariery. Transgresja...

Tomasz Burek: ...zastąpienie transcendencji transgresją to jest właśnie ta kluczowa sprawa, którą Wojciechowski podejmuje w swojej książce. I nie da się przejść nad tym tak łatwo do porządku.

Iwona Smolka: Mnie się wydaje, że najważniejsze, co on pokazuje, to jest unieważnienie świata, unieważnienie świata przez spektakl, przez telewizję, przez to, że zaciera się granica między rzeczywistym a nierzeczywistym. I to jest dla mnie problem.

Piotr Matywiecki: Strasznie trudno o tym wszystkim mówić bez jasnego określenia, co się samemu na ten temat w zasadniczych kwestiach sądzi. Zgoda co do tego, że poczucie tabu, granic, których przekraczanie jest czymś krytycznym, stanowi wyróżnik kultury. Każda ludzka kultura ma w sobie to coś, co można nazwać tabu. Otóż jeśli w społeczeństwach ludzkich zawsze istnieje kultura – po prostu dlatego, że jesteśmy ludźmi – to biadania socjologów i powierzchownych oglądaczy kultury, że tabu nie istnieje, że kultura wyparła się tabu, są po prostu chybione. Tabu dalej istnieje, nawet jeśli to jest takie tabu, które nie pozwala mówić o wartościach duchowych; istnieje w kulturach najbardziej nawet nowoczesnych i internetowych, tylko być może my tego jeszcze nie dostrzegamy.

Niesłychanie istotna jest też dla mnie ta druga sprawa, o której powiedziała Iwona Smolka. O tym poczuciu nierzeczywistości. Jeden z niedawno zmarłych wielkich myślicieli [Jean Baudrillard, francuski socjolog i filozof kultury – red.] wprowadził owo słynne pojęcie simulacrum, czyli takiego obrazu, który jest już nie tyle obrazem rzeczywistości, co czymś, co się wyalienowało jako obraz właśnie, co się od wszystkiego oderwało, zawisło w powietrzu... Jest jakby fikcją bez zobowiązań: i etycznych, i, by tak rzec, ontologicznych. Otóż ilekroć myślałem o fikcji – literackiej, malarskiej, fikcji w umyśle każdego z nas – wydawało mi się, że ona takim simulacrum była. I w czasach Homera, i w czasach dzisiejszych. Zawsze. Taka już jest właściwość ludzkiej umysłowości, że tworzy ten rodzaj obrazów, a co z nimi czyni, jak je ideologizuje, czy właśnie jako „oderwane”, to już zupełnie inna sprawa. Ja po prostu jestem o wiele większym optymistą, jeśli chodzi o obronne mechanizmy wszystkich ludzkich kultur. Było tak już oczywiście w dziejach ludzkości, że mieliśmy do czynienia z tym, co nazywano antykulturą. Ale jeśli nie mamy do czynienia z antykulturą – a w tych zjawiskach, o których mówi Wojciechowski, według mnie o antykulturze nie ma mowy – tylko z kulturą pozorów, to zawsze kultura głęboka obroni się przed tymi pozorami, znajdując sobie enklawy w czymś, co nam się wydawało kiczem, tandetą; potrafi to po prostu przetworzyć w swoją duchową wielkość. Trzeba w to ufać.

Tomasz Burek: Być może trzeba ufać, to jest ten sam apel, który Wojciechowski często podnosi, ale ta strona apelatywna jego książki bynajmniej mi nie odpowiada, bo wydaje mi się, że są to apele, no... do tego bardzo dobrego człowieka, o szlachetnej duszy, który liczy na to, że tacy szlachetni przetrwają w tych enklawach.

Być może nie trzeba się zajmować aż tak szerokim spectrum kultury, bo będziemy ciągle wpadali w spory o definicje i o zjawiska, które będą nam się wydawały po części wartościowe, ale i naznaczone wieloma cechami negatywnymi. Jest jednak coś, czego Wojciechowski dotyka, ale nie rozwija, mianowicie tandeta, ale nie dla mas, tylko na pograniczu popkultury i kultury wysokiej, tandeta dla intelektualistów i dla inteligencji, która się degraduje, degeneruje, uważa te właśnie wartości za wartości pełne, podczas gdy Wojciechowski pokazuje – w jednym przypadku palcem, i tu się z nim zgadzam – że są to wartości... dla mnie podszyte kiczem, dla niego tandetne. Przykładem tandety dla intelektualistów jest dla niego mianowicie Umberto Eco. Otóż tym się zająć – rewizją rewizjonistów! Zająć się odrzucaniem, ale nie odrzucaniem zwyczajnie na śmietnik, tylko odrzucaniem krytycznym tych, którzy za dużo odrzucają. Za dużo odrzucają po to, żeby zamiast tego, co odrzucają, co wybrać? Wybrać pasożytowanie na tym, co odrzucają.

Piotr Matywiecki: Och, mój Boże, strasznie to jest radykalne. Eco jest twórcą dzieł najprzeróżniejszych. Powiedzieć to, co Wojciechowski mówi o Eco, i co ty podtrzymujesz, o człowieku, który jest autorem książek o idei piękna w średniowieczu, człowieku, który wprowadził pojęcie dzieła otwartego, nie dlatego, żeby cokolwiek dekonstruować, tylko właśnie po to, żeby dzieło otworzyć na człowieczeństwo i na humanizm – no to jest po prostu najzwyczajniej niesprawiedliwe. Przywiązywanie wagi do jego jednego bestselleru i kasowanie kogoś, kto zrobił coś bardzo wartościowego w humanistyce – to jest dopiero kawał redukcjonizmu!

Tomasz Burek: Nie, to jest w tej chwili wojna o symbole. Bo on jest takim emblematem czy idolem tej popkultury czy kultury, którą nazywa Wojciechowski tandetą dla intelektualistów, że uprawnione jest wzięcie pod uwagę tylko jednego czy drugiego utworu z całego dorobku.

Piotr Matywiecki: No a czym to się w istocie różni od popularności w XIX wieku Aleksandra Dumasa? Nadużycie polega dla mnie na absolutyzowaniu tego niebezpieczeństwa.

Tomasz Burek: Oszukiwaniem odbiorcy. Dumas nie oszukiwał odbiorcy, mówiąc mu, że daje mu bardzo wysoką kulturę. Imię róży oszukuje wielu ludzi, dając im pozór, że uczestniczą w tej superświetnej, wspaniałej kulturze, poświadczonej jeszcze tym innym dorobkiem autora. Sama powieść udaje dzieło sztuki, jest substytutem czy symulacją raczej. Symulanty – one właśnie chyba stanowią dla Wojciechowskiego przedmiot niepokoju.

Piotr Matywiecki: Zgoda, ale sam przecież świetnie wiesz, jak bardzo interpretacje tego rodzaju powieści mogą być zróżnicowane. Niektóre przecież – chyba słusznie – wskazywały na popularyzatorski zamysł tej książki.

Iwona Smolka: Myślałam, że będziecie się kłócić o dziedzictwo zamętu, o to, ile z PRL-u zostało w naszej rzeczywistości, a wy się kłócicie o Eco, czyli o to, ile z kultury pseudowysokiej zostaje wrzucone w kulturę wysoką jako namiastka tego, co jest wartością.

Tomasz Burek: No tak, ale może nasz spór poświadcza formułę Wojciechowskiego, że żyjemy w epoce zamętu czy w międzyepoce.

Piotr Matywiecki: Tak, to jest na pewno trafne.

Iwona Smolka: Tak samo jak ten leniwy dewiant na określenie uczestnika gier komputerowych i w ogóle człowieka, który przebywa głównie w przestrzeni wirtualnej. Bardzo mi się ten termin spodobał, zapamiętam go sobie.

Tomasz Burek: Jest jeszcze drugi termin, który mnie się spodobał. Otóż czas pomiędzy rokiem 1939 a 1989 to nie jest tylko dziedzictwo zamętu, ale również prowadzonej przez nas – społeczeństwo, naród, kulturę czy cywilizację – wojny obronnej antytotalitarnej. Dopiero one razem: zamęt i wojna obronna mówią coś o tej epoce. To jest godne zastanowienia. Na pewno będę o tym myślał.


Opracowanie redakcyjne audycji Iwony Smolki z cyklu „Tygodnik Literacki”, nadanej 15 września 2007 w programie II Polskiego Radia




 <– Spis treści numeru