PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 54-55

Andrzej Brochocki

Kartki z dziennika




Niedziela, 28 stycznia 2007 r.

Dzisiaj w nocy skończyłem czytać tom opowiadań Pawła HuelleByłem samotny i szczęśliwy. Książka świetna, tytuł jeszcze lepszy, ale pewnie bym o niej nie wspomniał, gdyby nie to, że przywołała wspomnienia. Jedno z opowiadań wiedzie młodego narratora i jego ojca na Żuławy, do małej osady nad rzeką Tują, zamieszkałej niegdyś przez mennonitów, potomków osadników z Holandii1.

Tuż po wojnie mieszkałem w pobliżu przez prawie dwa lata, gdy mój ojciec był dyrektorem cukrowni w miasteczku Nowy Staw nad rzeką Świętą. Na mapie z XIV wieku rzeka ta tworzy odnogę Wisły i obok niej oraz Nogatu stanowi trzecie ujście delty. Prawdopodobnie ze względu na strategiczne znaczenie rzeki w roku 1329 lub nawet wcześniej wielki mistrz Werner von Orseln założył tu zakonne miasto obronne. A ja, dzięki Pawłowi Huelle, odkryłem w sobie potrzebę napisania o tym niemieckim mieście, aby spłacić dług magicznemu miejscu mojej wczesnej młodości. Miałem wtedy siedem, osiem lat i byłem szczęśliwy.

Mam w ręku dwujęzyczny album starych zdjęć Neuteich in alten Ansichten (Nowy Staw w dawnym spojrzeniu), wydany przez ziomkostwo dawnych mieszkańców miasta, mieszczące się w Wilster (obecnie miasto partnerskie) w Szlezwiku-Holsztynie, gdzie po wojnie większość z nich się osiedliła. Byłoby ich tam znacznie więcej, a i album byłby o niebo bogatszy w zdjęcia, gdyby nie to, że wiele tutejszych rodzin starało się wydostać do Niemiec z ówczesnego Gotenhafen (Gdyni) na pokładzie zatopionego przez Rosjan statku pasażerskiego Wilhelm Gustloff. Więcej ocalało tych, którzy byli ewakuowani dopiero po wojnie. Kiedy my, początkowo ojciec, ja i gosposia Czesia, dotarliśmy na wiosnę 1946 roku do Nytychu, autochtonów policzyć można było już na palcach jednej ręki. Ale kilkoro było i pokazywaliśmy ich sobie z daleka z pewną dozą lęku.

A ja użyłem tu nazwy Nytych. Takiej używano, kiedy tam dotarliśmy, ale zmieniano ją wielokrotnie, niekiedy mylnie. Pierwotnie funkcjonowały równolegle prawdopodobnie dwie nazwy: Neuteich ( Teich – staw) oraz trafniejsza Neudeich (Deich – tama, grobla). Ostatecznie przetłumaczono ją dla potrzeb pieczęci miejskiej na łacinę w 1395 roku jako SIGILIUM CIVITATIS DE NOVE PISCINE i przy powrotnym tłumaczeniu utrwalił się już na zawsze ten staw rybny, o którym w okolicy żadne zapiski się nie zachowały, a wałów i grobli było tu bez liku.

Po wojnie powrócono na chwilę do kalekiej łaciny i z Neuteichu zrobił się Neotich, a potem już kolejno szły Nytich, Nytych i wreszcie, jeszcze przed naszym wyjazdem w 1947 roku, już rdzennie polski Nowy Staw, dla odróżnienia od położonego w Lubelskiem – Gdański. Herbem miasta, co widać już na wspomnianej pieczęci, były zawsze trzy liście na tarczy, które brałem kiedyś za trójlistną (pechową?) koniczynkę, a w rzeczywistości symbolizowały one liście jakiejś wodnej rośliny, chyba nenufarów, których było tu pełno w zakolach rzeki Świętej. Wówczas, gdy ona jeszcze istniała. Wzorem starszych chłopaków usiłowałem również łowić w niej ryby, ale nikt mnie nie pouczył, że na końcu sznurka czy szpagatu (o żyłce jeszcze oczywiście nie było mowy) powinien być przymocowany haczyk, moje pierwsze próby były więc daremne. A oni przerzucili się potem na znaleźne granaty.

Na starych fotografiach, a nawet w moich wspomnieniach, jest to rzeka żeglowna, którą spławiano do Gdańska barki z cukrem i tratwy drewna do tartaku.

W porcie koło mostu obrotowego na Schwente stały jednomasztowe żuławskie barkasy (na jednym ze zdjęć widać aż 11 masztów!), a barki przycumowane przy nabrzeżu cukrowni sam dobrze pamiętam.

Stał tam też jacht pełnomorski, własność niemieckiego dyrektora cukrowni; dopiero w roku 1947 został on odholowany do Gdańska i potem jeszcze przez szereg lat pływał po Bałtyku pod flagą LPŻ jako jakiś Janek Krasicki lub podobnie. Kiedy się na nim bawiłem, był gotowy do kolejnego rejsu. Pod pokładem czekały zwinięte żagle, w szafach pościel, sztormowe ubrania, obrusy, a w kambuzie talerze i sztućce. Były pod dobrą opieką mojego ojca, więc przypuszczam, że później służyły również młodym polskim żeglarzom. Niemieckiej nazwy tego pięknego jachtu nie zapamiętałem. Zapewne była to jakaś Brunhilda od imienia żony dyrektora.

Skoro już jesteśmy na nabrzeżu cukrowni, to ponad nami góruje ogromna, ceglana ściana magazynu cukru, a nad głową zwieszają się ślimacznice z błyszczącej blachy, po których spuszczano pełne worki prosto do ładowni barek. Często wchodziliśmy na nie z kolegami, aby jak we współczesnym parku wodnym zjeżdżać do wody ze słodkim zawrotem głowy. Była to zabawa surowo zabroniona, kanał był tu głęboki, ale na nasze usprawiedliwienie muszę dodać, że zawsze jeden z nas, susząc się przy okazji, ubezpieczał innych, siedząc na wodzie w pływającym korycie z desek. Potem te ślimaki jakoś zabezpieczono.

Kiedy dwukrotnie na przestrzeni ostatnich lat byliśmy z Elżbietą w Nowym Stawie – rzeki już nie było. Pozostały po niej nieforemne bajora zarośnięte chwastami, jakieś parodie starorzecza, przynajmniej w rejonie dawno nieczynnego obrotowego mostu oraz pięknego łukowego mostu na osi ulicy Elbląskiej. Gdy stałem tak oparty o poręcz i patrzyłem na te kałuże, to przypominały mi one wiosenne roztopy z 1947 roku, kiedy nie dotarłem któregoś dnia do szkoły, bo przez kilka godzin nosiłem w dziecinnej czapce do rzeki małe rybki, chyba cierniki, uwięzione w wylanej wodzie.

Nie ma już rzeki Świętej, małej i dużej Schwente, które łączyły się koło cukrowni, nie ma żuławskich barkasów i białych żagli. Komu to przeszkadzało? A ja znów idę z nabrzeża przez teren cukrowni, dyrektorski syn z nogawkami spodni związanymi na dole tasiemkami i wypełnionymi po kolana brązowym jeszcze cukrem. Niosę go swoim starszym kolegom, którzy przerobią go na bimber, a potem napoją nim mnie, sponsora, i dwie małe rude Niemeczki (a może potomkinie mennonitów?).

Mój pierwszy w życiu alkohol jest zapewne mocno rozcieńczony, a do zabawy z rudymi siostrami nie zostanę dopuszczony, gdyż nawet w oczach kumpli jestem na to za mały. Siedzę jedynie w wielkim fotelu z czerwonego aksamitu, mocowanego do stelaża dużymi złotymi gwoździami i przeglądam poniemiecki album ze znaczkami Freistadt Danzig. Skrzynkę z podobnymi znaczkami, ale także z markami miast hanzeatyckich – Lubeki, Hamburga, Bremy, nie mówiąc już o III Rzeszy, wzięliśmy ze sobą wyjeżdżając i rozkradli mi je dopiero koledzy ze szkoły w Podkowie Leśnej. A może je i rozdałem?

Wracam jeszcze na chwilę do cukru i bimbru – nieśmiało przypuszczam, że zarówno pracujący do późnej nocy ojciec, jak i nieskończenie naiwna Czesia niczego nie zauważali, ale jaka by nie była prawda, pewne moje przyjaźnie skończyły się bardzo gwałtownie po przyjeździe mamy z dwiema młodszymi siostrami. Krysia miała już wtedy parę lat, ale najmłodsza Janeczka zaledwie półtora roku.

Dom i słodownia w N.

Dom

Słodownia



Na terenie cukrowni za magazynem cukru była jeszcze willa niemieckiego dyrektora. Ojciec zaprowadził mnie tam do piwnic, gdzie przechowywano kiedyś wino. Ściany z cegły upstrzone były ceramicznymi otworami na butelki, a wszędzie rozwieszono czerwono-czarne maski diabłów. Były przerażające w słabym świetle latarki i nigdy tam więcej nie wróciłem. Nie było zresztą po co, wino dawno wypili Rosjanie, ale te maski długo śniły mi się po nocach. Kiedy przez żelazną bramę wychodziłem od ojca na ulicę, musiałem wcześniej przejść przez dużą wagę samochodową, a za bramą był jeden z mostów Świętej. Z opowiadań ojca pamiętam, że już w kilka tygodni po zajęciu miasta przez Rosjan wyleciał na nim na minie ich samochód wojskowy. Była to jakaś zmyślna mina z licznikiem. Może był to setny samochód?

A potem zawsze stawałem i długo wpatrywałem się w imponujący gmach słodowni po przeciwległej stronie ulicy. Przypominał mi zamek w Malborku z jego bramą i basztami, a największe wrażenie robił na mnie ogromny blaszany wywietrznik w kształcie rycerskiego hełmu. Po latach stałem w tym miejscu równie długo, tyle że teraz wisiał pod hełmem duży znak EB w kształcie herbowej tarczy. Dziś EB też już nie ma, podobnie jak nie ma miasteczka utrwalonego na fotografiach i w mej pamięci.

Myślę, że wówczas słodownia była dla mnie takim zastępczym zamkiem, chociaż przez długi czas byłem święcie przekonany, że prawdziwą basztą zamkową jest wysoka wieża ciśnień, dominująca w panoramie miasta obok wieży ewangelickiego kościoła. Nytych nigdy nie dorobił się zamku z prawdziwego zdarzenia, widocznie zakon poskąpił na to pieniędzy. Miał zapewne jakieś mury miejskie, w pobliżu EB broniła miasta od południa wieża z bramą Marienburger/Marken Thor. Na panoramie miasta z 1740 roku widać ją, samotną, połączoną odcinkiem muru z kościołem świętego Mateusza.

Poniedziałek, 29 stycznia 2007 r.

Na czym to ja wczoraj skończyłem? Na kościele świętego Mateusza. Tak jak dla mnie zamkiem była ceglana góra słodowni, dla miasta był nim właśnie katolicki kościół, trzynawowa bazylika obronna w stylu północnego gotyku, największa budowla sakralna Żuław. Nieco toporna, usytuowana skośnie do rynku, góruje nad nim północną wieżą, przykrytą stożkowym hełmem z dachówek. Wieża południowa, bliźniacza w założeniu, nigdy nie została wzniesiona do pełnej wysokości, a budowano kościół od 1400 roku przez ładnych kilkadziesiąt lat. We wnętrzu, białym i dosyć surowym, dominuje barokowy ołtarz z 1609 roku, przeniesiony tu w połowie XVIII wieku z Braniewa i wyglądający jak wielka monstrancja. Zapewne oczekiwałem wówczas, że którejś niedzieli uniesie się w górę, błogosławiąc wiernych. Na dobrą sprawę były to i pierwszy kościół, i pierwszy ołtarz mojego życia. (W Podkowie prowadzano mnie na msze już wcześniej, ale tam muskularny święty Krzysztof pędzla Jana Henryka Rosena nad ołtarzem budził mój lęk). W ogrodzie przykościelnym, w trawie, leży teraz kilka, może kilkanaście płyt nagrobnych, głównie z polskimi nazwiskami, przeniesionych tu (uratowanych?) ze starego miejskiego cmentarza. Przyznam się, że nie wiem czy on jeszcze istnieje. Znając nasz paskudny stosunek do obcych nekropolii, bardzo bym się zdziwił, gdyby tak było, szczególnie jeśli chodzi o niemiecką, protestancką część cmentarza. Nie pamiętałem już dobrze jego położenia i nawet go nie szukałem w czasie ostatniego tam pobytu. Aby się wstydzić? Widziałem już w Polsce wiele miejsc, gdzie kiedyś były cmentarze, nie tylko niemieckie. Lepiej obeszli się z polskimi grobami Ukraińcy.

A z kościoła wychodziło się przez furtę w murze na wspomniany już, dwuczęściowy rynek, za Niemców Blüchermarkt i Friedenmarkt, rozdzielony w połowie przez inny kościół – zbór ewangelicki z wysoką na 50 metrów, ośmioboczną smukłą wieżą z ostrym dachem. Wyłożono ją przed laty żółtą, klinkierową licówką, co kontrastuje z czerwonym korpusem samego kościoła. Nie pamiętam, aby zegar na niej kiedyś chodził. Od wzniesienia w 1863 roku stała się symbolem miasta i nikt nigdy nie nazywał jej inaczej niż Ołówek, zarówno Niemcy, jak i my, uczniowie szkoły, do której chodziłem naprzeciwko, i obecni mieszkańcy Nowego Stawu, z którymi rozmawiałem.

Od początku fascynowała mnie ta budowla duch, zamknięta niezmiennie od 60 lat na solidne łańcuchy i kłódki, płynąca przez rynek jak jakiś Latający Holender z masztem bez żagli i jakby oczekująca powrtu innych duchów, które jak dawniej wyłonią się z sąsiednich uliczek i znowu zasiądą w drewnianych ławach. Na starych fotografiach widać te ławy zadaszone drewnianymi baldachimami, w głębi ołtarz z umieszczoną ponad nim amboną oraz piękne, pięciopolowe, rokokowe organy. Pojęcia nie mam, co z tego się zachowało, ba, nie wiem nawet, jak to wnętrze wyglądało tuż po wojnie. Nigdy nie udało mi się sforsować kłódek i łańcuchów.

Zawsze się zastanawiałem, nawet w czasie ostatniego tam pobytu, kto ma do nich klucze i czy na szczycie Ołówka wisi jeszcze odtworzony po I wojnie światowej dzwon Dr Martin Luther. Widziałem za to na własne oczy, wprawdzie jedynie z zewnątrz, że w większości wysokich, neogotyckich okien są jeszcze szyby, a w ich zwieńczeniach niezłe witraże z głowami świętych lub ich symbolami, a także wizerunki teoretyków kościoła, nie mówiąc już o Lutrze i Gustawie Adolfie II Szwedzkim, który także kiedyś tu władał. Słyszałem, że w latach siedemdziesiątych bądź osiemdziesiątych ubiegłego wieku usiłowano zorganizować we wnętrzu zboru Muzeum Żuław, ale oczywiście nie mogło się to udać.

Wyobrażam sobie, że już od lat wszystkie lokalne wybory samorządowe przebiegają w Nowym Stawie Gdańskim pod znakiem różnych obietnic rozwiązania tego problemu i oczywiście na tym się kończy. Nie wiem, może i coś tam się zmieniło, nie było mnie przecież na Żuławach już chyba ze cztery lata. We wspomnianej książce Paweł Huelle pisze o innym ewangelickim kościele na Kaszubach:

„(...) kiedy weszliśmy do kościoła przez rozwalone drzwi i patrzyliśmy na zerwany w połowie strop, na potrzaskane ławki w kącie i resztki witraży, (...) poczułem się bardzo dziwnie. Jakby ci, którzy brali tu śluby, chrzcili dzieci i modlili się co niedziela, wyszli stąd dosłownie przed chwilą”2.

Stojąc przed zamkniętymi drzwiami zboru w Neuteich czyli Nowym Stawie, miałem podobne uczucie, szczególnie, że wznosił się on nade mną niezniszczony, jakby oczekiwał, że ktoś powróci. Mieszkańcy miasta maszerują teraz już tylko na zdjęciach, które mam przed sobą. W uroczystych pochodach: z okazji setnej rocznicy wyzwolenia spod okupacji napoleońskiej (1913), w marszu Związku Weteranów w 1920 roku (panie w uroczystych kapeluszach, a panowie w tużurkach i cylindrach!) i Bractwa Strzeleckiego z obrazem bogini Diany udekorowanym wieńcem (1930). Maszerują z okazji Święta Dziecka w 1931 roku (600 dzieci pod chorągwią Wolnego Miasta Gdańska – jakie były dalsze ich losy?), defiluje w błyszczących hełmach 1500 strażaków z całych Prus Zachodnich w 1932 roku, są procesje Bożego Ciała oraz pochody pierwszomajowe (!) z uroczyście dekorowanymi wozami cechów i przedsiębiorstw. Dla mnie najbardziej wzruszające jest zdjęcie dziecięcego kuligu z bardzo śnieżnej zimy 1937/1938: szeregu małych saneczek ciągniętych przez konne sanie dookoła zboru. Już pod ten kościół nikt z tych ludzi, żadne z tych dzieci nie wróci. Chociaż może się mylę? Może czasami zatrzymuje się na rynku autokar z Wilster i wysypuje się z niego garstka staruszków? A tu zbór zamknięty. Gdzie jest klucz?

Jak już wspomniałem, naprzeciw zboru, we wschodniej pierzei, mieściła się w dwupiętrowej kamieniczce moja pierwsza w życiu szkoła. Wszystko wskazuje na to, że kiedyś była tu znana na Żuławach „Höhere Knaben- und Mädchenschule” (Wyższa Szkoła dla Chłopców i Dziewcząt). Niepojęte. Nawet jeżeli określenie „Wyższa” było przyjęte nieco na wyrost, to i tak świadczy to niezwykle o miasteczku, które w 1944 roku liczyło wszystkiego 3500 mieszkańców. Ze szkoły tej pamiętam jedynie, że moja klasa mieściła się na pierwszym piętrze, a ja siedziałem w niewygodnej drewnianej ławce ozdobionej dużym kałamarzem, ale żaden z nauczycieli nie zapadł mi w pamięć. Pojęcia nie mam, kto by to mógł być, skoro nas, polskich dzieci w wieku szkolnym, było początkowo, o ile mnie pamięć nie myli, zaledwie siedmioro. Mnie, jedynego siedmiolatka, zakwalifikowano od razu do klasy drugiej, gdyż była już dwójka innych dzieci po pierwszej klasie, a ja potrafiłem w miarę dobrze czytać i pisać. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że na razie znałem jedynie litery duże, wersaliki, i przez dłuższy czas tylko takie rozpoznawałem i ich używałem. Dodatkową trudność sprawiała mi, przyzwyczajonemu do ołówków i kredek, stalówka rondówka i wiecznie kapiący atrament. Nie jestem pewien, czy jeszcze w Nytychu nauczyłem się pisać normalnie, wiem jedynie, że przezwisko Drukarz ciągnęło się za mną jeszcze w prywatnej szkole pani Knoff w Podkowie Leśnej, do której mnie później zapisano. Sytuacji nie poprawiał fakt, że jako dziecko pracowite i zdolne po drodze do domu kopiowałem do zeszytu wszechobecne jeszcze niemieckie szyldy i napisy na ścianach, pisane oczywiście szwabachą, która to germańska kaligrafia niezwykle mi się podobała. Odkrywam je teraz na starych fotkach i pocztówkach: Baugeschäft Karl Neubert, Königlicher Hof, Bäckerei Otto Dzaack, Aktien Bierbrauerei, Molkerei Feller...

O dziwo, w czasie przedwojennej prosperity i rozkwitu miasteczka, kiedy mieszkańcy mieli tu swój mały, kwitnący Heimat, spotyka się wiele nazwisk polskich. Samulewski był mistrzem fryzjerskim, Tuchnowski prowadził krytą strzelnicę z atrakcjami i gastronomią, Rudsinski był współwłaścicielem składu budowlanego, Paul Gorsulowske naczelnikiem poczty, niejaki Dombrowski trzymał park samochodowy, a i to nie wszystko. Wśród nazwisk na płytach koło kościoła występują i inne.

Nie można zapominać, że ta kraina bywała również i w polskim władaniu. Po traktacie toruńskim w 1466 roku, a następnie od pokoju oliwskiego z 1660 aż do I rozbioru Polski w 1772 roku Żuławy znajdowały się w granicach Królestwa Polskiego i dwukrotnie następowała ich polonizacja wspierana przywilejami królewskimi. Kolejnym polskim epizodem w dziejach miasta było internowanie w tych stronach żołnierzy polskich (w tym sławnego pułku czwartaków), którzy przekroczyli granice Prus po upadku Powstania Listopadowego w 1831 roku. Miejscowy garnizon pruski pod dowództwem majora Arnima chciał ich oddać w ręce Rosjan na pobliskiej granicy, doszło nawet do potyczek, ale z jakim ostatecznie skutkiem – nie wiem. Polscy powstańcy byli jakby uprawnieni do odwiedzin, ale przez miasteczko maszerowali również Szwedzi, Francuzi Napoleona w drodze na Moskwę, a później goniący ich Kozacy Kutuzowa. W czasie II wojny światowej na obrzeżach miasta w drewnianych barakach znajdował się obóz jeńców angielskich. Byłem tam raz z kolegami, którzy zbierali po nich jakieś drobiazgi.

Moją pamiątką z tamtej wyprawy była jedynie mosiężna gałka, odkręcona z jakiejś dźwigni wąskotorowej lokomotywki, stojącej na pobliskiej bocznicy. Później przez kilka lat martwiłem się, jak lokomotywka da sobie radę bez tak pięknej i ważnej gałki.




1 Mowa tu o opowiadaniu Stół z tomu Byłem samotny i szczęśliwy Pawła Huelle (Rosner & Wspólnicy, Warszawa 2002). Świat mennonitów pojawia się również w innych utworach tego autora, m.in. Mimesis z tomu Pierwsza miłość i inne opowiadania (Puls Publications, Londyn 1996). Czytelników z okolic Warszawy z pewnością zainteresuje fakt, że ślady osadnictwa mennonickiego zachowały się także nad środkową Wisłą – na jej lewym brzegu, w okolicach wsi Kazuń Nowy i Wymyśle Nowe. Zob. Zdzisław Skrok, Mazowsze nieznane. Przewodnik dla poszukujących i niewtajemniczonych, Wydawnictwo Stanisław Kryciński, Warszawa 1999, s. 120-124 (przyp. red.).

2 Paweł Huelle, Wuj Henryk, op. cit., s. 178.



 <– Spis treści numeru