PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 52

Przejść próby

Kama

Rozmowa z Marią Stypułkowską-Chojecką









Miała Pani 19 lat, gdy wojna się skończyła.

Niecałe. Osiemnaście skończyłam we wrześniu 44 r.

Jak wyglądało Pani życie przed wojną? W domu Pani rodziców odbywały się spotkania harcerek na początku okupacji. Wiem to z książki Zbigniewa Damskiego pt. Najmłodsi od Parasola, przeczytałam ją jednym tchem. Napisana przystępnym językiem, o rówieśnikach dzisiejszych gimnazjalistów i licealistów. Przybliża postacie, historię pokazuje przez losy pojedynczych ludzi.

Namówiłam autora książki do jej napisania, bo znał tych, o których pisze, konsultował się też ze mną. Mimo kłopotów ze znalezieniem sponsorów, którzy sfinansowali jej wydanie, na szczęście zdążyła się ukazać, zanim autor ciężko zachorował.

Pytała pani o mój dom rodzinny. Byłam jedynaczką. Mieszkałam na Woli, a wychowana byłam tak, że jeśli mama wypuściła mnie w ogóle samą na podwórko, to mogłam się bawić tylko pod oknami naszego mieszkania. Dom nie był skanalizowany, woda znajdowała się w korytarzu, a WC było wspólne na podwórzu. Tak mieszkało się na Woli, to było typowe. Pamiętam, że przebudowa tego WC z drewnianego budyneczku na murowany była znacznym postępem. Poza tym śmietnik drewniany, trzepak – to elementy podwórka. No i pełno bawiących się, grających w piłkę dzieci. Dzieci były bardzo różne, bo w domu mieszkali i Polacy, i Żydzi, a właścicielem był Żyd, adwokat – spokojny, inteligentny, miły.

Należałam też do harcerstwa, w roku 1937 lub 1938 miałam wręczany krzyż harcerski, to była cała ceremonia. Przedtem, aby zostać harcerką, trzeba było na to zasłużyć, nie każda dziewczyna mogła nią zostać. Musiała wychowawczyni wyrazić zgodę, musiały być dobre oceny i właściwe zachowanie, kandydatka musiała wykazywać się też uspołecznioną postawą, nie mogła być samolubem. Te próby jakoś przeszłam ja i kilka moich koleżanek. Byłyśmy potem w jednym zastępie. Moja pierwsza zastępowa zaproponowała nam, żebyśmy prowadziły małe zeszyciki, w których będziemy codziennie pisały po jednej stronie plusy, po drugiej stronie minusy naszego zachowania w ciągu dnia, a wieczorem żebyśmy podliczały, czy było więcej plusów, czy minusów. Na kolejnej zbiórce tylko sprawdzała, czy prowadzimy te notatki i mówiła: „Tak trzeba”, jeśli zauważyła, że po większej liczbie minusów pojawiła się większa porcja plusów. Zachęcała w ten sposób do pracy nad sobą, nad swoim charakterem. Dużo było też ćwiczeń doskonalących spostrzegawczość i pamięć. Te wszystkie gry i zajęcia harcerskie bardzo mi się potem przydały.

Jak radziły sobie dzieci i młodzież na początku okupacji?

Gdy zaczęły się działania wojenne, dostałam informację, że drużyna ma pełnić służbę na Dworcu Głównym. Poszłam tam w mundurku harcerskim i zajmowałam się, zgodnie z poleceniem, kobietami z małymi dziećmi, które przyjeżdżały od strony zachodniej kraju. To było w pierwszych dniach września. Później szybki napór wojsk niemieckich i coraz częstsze naloty na Warszawę spowodowały, że nasze dowództwo postanowił, by dziewczęta nie chodziły przez miasto z Woli do Śródmieścia, ale organizowały czas dzieciom i młodzieży w środowisku zamieszkania. Tam, gdzie mieszkałam, było sporo dzieci, więc jak była chwila ciszy, tośmy się bawili na podwórzu, jak były naloty, zbierałam te dzieci w naszym korytarzu, bo wykombinowałam sobie, że w razie gdyby na podwórko spadł pocisk, będziemy lepiej osłonięci, bo zarówno ścianą frontową, jak i ścianą od naszego przedpokoju i nie zostaniemy ranni.

Już po kapitulacji Warszawy jakimś sposobem dowiedziałam się, że dwie koleżanki z mojej drużyny zostały ranne. Jednej trzeba było nogę amputować, a druga miała poszarpane mięśnie nogi i ręki. Leżały obydwie w domu przy ulicy Działdowskiej. Straszne było zobaczyć takie młode dziewczyny leżące i blade. Ta młodsza, jedenastoletnia, nie zapomnę, muszę to powiedzieć, mówiła do swojej matki, nauczycielki: „Mamo, czemu płaczesz? Przecież ja mam oczy – widzę, mam ręce – mogę coś robić, mam jedną nogę – będę miała protezę – będę chodziła. Ba, ja się nawet nauczę tańczyć. Ciesz się, że tylko to mnie spotkało!” Czy pani uwierzy, że ja podczas okupacji tę Jagodę uczyłam tańczyć i tańczyła tango i walczyka, chociaż oczywiście nie fokstrota. Ukończyła potem szkołę pielęgniarską i pracowała jako pielęgniarka.

Nie mieliśmy co jeść. Usłyszałyśmy z babcią, że gdzieś jest chleb rozdawany, więc poszłyśmy na taki plac, zwany Wenecją, gdzie były kiedyś huśtawki, karuzele dla dzieci, sala tańca dla dorosłych, parkiet, grała orkiestra. I na ten wówczas już pusty plac Niemcy przyjechali samochodem ciężarowym i rozdawali pieczywo. A z boku stał inny Niemiec i fotografował tę sytuację. Gdy to zobaczyłam, powiedziałam babci, żebyśmy wracały, bo nie chciałam być uwieczniona, jak z niemieckich rąk biorę chleb. Babcia nie oponowała, wróciłyśmy do domu. Wtedy tata z Woli poszedł na Pragę, bo się dowiedział, że tam gdzieś jest stołówka, z której przyniósł ziemniaki. Nie mieliśmy po prostu co jeść, było ciężko. Ale jakoś przeżyliśmy...

Początkowo szkoły były zamknięte. Zaczęłyśmy się między sobą kontaktować, my, dziewczyny z zastępu, przecież nie było nawet radia. Radioodbiorniki trzeba było oddać, kto tego nie zrobił, a Niemcy znaleźli, to go aresztowali. Rodzice mieli bibliotekę, więc bardzo dużo wtedy czytałam. Odnowiłyśmy nasze gry harcerskie. Razem z koleżankami z zastępu przyglądałyśmy się młodszym koleżankom i doszłyśmy do wniosku, że będziemy je uczyć języka polskiego. Jeszcze wtedy nauczyciele nie prowadzili tak zwanych kompletów, czyli tajnych lekcji. Myśmy je zapraszały do swoich mieszkań, kryjąc te nasze zamierzenia pod pozorem gier harcerskich. Potem spośród tych dziewcząt wyodrębniłyśmy te, które posiadały, moim zdaniem, niezmiernie ważne cechy dla harcerki w czasie okupacji. Nikt nam nie mówił, jakie to mają być cechy, same to sobie wyobraziłyśmy. I tak to prowadziłam dwa zastępy, mama o tym wiedziała, bo przychodziły do mnie do domu i uczyły się. A żebym mogła je czegoś nauczyć, to najpierw musiałam to poznać sama. Tak więc Historię literatury niepodległej Polski Ignacego Chrzanowskiego znałam w tę i z powrotem. Dzięki temu miałam piątkę z polskiego w szkole krawieckiej, do której później chodziłam.

Jedna z dziewcząt, które wtedy uczyłam żyje do dzisiaj, większość jednak zginęła w szpitalu na rogu Leszna i Karolkowej. Gdy ja przeszłam do „Parasola”, zastęp przejęła inna. Dziewczyny uczyły się wtedy niesienia pierwszej pomocy na zaawansowanym poziomie i poszły do szpitala jako sanitariuszki. A tam Niemcy wszystkie rozstrzelali. Leży dziś tam kamień wielki, polny, na nim tablica mówiąca, ile tam dziewcząt zginęło, większość była właśnie z mojego zastępu. Natomiast z pozostałych dziewcząt część przeszła razem ze mną do „Parasola”. Te ćwiczenia spostrzegawczości, umiejętności zapamiętywania i wyodrębniania faktów ważnych, o których wspominałam, bardzo nam się przydały.

Do tego słynnego batalionu wybierano tylko takie osoby, które zawsze wykonają zadanie i nie zostawią kolegi. Pani brała udział w opisywanych później wielokrotnie, a nawet filmowanych akcjach bojowych kompanii AGAT, potem przemianowanej na PEGAZ. Ich celem było wykonywanie wyroków śmierci, które wydało Polskie Państwo Podziemne na najwyższych rangą i najokrutniejszych zbrodniarzy z gestapo. Pierwszą, w której brała Pani udział, była akcja Weffels, a najsłynniejszą akcja na „kata Warszawy”, gen. Franza Kutscherę, znana powszechnie z filmu Jerzego Passendorfera Zamach. W takich niezwykle niebezpiecznych zadaniach uczestniczyła Pani aż siedem razy, prowadząc rozpoznanie i obserwację. Czy któreś z nich szczególnie Pani wspomina, choć wszystkie przecież w pewien sposób były szczególne?

Przede wszystkim te, w których nie zdołaliśmy wykonać zadania, które się nie udały. Nie doszła w ogóle do skutku akcja na Hahna, rozstawiana kilkakrotnie w Alejach Ujazdowskich, czekaliśmy tam bezskutecznie. Najbardziej dramatyczny przebieg miała akcja na Koppego, dowódcę SS i policji w Generalnej Guberni, przeprowadzona przez nas w Krakowie w lipcu 44 roku. Wymagała bardzo wielu przygotowań od strony wywiadowczej, czyli rozpoznania. Koppe jeździł trzema różnymi drogami, a więc różnymi ulicami i trzeba było utrafić z akcją w odpowiednie miejsce. Akcję rozstawiano, chłopcy stali na ulicach, ja byłam na posterunku, „Dewajtis” (Elżbieta Dziębowska) i koleżanki z Krakowa, które jak i my sygnalizowały – również. I tegoż dnia mieliśmy szczęście w nieszczęściu, że jechał tą właśnie trasą, więcej – jechał sam. Proszę wziąć pod uwagę napięcie czekającego żołnierza. Chłopcy czekali przy placu Zwierzynieckim, myśląc, że zobaczą najpierw obstawę, która zwykle jechała przed Koppem. Tym razem tej obstawy nie było, jechał sam. Druga rzecz nieprzewidziana: ten kolega, który zastawił drogę samochodowi Koppego, nie zrobił tego dostatecznie dokładnie, bowiem zajął jezdnię, pozostawiając wolny wąski pasek chodnika. Nasz samochód, półciężarowy duży chevrolet, obciążony kamieniami, żeby utrudnić przepchnięcie go, podjechał na wyznaczone miejsce, ale nie wjechał na chodnik. Widziałam, jak samochód Koppego przejechał obok niego i pojechał dalej. Po prostu go ominął. Myśmy wcześniej nie pomyśleli, że może być taka sytuacja. Poza tym, jak zeszłam z posterunku, a działo się to w kilka sekund po przejeździe Koppego, przejechała jego obstawa: odkryty samochód, w którym z każdej strony siedziało po trzech osobników. Gdy przypominam sobie filmy o Alu Capone i takie straszne twarze, okropne, takie zezwierzęcone – tak ci z obstawy właśnie wyglądali. Wystarczyło spojrzeć, a już się człowiek bał. Przejechali. Przeszłam przez ulicę w stronę „Dewajtis” i potem obie opuściłyśmy to miejsce, tak jak zostało ustalone. Byłyśmy przygnębione, bo wiedziałyśmy, że się akcja nie udała. Nie wiedziałam, co się stało z kolegami i koleżanką – nie wiedziałam w ogóle, że „Zeta” (Halina Grabowska) z nimi jedzie. Wróciłyśmy pociągiem do Warszawy, całkiem nieświadome, co się dalej stało w Krakowie. Później się dowiedziałam, że zginęli wtedy „Orlik” (Wojciech Czerwiński) i „Ali” (Stanisław Huskowski) – w potyczce ze ścigającymi ich Niemcami w okolicach Udorza, „Zetę” i kilku innych zamęczono w więzieniu w Krakowie.

To było na krótko przed powstaniem. Na drewnianym Kole, które dzisiaj nie istnieje, bo zostało spalone, mieszkali dwaj bracia Kusznerowie, „Granat” i „Sokół” (ten ostatni brał udział w akcji na Stamma). Mieli w swoim domu granaty, które polecono nam zabrać, mnie i koleżance „Tinie” (Halina Wojciechowska-Czaplicka). Zapakowałam te granaty w papier, obwiązałam sznurkiem, każda z nas zresztą robiła paczkę dla siebie. Pakując przewróciłam kałamarz z atramentem, niszcząc obrus, co mi jeszcze het po powstaniu wypominali. Ale przecież cały ich dom w powstaniu spłonął, więc o tym obrusie mówili tylko dla śmiechu. I stamtąd dorożką jechałyśmy na ulicę Gibalskiego; wysiadłyśmy wcześniej przy rogu Młynarskiej i Żytniej i dalej szłyśmy pieszo, bo konspiracja jeszcze obowiązywała i dorożkarz nie mógł wiedzieć, dokąd jedziemy. Szłyśmy więc Żytnią tuż przy murze cmentarza kalwińskiego. Nagle sznurek, którym była obwiązana paczka „Tiny”, pękł, granaty się wysypały na chodnik. Muszę tu wspomnieć, że skończyłam szkołę podchorążych „ Agricola”, byłam więc podchorążym, prowadziłam wykłady z posługiwania się bronią i znałam się na niej dobrze. Czym prędzej więc podbiegłam, sprawdziłam, czy są zawleczki, czyli takie zabezpieczenia przy granacie, niektóre poprawiłam, włożyłyśmy granaty z powrotem w papier i tak przytulone do siebie niosłyśmy je dalej razem z innymi paczkami. Przechodzący ulicą młody człowiek widząc, co się dzieje na chodniku, powiedział: „O, panie, źle się bawicie!” i czym prędzej uciekł. Nie pomógł nam, tylko uciekł. No, ale w końcu granaty nie wybuchły, przyniosłyśmy je na punkt, po czym skierowano mnie do służby.

A więc powstanie... Przeszła Pani cały szlak bojowy Batalionu „Parasol”.

Ponieważ po moim powrocie z Krakowa nie prowadzono już żadnych rozpoznań, przydzielono mnie do intendenta kompanii. To było na początku powstania. Miał on wtedy za zadanie wyposażenie oddziału w broń – bardzo mi to odpowiadało, znałam, jak na warunki konspiracyjne, wiele adresów. Okazało się jednak, że intendent tę broń, którą miał przyniesioną z różnych punktów, już rozdał i wobec tego intendenturę czeka inna praca, mianowicie... przygotowanie kolacji. Niech pani sobie wyobrazi, że ja, absolwentka „Agricoli”, kapral podchorąży (naszywki sobie sama pracowicie wyszyłam), w kuchni stoję i smaruję chleb jakąś marmoladą! Byłam tym zgnębiona. Tym, że nie jestem na linii, że nie pełnię jakiejś odpowiedzialnej funkcji. Dopiero jak przyniosłam jedzenie i picie na linię, zobaczyłam, jak się towarzystwo na to rzuciło! Drugiego dnia zgłosiłam się do dowódcy i powiedziałam, że chciałabym jakąś odpowiedzialniejszą funkcję, bo mój stopień i wiedza chyba upoważniają do tego. Ten powiedział: Proszę bardzo, jako łączniczka do „Radosława”. Tam była już „ Dewajtis”, moja przyjaciółka, no i posadzono nas w przedpokoju, a w pokojach, dwóch czy trzech, siedziało dowództwo. Więc siedzimy w przedpokoju, przyćmione światło, bo słaba żarówka, nudzę się i co to za służba? Niby łączniczka od dowództwa do dowództwa batalionu, ale nic mi nie każą robić, więc siedzę. Przesiedziałam tam dzień. Wracam do swego dowódcy i mówię: „No, jakże to! To nie jest praca dla mnie”. Popatrzył na mnie, powiedział, że na razie nic innego nie ma. Potem mi wykombinował coś, pobiegłam na linię i to w stronę mojego domu. On dobrze wiedział, gdzie mieszkam, zresztą mieszkał niedaleko, też na Lesznie. Poszłam tam, zobaczyłam moją mamę, zobaczyłam, co tam się dzieje, bo na pierwszym piętrze mojego domu było stanowisko ogniowe, był tam erkaem. Niemcy blisko. Jeszcze chyba ze dwa razy byłam w domu. Mama już wiedziała, że jestem w „ Parasolu”, tacie też powiedziałam. Mama uszyła opaski biało- czerwone. O białe płótno to było łatwo, po prostu z prześcieradeł, natomiast skąd wzięła czerwony materiał, nie wiem.

Nadszedł 5 i 6 sierpnia. Usłyszałam, że Niemcy następują, więc przeszłam z kolegami ulicą Karolkową do Leszna zobaczyć swój dom. Położyłam się na chodniku, by nie stanowić dobrego celu dla Niemców, wysunęłam się jeszcze bardziej. Wtedy ujrzałam, że dom płonie... Bardzo, ale to bardzo zachciało mi się zapłakać, ale jakże – to wstyd! I wtedy zapaliłam; to był mój pierwszy papieros w życiu. Oczy załzawiły, mogłam więc powiedzieć, że to z powodu dymu. Okazało się, że mama uciekła z naszego domu do innego, bliżej Karolkowej i wszyscy lokatorzy tak zrobili, ale później zostali stamtąd przepędzeni przez Niemców w stronę Koła. Mama jakoś się uratowała, babcia nie.

Innym razem, już na Czerniakowie, dostałam polecenie, abym poszła poszukać w piwnicach okolicznych domów chętnych do obrony przyczółka, bo będzie desant, a mamy bronić tego skrawka polskiej ziemi. Byli tacy, którzy powiedzieli, że już nie mają siły ani broni, więc zostali. Tych Niemcy zabili. Tylko ci, co zdążyli się przebrać w cywilne ubrania, uratowali się. My, reszta, zeszliśmy do kanału, w którym były dwie barykady. Okropne są to wspomnienia, całymi latami nie mogłam o tym mówić. Po wielu godzinach tonięcia w ściekach miejskich wyszliśmy na Mokotowie.

Po pierwszym wyjściu z kanałów na Śródmieściu (wtedy Śródmieście nie było jeszcze zrujnowane), gdy ujrzałam trawę, liście na drzewach, szyby w oknach, stojące w całości domy, kobiety schludnie ubrane i uczesane, byłam zdumiona. Również porządkiem i organizacją: wydawano obiady dla żołnierzy, działały punkty sanitarne, nawet gdzieś filmy wyświetlano i koncert się odbywał. Na Mokotowie też widać było próby uporządkowania życia – wierzyć mi się nie chciało po piekle Czerniakowa.

Jeszcze inne wspomnienie z tych dni, z września... Biegłam przez park Dreszera, kiedy lotnik niemiecki zniżył lot i zaczął strzelać z broni pokładowej. Czym prędzej schowałam się w krzakach, położyłam się obok jakiegoś człowieka, który już tam leżał. Tak przeczekałam atak. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, próbowałam go obudzić, ocucić, ale na próżno – nie żył. Nie wiem, czy dostał wcześniej, czy podczas tego ataku z samolotu. Zobaczyłam, że w polu widzenia leży jakaś teczka, podniosłam ją. Pytałam, czyja to teczka, ale ludzie uciekali, nikt nie słuchał. Zajrzałam do środka, nie było broni ani dokumentów, ale za to były – pomidory! W pierwszej chwili chciałam łapczywie zjeść je sama, ale uświadomiłam sobie, że na kwaterze są moje koleżanki i koledzy, którzy tak jak ja od początku powstania na pewno warzyw świeżych nie jedli. Poza tym był to dzień moich osiemnastych urodzin. Zaniosłam więc te pomidory na kwaterę, umyliśmy je i podzieliliśmy. Nie było ich dużo, skoro starczyło dla każdego po pół czy po ćwierć. To był mój powstańczy tort urodzinowy.

Niedługo potem po raz trzeci weszłam do kanału. Okazało się, że część drogi będzie ta sama co z Czerniakowa na Mokotów. Drogę oświetlała nam jedna świeczka. Właściwie każdy niezdrowy, bo ranny, poturbowany i ponad miesięczną walką już bardzo zmęczony. Przeszliśmy te dwie barykady w kanale, o których już mówiłam. Brudna woda stopniowo sięgała coraz wyżej, więc jeden z kolegów przenosił wszystkich niskich, do których i ja należałam. Stwierdziliśmy, że zabłądziliśmy, bo na ścianie miała być wskazówka, napis: „do Śródmieścia”, ale myśmy go nie widzieli. Może była pani na filmie Kanał. To film, który oglądałam wiele razy, dlatego że ta beznadziejność w kanale była oddana w sposób niezwykły. Inne zaś elementy wcale nie tak. Przeżycia okropne. Mam przecież świadomość, że idę w gnojowisku, półmrok, pić się chce, jeść się chce, oddychać się chce, a nie ma czym. Myślałam, że chyba już dłużej nie wytrzymam. Kolega pod bandażem na głowie miał pistolet. Powiedział, że jak nie wytrzyma, to sięgnie po ten pistolet i zastrzeli się. Dałam mu słowo, że mu w tym nie przeszkodzę, ale wymagałam, żeby on to samo zrobił dla mnie. Miałam wtedy osiemnaście lat... Ale jakaś nikła nadzieja, iskra nadziei mi towarzyszyła, że z tego jednak wyjdziemy. Dwóch kolegów, Mirski i Zojko, poszło naprzód, żeby poszukać drogi. Po długim czasie jeden z nich wrócił i powiedział, że ten kanał, przy którym siedzimy, to odgałęzienie, prowadzi do Śródmieścia, a prawie nad nami jest napis, którego szukaliśmy. Już w końcowej części drogi w kanale ciągnęłam za sobą erkaem i niosłam taśmę z nabojami na sobie, bo doszłam do wniosku, że ten erkaem i te naboje po wysuszeniu jeszcze nam się przydadzą.

Wreszcie wyszliśmy z kanału, mnie wyciągnięto na pasach, już nie miałam siły wyjść samodzielnie. Nie mogłam oddychać, wydawało mi się, że powietrze rozerwie mi płuca. Cuchnęłam i ubranie cuchnęło. Umyłam się co nieco, przebrałam, bo pod bandażem miałam przymocowaną spódnicę, bluzkę i majtki, więc mogłam się przebrać. Potem udałam się na poszukiwanie mojego ojca.

Znalazłam go. Opowiedziałam mu wszystko, co przeżyłam na Czerniakowie, na Mokotowie, w kanałach. I potem już niedługo, po kilkudziesięciu godzinach, ogłoszono kapitulację powstania... Trudno mi o tym mówić... Spojrzałam innymi oczami na zniszczone miasto, przypomniałam sobie koleżanki i kolegów, którzy zginęli, tych, którzy ciężko ranni poumierali. Widziałam znacznie więcej ciężko poranionych ludzi niż tych, którym mogłam dać skuteczną pomoc. Byłam całkowicie przybita. Wyszłam z Warszawy z cywilami.

Te rany duchowe się zagoiły. Minęło ponad sześćdziesiąt lat, szmat czasu... Te najtrudniejsze, najboleśniejsze wspomnienia omijałam. Na przykład na Starym Mieście koleżanka została ranna w brzuch i rękę. Gdy chciano jej zrobić opatrunek, odsunęła lekarza i powiedziała: „Zróbcie opatrunki tym, co przeżyją, bo ja nie przeżyję”. Rzeczywiście zmarła, bo rany w brzuch były śmiertelne. Takich sytuacji pamiętam wiele.

Czy na tym zdjęciu z powstania to Pani, jak zwykle uśmiechnięta? Między dwoma chłopcami, jeden z opatrunkiem na oku.

Tak, to ja, z tym paskudnym papierosem. A ten chłopak z opatrunkiem, wcześniej ranny (nie miał oka), po raz drugi został raniony na Czerniakowie, gdy się wychylił z okna. Krwawiącego zaniosłam na plecach do szpitala, osłaniali nas ogniem inni koledzy. A ten drugi to nie chłopiec, ale dziewczyna, tylko ma podpięte wysoko włosy, schowane pod furażerką. Nikt nie pamięta jej imienia. Pozostała tylko na zdjęciu.

Gdy skończyła się wojna Pani, nastolatka, miała za sobą ogrom przeżyć i doświadczeń. Jak rozpoczynała Pani życie „w cywilu”?

Okropnie. To było bardzo trudne. Nie dostałam się do obozu, uciekłam po powstaniu z takiego transportu grupowego, mieszkałam na wsi między Żyrardowem a Sochaczewem, potem stamtąd pojechałam do Częstochowy, bo dowiedzieliśmy się z ojcem, że mama jest w Częstochowie, więc tam pojechaliśmy, szczęśliwi, że jesteśmy we trójkę. Potem wróciliśmy do Warszawy.

Po krótkim czasie ojciec pojechał na zachód w poszukiwaniu pracy, myślał, że może tam się zaaklimatyzuje. Koledzy z „ Parasola” zaczęli się spotykać i w ten sposób zaczęłam spotykać się z moim przyszłym mężem, nie wiedząc oczywiście, że to będzie mój mąż. Chłopak dał się wciągnąć do powojennej konspiracji, do której ciągoty mieliśmy wszyscy. Został aresztowany, zresztą wiedzieliśmy, że rozpoczęły się aresztowania wśród kolegów z „Parasola”. W mieszkaniu państwa Chojeckich było wiele obciążających materiałów, wśród nich pistolet, który leżał w bieliźniarce między bielizną, była też pepesza, która stała obok bieliźniarki z grubsza opakowana, żeby nie było widać, co to jest, jak się wyjdzie na ulicę, no i w biurku mnóstwo ulotek, jakieś gazetki itp. Zresztą pepesza nikomu się do niczego nie przydała ani razu, a pistolet chyba tylko do tego, że jak się o nim dowiedziałam, to strzelałam z niego w gruzach, bo chciałam pokazać Chojeckiemu, jak ja dobrze strzelam. Potem mój przyszły teść odniósł pistolet do ubecji i Chojeckiego zwolniono. Kiedy ukąszenia pcheł się na nim zagoiły (jeszcze nigdy nie widziałam człowieka, który by miał tyle ukąszeń pcheł na ciele i tyle pcheł, i wszy na sobie, co on wtedy), wyjechaliśmy do Wrocławia. I tam zamieszkaliśmy w willi poniemieckiej, zajętej przez wdowę po zmarłym z ran koledze z „Parasola”. Właściciele egzystowali w suterenie, a my w pokojach – ja się bardzo źle czułam, gdy widziałam tych Niemców, którzy mają wyjechać, zostawić swój dom... Wiedziałam, co to znaczy nie mieć domu, bo ja już w Warszawie go nie miałam...

Wróciliśmy do Warszawy i w listopadzie 1949 r. wzięliśmy ślub w kościele Karmelickim. Przysięgliśmy sobie, że się będziemy uczyli, bo ja miałam przecież tylko małą maturę i mój mąż także. Ustaliliśmy, że najpierw on zdobędzie zawód, a ja w tym czasie będę pracowała, a potem moja kolej. Pracowałam w Orbisie, urodziłam mego starszego syna i wtedy zajęłam się jego wychowaniem. Potem miałam drugiego syna, który urodził się w 1954 r. Przez jakiś czas zajmowałam się domem i dziećmi, jednak w końcu postanowiłam, że trzeba się czymś zająć. Pracowałam w komitecie rodzicielskim szkoły i tam mnie zatrudniono w tej szkole, w świetlicy i wpadłam na pomysł, że muszę wreszcie zdać maturę. Zdałam i wtedy dyrektor spytał mnie, czy nie wybieram się na studia.

A ja już wtedy, w roku 1963, latek miałam niemało, więc na studiowanie wymarzonej medycyny było za późno. Wybrałam pedagogikę. Na egzaminie wokół mnie siedzieli tak młodzi ludzie, że nieomal mogliby być moimi dziećmi. Jak ja się głupio wtedy czułam! Studia skończyłam z wynikiem bardzo dobrym i oceną ogólną celującą, ze specjalizacją polonistyka, z rozszerzonym – na moje życzenie – programem psychologii. Po prostu chodziłam na dodatkowe zajęcia, przede wszystkim wykłady, z psychologii. A więc ten dyrektor miał rację, kierując mnie na studia. Miałam trudne życie osobiste i było mi wtedy ciężko, ale moje ukochane dzieci mi pomagały.

Po pewnym czasie okazało się, że potrzeba kierownika Redakcji Pedagogiki i Psychologii w Państwowych Zakładach Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych, ponieważ dotychczasowy przeszedł do PWN–u na podobne lub wyższe stanowisko. Dostałam propozycję, żebym była p.o. kierownika, a później w krótkim czasie zostałam kierownikiem. Miałam zespół liczący 10–12 osób i niejednokrotnie ponad 50 tytułów wydawanych rocznie. Bardzo lubiłam tę pracę, odnajdywałam się w niej i myślę, że wśród tych autorów, z którymi miałam kontakty, zapisałam się chyba dobrze. Pracowałam na tym stanowisku przez 15 lat. Ponieważ utrzymywałam dom i dwoje dzieci, musiałam jeszcze szukać dodatkowych źródeł zarobku, czyli biegałam z wykładami z ramienia Towarzystwa Wiedzy Powszechnej dla nauczycieli. Jeśliby mnie pani zapytała, kiedy nauczyłam się mówić swobodnie, to właśnie wtedy. Musiałam mówić z sensem, krótko i tak, żeby trafiać do słuchaczy. A z początku nie zawsze mi się udawało.

Nie wszyscy kombatanci chcą opowiadać o przeszłości, nie wszyscy chcą do tego wracać. Pani utrzymuje przyjazne kontakty z wieloma szkołami, nie odmawia spotkań z różnymi środowiskami...

Na te straszne wojenne wspomnienia nałożyły się wspomnienia późniejsze, niejednokrotnie bardzo piękne. Radość, zadowolenie... Mam dwóch synów, z których jestem dumna. Obaj byli związani w czasach PRL–u z demokratyczną opozycją. Starszy Mirosław był szefem podziemnego wydawnictwa NOWA.
Tak się złożyło, że w domu nie rozmawiałam z synami na te tematy, bo dla nich powinnam być wzorem z dnia dzisiejszego, a nie z przeszłości – tak to rozumiałam. Nie rozmawiałam o takich sprawach, chyba że mnie pytali, ale wtedy raczej odsyłałam do książek, bo tam przekaz jest bardziej zobiektywizowany niż mój własny.
Miałam za to częste kontakty z harcerzami, rozwinęłam więc dobre kontakty z młodzieżą i nauczycielami. Zapraszano mnie na różne uroczystości harcerskie, potem szkolne. Przyznano mi nawet Order Uśmiechu, z którego jestem bardzo dumna. I tak do dziś trochę się z młodzieżą spotykam.

Jeżeli teraz jestem gdzieś zapraszana, a siły i zdrowie mi na to pozwalają, to idę, dlatego że – powiem to bardzo górnie – chciałabym, aby pamięć o moich kolegach i koleżankach, o ich nastawieniu do obowiązków, do życia, do wolności, do tego, co dla nich było święte – żeby to przetrwało w pamięci ludzkiej. To jest ważniejsze niż pomnik kamienny. Poza tym, czy wszystkim zdołamy wystawić pomniki?

Serdecznie dziękuję Pani za rozmowę.


Opracowała: Kalina Sobczyńska



Wspomnienia „Kamy” można znaleźć także w internecie, na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego pod hasłem: Historia mówiona.

Maria Stypułkowska–Chojecka, wojenny pseudonim „Kama”, podczas okupacji uczestniczka akcji bojowych skierowanych przeciwko szczególnie groźnym funkcjonariuszom gestapo, w Powstaniu Warszawskim łączniczka i sanitariuszka Batalionu Parasol, odznaczona krzyżem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, krzyżem oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.



 <– Spis treści numeru