PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 54-55

Małgorzata de Latour-Abdalla

Gdzieś na piaskach Emiratów



„Zabierz swoje wielbłądy! Zabierz swoje wielbłądy!”


Czasami trzeba się zgubić, aby odkryć nowe lądy. Przejeżdżając autostradą Dubaj – Ras-al-Khaimah, wielokrotnie mijaliśmy nieoznakowany zjazd. Aż pewnego razu, błędnie sądząc, że trafimy do Um-al-Quwain, zjechaliśmy tamtędy i znaleźliśmy się na nowo budowanej drodze, która prowadziła w przeciwnym kierunku. Dzięki temu przeżyliśmy przygodę, odkrywając nieznany zakątek Zjednoczonych Emiratów Arabskich.


?

Widok wiodącej w górę drogi, przekopanej przez wysokie na pięć metrów wydmy czerwonego piasku, wzbudził we mnie lęk. Z doświadczenia wiedziałam bowiem, że nieutwardzony szlak i osypujący się ze zboczy piach mogą utrudnić powrót, a jedyną szansą ratunku będzie jazda w nieznane. Towarzyszyło mi więc uczucie niepewności. Jednak odkrywczy duch Khalida, który dotrzymywał mi towarzystwa, wziął górę nad obawami. Dzięki jego intuicji przebrnęliśmy wyboisty trakt, by dotrzeć do świeżo wyasfaltowanego odcinka drogi, prowadzącego dalej w górę.

Po obu stronach traktu roztaczały się widoki zapierające dech: morze piasku, poprzecinane dolinami sezonowych rzek wadi (czyt. ładi) i urozmaicone leśnymi wyspami autochtonicznych drzew ghaf (czyt. gaf). Ich zieleń kontrastowała z pofalowanym piaskiem koloru ochry. Widoczne z daleka stada wielbłądów, wyglądających jak flotylle statków żeglujących po bezkresnych przestrzeniach pustyni, przeniosły nas w krajobraz Księgi z tysiąca i jednej nocy. Gdyby nie wyłaniające się spomiędzy wydmowych wzgórz wstęgi zielonych farm, pomyślałabym, że znajdujemy się gdzieś daleko, w głębi niezamieszkałej części Półwyspu Arabskiego – Rub-al-Khali (czyt. rub-al-hali; ang. Empty Quarter).

W zawrotnie szybko rozwijających się Emiratach Arabskich większość obszarów pustynnych w pobliżu miast i osiedli jest zabudowana lub w jakiś inny sposób dotknięta ręką ludzką. Dlatego też, aby podziwiać pustynię w całej okazałości, potrzebny jest samochód, który umożliwi dotarcie do odludnych zakątków.

Jadąc w nieznane, zatrzymywaliśmy się często, aby podziwiać niespotykane dotychczas formy krajobrazu. Nad jedną z dolin, rozciągającą się tuż u podnóża drogi, byliśmy świadkami polowania sokołów. Wykorzystując prądy powietrzne, unosiły się, szybując nad doliną, raz po raz pikując w dół, by za chwilę ponownie wzbić się w górę i  – lewitując na szeroko rozłożonych skrzydłach – obserwować teren. Jednak większość zwierząt pustynnych wiedzie nocny tryb życia, więc ci dzicy drapieżcy musieli się mocno napracować, aby zdobyć smaczny kąsek na obiad. Wyobrażam sobie, że jaszczurki oraz skarabeusze, nasze popularne chrabąszcze gnojki, należą do ich menu, bo te zdołałam zaobserwować w trakcie mojej późniejszej wędrówki po okolicy. Sokoły z obszaru dawnych południowych republik radzieckich oraz Afganistanu przylatują zimować na Półwysep Arabski. Sokolnictwo należy do tradycyjnych metod polowania na pustyni, gdzie trudno jest podejść zwierzynę z bliska. Dawniej sokoły chwytane były w przemyślnie skonstruowane pułapki, w których jako przynętę wykorzystywano importowane w tym celu gołębie. Obecnie łapanie migrujących dzikich sokołów jest zabronione. Do polowań używa się różnych gatunków tych ptaków, pochodzących z lokalnych i europejskich hodowli.

W najwyższym miejscu drogi zatrzymaliśmy się wreszcie na piknik, bo i my poczuliśmy głód. Siedząc na piasku, zamknęliśmy oczy i jak słoneczniki zwróciliśmy twarze do łagodnie grzejącego słońca. Tego zimowego dnia, przy temperaturze 220C, można było siedzieć w słońcu bez obawy udaru słonecznego lub spotkania z wężem czy skorpionem.

Z medytacji wyrwał nas świergot skowronka. Potem odpowiedział mu drugi i przez moment czułam się jak na kwitnących łąkach Mazowsza. Wsłuchując się w świergot skowronków, rodem – jak się później dowiedziałam – z Półwyspu Indyjskiego, staraliśmy się nie zmącić magicznej atmosfery. Przed nami rozciągały się sinusoidy wzgórz wydmowych, częściowo porośnięte krzewami Sodom Bush oraz kępkami stepowej trawy.

Nadciągająca z tyłu karawana wielbłądów wytrąciła mnie ze stanu medytacji. Przywódczyni wielbłądzica szła nieśmiało, często się zatrzymując, a za nią w nierównych odstępach powoli podążały pozostałe osobniki. Niektóre z nich miały spętane przednie nogi.

Zaintrygowana niezwykłością sytuacji, wyruszyłam w stronę najwyższej wydmy, by lepiej obserwować te fascynujące, a rzadko spotykane w mieście zwierzęta. Okazało się, że widok z drugiej strony piaszczystego wzgórza przypominał bardziej zielone pola Indii niż bezkresne przestrzenie pustynne. Soczysta zieleń bujnie porośniętych pól kontrastowała z lekko falującym oceanem piasku. Majestatycznie kroczące stado kilkunastu dromaderów kierowało się do zagród u podnóża wysokiej wydmy, na której stałam. Dwie otwarte zagrody kusiły świeżymi warzywami. W trzeciej były dwa wielbłądziądka, niespokojnie drepczące na szczudłowatych nogach. W czwartej – niezwykle wysoki wielbłąd, samiec o rzadko spotykanej jasnej maści.

I oto przede mną rozegrała się scena jak z filmu. Karawana wielbłądów zbliżyła się do zagród. Przywódczyni często oglądała się za siebie, jakby się wahała, lecz w końcu przeszła w bezpiecznej odległości obok prychającego na nią samca i wprowadziła stado do zagrody, gdzie w żłobie i na piasku leżały góry kalafiorów i bakłażanów. Rozpoczęła się prawdziwa uczta. Zwierzęta rzuciły się na świeże i soczyste przysmaki. Jedne próbowały schrupać je w całości albo oderwać cząstki przez energiczne potrząsanie głowami. Inne wyrywały je sobie wzajemnie, porykując przy tym groźnie.


?

Nagle zza wydm nadbiegł ciemnoskóry Hindus, wymachując i strzelając biczem – scenka jakby z rodeo. W tej samej chwili z naprzeciwka, od strony zielonych pól, nadjechał samochód dostawczy. Zboczył i skierował się prosto na nas, na wysoką wydmę, na której staliśmy. Z łatwością pokonał sypki piasek i zatrzymał się zaledwie pół metra ode mnie. Z szoferki wyskoczył mężczyzna, ubrany w narodowy strój – nieskazitelnie białą, mocno wykrochmaloną, długą do ziemi koszulę khondurę (czyt. kondurę) i chustę na głowie ghutrę (czyt. gutrę), przytrzymywaną czarnym kółkiem, zwanym okal. Człowiek ten zaczął krzyczeć do Hindusa: „Zabierz swoje wielbłądy, zabierz swoje wielbłądy!”. Hindus wymachiwał batem i wołał: „W porządku, w porządku, już je zabieram”. Maskując uśmiechem zdenerwowanie, mężczyzna przeprosił nas za zamieszanie i lekko zdyszany wyjaśnił, że cudze wielbłądy czynią właśnie szkodę w jego zagrodzie, pochłaniając paszę przygotowaną dla jego stada. Stado, liczące piętnaście wielbłądów, zostało wypuszczone rano i powinno lada chwila wrócić do zagród.

Spłoszeni „szabrownicy”, popędzani świstem bicza, wrócili pośpiesznie tą samą trasą, którą przybyli. Emiratczyk krzyczał jeszcze: „Nigdy więcej tego nie rób! Nigdy więcej tego nie rób!”. Potem się dowiedzieliśmy, że nazywał się Abu Abdalla i miał w tej okolicy kilka farm, na których uprawiał warzywa: kapustę, kalafiory, bakłażany i kabaczki. Do uprawy pól wynajmował hinduskich robotników, a płody sprzedawał na lokalnym targu. To, co mu zostaje przeznacza na paszę dla zwierząt. Koniecznie chciał nas zaprosić do jednej ze swoich farm. Kiedy odmówiliśmy, wyjął termos i poczęstował nas typową słabą, lecz bardzo aromatyczną kawą w jednorazowych kubeczkach.

Odjeżdżając prosił, abyśmy zaczekali, bo za kwadrans przywiezie nam warzywa. Tak jak się nagle pojawił, tak szybko zniknął. Madżid, jego może dziesięcioletni synek, pomachał nam tylko.

Czekaliśmy zatem. Nie tracąc czasu, wzięłam aparat do ręki i wyruszyłam zbadać okolicę. Idąc, sięgałam wzrokiem daleko, aż po horyzont. Pewnie stąpałam w moich traperskich butach, nie patrząc pod nogi. Dopiero szukając ciekawych ujęć, zauważyłam zielono-fioletowe „niteczki” na piasku. Po bliższym przyjrzeniu się dostrzegłam, że w zagłębieniach pomiędzy wydmami wykiełkowało mnóstwo młodych zielonych roślinek na fioletowych łodyżkach. Nie miały więcej niż 2 cm, a pokrywały co najmniej połowę całego obszaru pustyni. Był to skutek ostatnich opadów deszczu. Ciekawe, ile z nich osiągnie formę dorosłą, zakwitnie i wyda nasiona?

Aby ich nie podeptać, starałam się iść górą, po grani wydm, gdzie nie było żadnych śladów wegetacji. Pomimo dość intensywnego wiatru, który zaciera ślady na pustyni, na zawietrznej stronie wydm można było rozpoznać odbite w mokrym piasku tropy wielorakich gatunków jaszczurek. Prowadziły do norek, znajdujących się we wzgórkach usypanych przez wiatr wokół pustynnych krzewinek.

Spostrzegłszy ślady dwupalczastych kopyt dromaderów, postanowiłam pójść tropem jednego z nich, aby prześledzić jego wędrówkę. Ślady odbijały się zakolami w dolinkach pomiędzy wydmami i prowadziły wokół rosnących tu w obfitości niskich kolczastych krzewinek. Po drodze mijałam kępki mocno oskubanej stepowej trawy. Wilfred Thesiger, podróżnik brytyjski, który w latach czterdziestych XX wieku wielokrotnie przemierzył Pustynię Arabską, relacjonował w swej książce Arabian Sands, że wędrowna natura wielbłądów nie pozwala im popasać zbyt długo w jednym miejscu i ciągnie je dalej, i dalej. Dlatego hodowcy pętali przednie nogi zwierzętom, mającym tendencję do oddalania się od obozowiska. Co też nie zawsze pomagało, bo niejednokrotnie Beduini musieli po kilka godzin poszukiwać swoich pozostawionych na popas podopiecznych. A skąd wiedzieli, gdzie ich szukać? Otóż, jeśli wiatr nie zasypał śladów, Beduini umieli po odciskach kopyt pozostawionych przez dromadery na piasku zidentyfikować wielbłąda, podać jego imię i porę jego przemarszu! Ta – dla mnie niezwykła – umiejętność była jedną z wielu niezbędnych sztuk przetrwania, którą posiedli autochtoniczni mieszkańcy tego regionu. Wobec częstych napadów zwaśnionych plemion, zdolność określania dnia, w którym przeszła grupa rabusiów, często decydowała o przeżyciu całej rodziny lub grupy rodzin. A jeśli do tego można było zidentyfikować zwierzęta, których dosiadali nieproszeni goście, to z pewnym prawdopodobieństwem możliwa była również identyfikacja jeźdźców biorących udział w napadzie. Ułatwiało to poczynienie odpowiednich kroków zaradczych.

?

Pokonałam parę kilometrów, to idąc krętymi dolinkami, to wspinając się na niewysokie piaszczyste wydmy, by ponownie znaleźć się w porośniętych roślinkami kotlinkach. Mogłabym tak wędrować w nieskończoność. Po półtorej godziny Khalid, czekający w pobliżu samochodu, dał znak do powrotu. Abu Abdalla się nie pojawił. Mój towarzysz podsumował: „Beduini nie mają poczucia upływu czasu”. Właśnie wsiadałam do samochodu, kiedy z fasonem nadjechał „nasz” farmer z worami darów – cztery olbrzymie kapusty, cztery nie mniejsze kalafiory, po kilka kilogramów kabaczków i bakłażanów – jak dla całej armii. Nie pomogły protesty, że dla nas dwojga to o wiele za dużo. „To dacie znajomym” – powiedział – i załadował torby do bagażnika naszego samochodu. Podziękowaliśmy mu serdecznie i obiecaliśmy sobie w duchu, że musimy się zrewanżować.
W drodze powrotnej spotkaliśmy jego wielbłądy, nieśpiesznie wracające do zagród. Zrobiłam parę zdjęć jego najstarszemu synowi Abdalli, ubranemu podobnie jak ojciec w białą długą koszulę, ale i modną wśród młodzieży baseballową czapeczkę, tyłem do przodu. W piątek – w dniu wolnym od szkoły – doglądał stada wielbłądów, pilnując, aby wszystkie zwierzęta miały co jeść.

Madżid, młodszy brat, w fotogenicznym, pieczołowicie zawiniętym i nieskazitelnie białym turbanie, poszedł ściągnąć kilka opieszałych wielbłądów i nie pozwolił się sfotografować.

Odjechaliśmy z żalem, ale i nadzieją na ponowne spotkanie. Trzy tygodnie później nasza nowo odkryta droga została ukończona. I często nią przejeżdżaliśmy. Jednak wielokrotne próby napotkania Abu Abdalli się nie powiodły.


(Fotografie autorki)



 <– Spis treści numeru