Co pewien czas myślę o naszym niedocenionym pisarzu metafizycznym,
twórcy eseju filmowego, krytyku współczesności.
Chcę go przypomnieć, bo to już 11 lat, jak wydał ostatnią książkę.
Minęło 17 lat od czasu premiery jego ostatniego filmu. Wyrosło już
kolejne pokolenie. Dziś, gdy sława pisarska trwa rok, kilkanaście lat
milczenia jest wiecznością. Mówiono o nim jako o twórcy tematu
wojennego. Gdy odmienił swój wizerunek i zaczął pisać o sobie
i kolegach po piórze, recenzenci ubrali go w maskę ironisty. A on
grzecznie się z tym zgodził i przyjmował różne pozy. Wcielał się więc
w piewcę Wileńszczyzny, gardzącego Warszawą lub kibica warszawskich
literatów, sentymentalnego kochanka, prostaczka wioskowego, gawędziarza
szlacheckiego, surowego krytyka dawnej opozycji.
Wreszcie w latach 90. paryska „Kultura” ogłosiła, że uznano go za
pisarza najbardziej przecenionego. I Konwicki oklapł, zapadł się
w sobie.
Po napisaniu „Pamfletu na siebie”, powielającego dawną
formę pseudo-raptularza (znaną z „Kalendarza i klepsydry”,
„ Wschodów i zachodów księżyca”, „Nowego Światu i okolic”, oraz „
Zórz wieczornych”), zamilkł. Od tego czasu nie publikuje. Udzieli
czasem wywiadu, wystąpi w filmie dokumentalnym, będzie bohaterem książki
„Pamiętam, że było gorąco”, ale sam już nie pisze. Czy to wynik
jakiejś niemocy twórczej, czy niechęć do samej czynności pisania?
Tadeusz Konwicki jest autorem piętnastu powieści (za najlepsze uważam
„Sennik współczesny”, „Kronikę wypadków miłosnych” i „
Bohiń”), reportażystą, eseistą i autorem pseudodiariuszy, czy – jak
je nazywają niektórzy – sylw (od silva rerum, oczywiście).
Tworzył powieści współczesne, historyczne, collage rozmaitych form,
dzieła postmodernistyczne. W latach 50., 60. pisał scenariusze filmowe,
z których „Zimowy zmierzch” zrealizował Stanisław Lenartowicz.
Wizja reżysera tak rozmijała się z wyobrażeniem autora, że Konwicki
postanowił sam reżyserować. Nakręcił ascetyczny „Ostatni dzień
lata” oraz film partyzancki „Zaduszki”, a później dwa najlepsze
filmy w swoim dorobku: „Salto” i „Jak daleko stąd, jak
blisko”. W 1981 roku sfilmował „Dolinę Issy” według prozy
Miłosza, a w 1989 roku „Lawę”, wariację na temat „Dziadów”.
(W 1972 roku powstał jeszcze scenariusz do filmu „Trochę apogeum”,
ale „Literatura” druk przerwała, a film nie powstał).
Pisarz adaptował również powieści innych autorów: Prusa, Dygata,
Stryjkowskiego: „Faraona”, „Jowitę” i „Austerię”.
Napisał scenariusz według „622 upadków Bunga” Witkacego. Film na
podstawie powieści miał kręcić Jan Lenica, grafik, reżyser filmów
animowanych, a prywatnie szwagier Konwickiego. Władze cofnęły
pozwolenie na realizację.
W latach 80. poświęcono Konwickiemu film „Przechodzień”
w reżyserii Andrzeja Titkowa, sfilmowano także dwie jego powieści („
Kronikę wypadków miłosnych” i „Małą apokalipsę”). Dotychczas
ukazały się także dwie książki na podstawie rozmów z pisarzem. To dużo
jak na outsidera literatury i filmu.
O Tadeuszu Konwickim pisano wiele. Był autorem niezwykle popularnym,
zwłaszcza u progu lat 90. Autorzy recenzji i esejów poświęconych
twórczości Konwickiego na ogół adorowali twórcę „Sennika
współczesnego”. Jedni pisali na klęczkach, inni – zwłaszcza, jeśli
autor recenzji należał, jak Krzysztof Teodor Toeplitz, do obozu
przeciwników politycznych pisarza – krytycznie, niemal zjadliwie.
Dyrektywy partyjne w 1968 roku pozwalały na publikację jedynie
nieprzychylnych recenzji z „Wniebowstąpienia”, teksty pochwalne
cenzura zatrzymywała. Analizowano bowiem twórczość Konwickiego (jak
wielu innych pisarzy w PRL) pod kątem poglądów, a nie walorów
literackich. Tak też badał twórczość pisarza Stanisław Bereś, autor
rozmowy z Tadeuszem Konwickim („Pół wieku czyśćca”). Rzadko
pojawiały się artykuły czy większe publikacje utrzymane w tonie
obiektywnym, zgłębiające także wizję pisarza, jego język, formy
literackie itd. Za przykład w miarę obiektywnej książki o Konwickim –
filmowcu uważam opracowanie Jacka Fuksiewicza z 1967 roku.
Największe zainteresowanie twórczością Tadeusza Konwickiego przypadło
na lata 60. (po ukazaniu się „Sennika współczesnego”, kiedy
powieść została książką stycznia 1964 roku) oraz 70., kiedy w roku 1976
wydano „Kalendarz i klepsydrę”. Raptularz Konwickiego wywołał
towarzyski skandal, bowiem pisarz wspomniał w nie zawsze korzystnym
kontekście wielu znanych i uznanych przez władze twórców, plotkował
o Dygacie i Łapickim, przyznał się do tego, że był stalinowcem. Krótki
okres ponownego zainteresowania prasy przypadł na przełom lat 80. i 90.
gdy oficjalnie publikowano jego książki z drugiego obiegu („Małą
apokalipsę”, „Wschody i zachody księżyca”), a także gdy ukazały
się „Bohiń” i „Zorze wieczorne”.
W czerwcu tego roku Tadeusz Konwicki obchodził swoje 80. urodziny.
Pokolenie, do którego należał i o którym nakręcił swój pierwszy film
rówieśnik pisarza Andrzej Wajda, powoli schodzi ze sceny. Wielu kolegów
i przyjaciół Konwickiego odeszło. A było to ostatnie pokolenie, które
przeżyło świadomie lata Polski międzywojennej i które ukształtowała
hekatomba narodu w latach II wojny światowej. „Rzadko się zdarzało
w naszej historii, żeby jakieś pokolenie zostało ukształtowane tak
wyraziście jak przedwojenna generacja gimnazjalistów i licealistów
z końca lat trzydziestych” – pisał Konwicki w „Zorzach
wieczornych”.
Pokolenie to miało swój styl. Nie wolno było kłamać, chwalić się,
„okazywać nadmiaru uczuć”. Było to pokolenie zatrute przez
literaturę, później okazało się też zatrute przez ideologię.
Dla Tadeusza Konwickiego i jego rówieśników dramatycznym przeżyciem
było załamanie się przekonań patriotycznych. Dał temu wyraz w pierwszej
powieści „Rojsty”, w której były akowiec potępiał partyzantkę
akowską i z niechęcią pisał o Polsce międzywojennej. Ukazywał też
nieprawdziwy obraz Armii Radzieckiej.
Po latach przyznał, iż „Rojsty” były pamfletem na AK i brakiem
wiary w sens patriotyzmu. Było to doświadczenie wielu rówieśników
autora „Rojstów”.
W czasie wojny należał do konspiracji akowskiej, brał udział
w nieudanych walkach o Wilno, od listopada 1944 roku do kwietnia roku
następnego był w oddziale partyzanckim, który walczył przeciw NKWD. Gdy
przedostał się do Lublina, nie kontynuował walki. A przecież walczyły
tam zbrojne oddziały, do dużej bitwy z NKWD i UB doszło pod Puławami
w maju 1945 roku. Jest to zagadkowy okres w jego życiu.
Obrazy wojny pojawiają się w wielu powieściach Konwickiego: w „
Rojstach”, „Władzy” (cały wątek partyzancki z tej powieści znalazł
się potem w filmie „Zaduszki”), w powieści „Z oblężonego
miasta”, reminiscencje wojenne są w „Senniku współczesnym”, „
Nic albo nic”, „Zorzach wieczornych”. Akcja „Kroniki wypadków
miłosnych” rozgrywa się u progu przeczuwanej II wojny światowej
i zagłady dawnego świata, polskiej Wileńszczyzny, z jej obyczajowością
i kulturą. Wojna jest obecna także w filmach Konwickiego: realnie
(„Zaduszki”) lub jako wspomnienie, czy źródło późniejszych postaw
i problemów („Salto”, „Jak daleko stąd, jak blisko”).
W „Pamflecie na siebie” pisarz wyznał: „Brałem udział
w mordach na ludziach, przecinałem bliźniemu prawem kaduka nić jego
życia...”. W jego twórczości występuje charakterystyczny motyw
trzech-czterech ludzi chodzących za bohaterem z wyrokiem za jego
zdradę. Tak jest w powieściach „Władza” i filmie „Zaduszki”, w „
Senniku współczesnym”, w „Nic albo nic”, w filmie „Jak daleko
stąd, jak blisko”.
Społeczeństwo zmęczone wojną i walką pragnęło spokoju. Andrzej
Kijowski w tym upatrywał akces wielu pisarzy do nowej władzy. „
Pragnienie pokoju wewnętrznego powodowało, że ludzie ulegali
niepopularnej doktrynie, że współpracowali od początku z władzą, że
wyrzekali się swoich dawnych związków, wiary, przekonań, nadziei, że
zaprzeczali swojej przeszłości – po to tylko, ażeby uchronić kraj,
rodzinę, siebie od nieszczęść”. Tadeusz Konwicki trochę inaczej
tłumaczył swój akces do komunizmu. W „Pół wieku czyśćca” mówił, że
w 1945 roku „cała Europa stała na lewo”, wspominał: „Na nowo
się narodziłem i znalazłem w innym życiu”. Po wojnie stał się innym
człowiekiem.
W 1945 roku początkowo kręcił się koło krakowskich kościołów.
(„Pamiętam, że było gorąco”). Mógłby więc podjąć współpracę z innymi
pismami, z „Tygodnikiem Powszechnym”, a nie „Odrodzeniem”,
a być może jego droga do opozycji byłaby krótsza.
W Polsce wobec terroru NKWD, UB i KBW do wyjątkowych należała (wśród
tych, którzy zrobili karierę w PRL) postawa wierności ideałom
niepodległości i tradycji wolnego słowa. Jednak znaleźli się tacy.
Warto więc przypomnieć nazwiska filozofów: Henryka Elzenberga,
Władysława Tatarkiewicza, pisarzy: Jana Parandowskiego, autora świetnej
„Alchemii słowa” z 1951 roku, Leopolda Staffa, który w okresie
stalinowskim ogłosił awangardowy tom „Wiklina”. Kazimierz
Moczarski i Paweł Jasienica znaleźli się w więzieniu, Wojciech Bąk
trafił do... zakładu psychiatrycznego. Pozbawiono majątku Ludwika
Hieronima Morstina, domiarem doprowadzono do ruiny majątkowej Jerzego
Szaniawskiego. Z rówieśników pisarza warto wymienić Zbigniewa Herberta,
który wypisał się ze Związku Literatów Polskich i pracował jako
kalkulator-chronometrażysta (zarówno nazwa jak i zajęcie były
absurdalne) w spółdzielni inwalidów „Wspólna Sprawa”). Również
Miron Białoszewski wybrał w tym okresie milczenie.
Widać, że w najcięższych czasach znaleźli się pisarze i uczeni, którzy
sprzeciwili się ideologii stalinowskiej, a niektórzy zapłacili za to
ogromną cenę. Wielu rówieśników Konwickiego, działaczy ZMP, poparło
ideologię komunistyczną, współtworząc poetykę socrealizmu. Tadeusz
Konwicki był również autorem kilku utworów socrealistycznych: reportażu
„Przy budowie” (1950), nagrodzonego Państwową Nagrodą Literacką
i wydaną ponownie w 1951 roku w książce zbiorowej „Budujemy” (wraz
z Zalewskim i Woroszylskim), powieści „Władza” (1954) i „
Z oblężonego miasta” (1956).
Opowiedzenie się pisarza za komunizmem nie gwarantowało spokoju od
ingerencji cenzury, zwłaszcza, że to, co oficjalnie było słuszne w roku
1951 (odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne frakcji Gomułki),
w 1955 roku było już passé.
Nie chcę zajmować się twórczością socrealistyczną Konwickiego. Nie
chcę też mu tego wypominać, bowiem sam o tym napisał w „Kalendarzu
i klepsydrze”. Chodzi o atmosferę lat debiutu. Konwicki włączył się
w nurt twórczości socjalistycznej, został członkiem redakcji lewicowego
„Odrodzenia”. Jako były akowiec stanowił cenny obiekt wychowawczy
dla starszych komunistów. Otrzymał mieszkanie w Warszawie, etat w „
Nowej Kulturze”. Pisał tam recenzje z filmów oraz felietony sportowe.
W 1991 roku Tadeusz Konwicki wspominał, że w okresie stalinowskim
opowiadał się za „inżynierią społeczną, która się nazywała
komunizmem”. Chciał, żeby świat był lepszy. W opowiadaniu „Przy
budowie” wzywał do lepszej organizacji pracy, usunięcia bumelantów
i szkodników, do przekonywania niezdecydowanych. Konwicki sam brał
udział w budowie Nowej Huty i realia znał dosyć dobrze. W 1950 roku co
szósty członek ZLP uczestniczył w akcjach terenowych i zdobywał
doświadczenie na budowach, wśród robotników czy w kołchozach.
O swojej postawie w okresie stalinizmu pisał: „Byłem łotrem, ale
chyba nie na tyle okazałym, żeby teraz pchać się do pierwszych
szeregów” („Wschody i zachody księżyca”). W rozmowie ze
Stanisławem Beresiem pisarz przyznał: „Gryzła mnie myśl, że jestem
kolaborantem”.
Opowiedzenie się za nową rzeczywistością było lekarstwem na upiory
wojny. Twórczość Konwickiego z lat 50. jest łagodna. Styl, słownictwo,
nastrój, nie mają w sobie nic z agresji innych pisarzy. Konflikty
opisywane są językiem niemal poetyckim. Najdobitniejszym tego
przykładem jest „Godzina smutku”, w której atmosfera melancholii
dominuje, a akcent epoki widać w tym, iż o romansie dyskutuje się na
zebraniu partyjnym. Za tę książeczkę atakował pisarza Ważyk.
Język łagodnej melancholii pojawia się również w scenariuszu „
Zimowego zmierzchu”. Z czasem pisarz ma coraz więcej wątpliwości,
którym daje wyraz w powieści „Z „oblężonego miasta”.
Dla niego rok 1956 był szokiem. Konwicki nie chciał uznać przemian
i tzw. odnowy. Chociaż nie był przecież radykalnym stalinistą, to chyba
najgorzej przeżył przełom październikowy. O roku 1956 mówił: „Nie
mogłem się pogodzić z tym, co mnie spotkało” („Pół wieku
czyśćca”). „Była to katastrofa mojego myślenia, naiwności,
oczekiwań...”. W książce „Pamiętam, że było gorąco” pisarz
opowiadał: „W 1956 roku uległem osłupieniu i konsternacji, że tak
szybko zmieniało się myślenie w moim otoczeniu. Te gwałtowne,
koniunkturalne zmiany w ludziach po prostu zbiły mnie z pantałyku”. On
się nie zmienił, gdy koledzy raptownie zaczęli głosić poglądy, które
jeszcze wczoraj zwalczali. „Nagle starzy teoretycy socrealizmu
stawali się gwałtownymi przeciwnikami tego kierunku”.
W 1956 roku Konwicki został kierownikiem literackim zespołu filmowego
„Kadr”. Jako twórca linii literackiej „Kadru” przyczynił się
do powstania „Kanału”, „Popiołu i diamentu”, „Deszczowego
lipca”, „Pociągu”, „Krzyża Walecznych”, „Do widzenia, do
jutra”, „Matki Joanny od aniołów”, komedii „Giuseppe
w Warszawie”. Był też odpowiedzialny za skierowanie do produkcji
słabych scenariuszy, z których powstały filmy nieudane („Samson”,
„Upał”) lub tendencyjne („Lotna”). Jako kierownik literacki
zespołu filmowego wszedł w świat filmu. W 1957 roku nakręcił swój
pierwszy, na poły amatorsko realizowany film „Ostatni dzień lata”.
Narodziny Konwickiego pisarza (tego, jakiego najbardziej znamy
i najbardziej cenimy) nastąpiły kilka lat później. Pierwszym zwiastunem
była książka „Dziura w niebie”. Pisarz sięgnął po raz pierwszy do
okresu swego dzieciństwa i do zapamiętanych krajobrazów. („
Przedsiębiorę daleką podróż. Powracam tam, skąd kiedyś wyszedłem, albo
raczej – skąd mnie wygnano”). W obliczu klęski życiowej pisarz
przeżył regres psychiczny i wrócił do świata bezpiecznego,
przedwojennego, do swojej podwileńskiej doliny. Postanowił zwrócić się
„w kierunku trochę metafizycznym i trochę przewrotnym” – wyznał
w 1972 roku. Jak zauważył Jacek Fuksiewicz, Konwicki chciał nadać
porządek własnej przeszłości, rozeznać się w sensie własnej biografii.
W 1965 roku pisarz powiedział: „Każdy autor wraca do czasów
młodości, kamuflując to różnymi sposobami literackimi. Wojna zabrała
nam kawał życiorysu, lata, w których najintensywniej się wszystko
przeżywa”. Po latach dodał: „Cała nasza wiedza o świecie (...)
czerpie się głównie z pierwszych lat”.
„Dziurę w niebie” Konwicki nazwał książką wymierzoną przeciwko
obalaniu fikcji. Ale przede wszystkim było to sięgnięcie pamięcią do
kraju dzieciństwa. Tam młodzi bohaterowie przeżyli w ciągu kilkunastu
lat całe życie, potem będą już tylko wspominać i wegetować. To bardzo
proustowskie.
Wileńszczyznę opisywał w kolejnych książkach (w sposób zakamuflowany
w „Senniku współczesnym”), aż po „Pamflet na siebie”. Przez
lata ten temat wywoływał u czytelników oddźwięk, bo to wszak serce
polszczyzny z „Pana Tadeusza” i kraj utracony, bo piękno
krajobrazu, magia miejsc, w których żyło wiele narodów.
Książką „Sennik współczesny” pisarz osiągnął dojrzałość
artystyczną. Zgodnie z modą lat 60. stworzył powieść konceptualną –
to czytelnik miał sobie ułożyć los bohaterów i zinterpretować znaczenie
wszystkich tropów i znaków. W powieści, jak w napisanym zaraz potem
scenariuszu do filmu „Salto”, Konwicki podważa wiarygodność swoich
bohaterów, obnaża ekshibicjonizm ludzi, którzy z martyrologii narodowej
uczynili swój sposób życia. Ujawnia fałsze polskiej rzeczywistości lat
60. „Salto” to drwina z polskiej szkoły filmowej i z kombatanctwa.
W tym czasie Jacek Fuksiewicz pisał: „Wszyscy bohaterowie
Konwickiego mają jedną i tę samą biografię – jego własną. Każda
postać jest jej nowym wariantem, nowym wcieleniem, nowym porachunkiem,
nowym aktem ekshibicjonistycznym. A równocześnie kolejnym aktem
psychoterapii, przezwyciężeniem obsesji i kompleksów drogą ogarnięcia
ich przez formę artystyczną...” To prawda, ale wówczas jeszcze tego
jasno nie było widać. Dopiero, jak się doda wątki z powieści „Nic
albo nic”, z filmu „Jak daleko stąd jak blisko” (co to byłaby za
rewelacyjna powieść, gdyby zamiast scenariusza Konwicki zrobił z tego
pomysłu książkę), „Kronikę wypadków miłosnych”, otrzyma się mozaikę
wariantów biografii pisarza, epizodów z prawdziwego życia i sytuacji
wymyślonych, lecz zgodnych z atmosferą tamtych czasów.
Bohaterowie utworów Tadeusza Konwickiego są chorzy, gorączkują
(„Dziura w niebie”, „Sennik współczesny”, „Kronika wypadków”,
„Mała apokalipsa”), mają uraz czaszki i tracą pamięć („
Wniebowstąpienie”, „Nic albo nic”, „Czytadło”). Noszą często
te same nazwiska (Krywko w „Zimowym zmierzchu” i „Dziurze
w niebie”, Karnowski we „Wschodach i zachodach księżyca”, „
Zorzach wieczornych” i „Czytadle”). Wygląda to więc na natręctwo.
Pisarz przyznał kiedyś, że dla niego literatura ma znaczenie
terapeutyczne. Powiedział: „Ciągle dokonuję usensownienia
własnej egzystencji” („Pół wieku czyśćca”). „Ja jestem
związany ze swoją generacją. Nie mam ambicji nagle się teraz
odmienić”... („Pamiętam, że było gorąco”).
A jednak odmieniał się. W połowie lat 60. napisał „
Wniebowstąpienie” – powieść warszawską o atmosferze epoki Gomułki.
Bohater utracił pamięć i może przyjąć dowolne losy przeciętnego Polaka.
Styka się zarazem z upiorami pamięci, z nieboszczykami, którzy w scenie
finałowej, niczym na balu u Wolanda chcą wzlecieć do
nieba. Podobny pomysł – spotkanie z dawno nie widzianymi
przyjaciółmi, zmarłym ojcem, bliskimi, z tym, którego zabił i tym, który
popełnił samobójstwo (również częsty motyw w prozie Konwickiego)
znajdziemy w filmie „Jak daleko stąd, jak blisko”.
Po 1966 roku Tadeusz Konwicki oddał legitymację partyjną i zaczął
uczestniczyć w działaniach opozycyjnych. Podpisywał petycje w obronie
relegowanych studentów w 1968 roku, w sprawie represji wobec uczestników
wydarzeń 1976 roku.
Po 1968 roku został usunięty z „Kadru”. Pracował potem w zespole
„Kraj” i „Pryzmat” (do jego rozwiązania w 1977 roku).
Od „Wniebowstąpienia” Warszawa i środowisko
literacko-towarzyskie stolicy zaczęło odgrywać znaczącą rolę w twórczości pisarza. „
Warszawę opisuję tylko dlatego, że w niej mieszkam i chcę temu w jakiś
sposób dać wyraz. Ona mnie nic nie obchodzi” – powiedział
w „Pół wieku czyśćca”. W „Kalendarzu i klepsydrze”
napisał: „Zawsze czułem się tutaj, w nowej ojczyźnie – Warszawie
– trochę cudzoziemcem”. Dodajmy: na Wileńszczyźnie pisarz mieszkał
19 lat, w Warszawie 59! Ale te pierwsze lata były intensywniej
przeżywane i do nich stale odwołuje się w kolejnych książkach.
Konwicki wykreował Wileńszczyznę, czy szerzej dawną Litwę na kraj
geniuszy, proroków, prawdziwej kultury. Gdy początkowo odrzucał
tradycję II RP, to w latach 70. i później obwołał Wileńszczyznę
przedwojenną krajem uczciwości, w którym ludzie mają swój etos. „
Poprzez Wileńszczyznę łatwiej przypomnieć ku pokrzepieniu serc to
wszystko, co było ładne w dawnej Polsce”. („Pamiętam, że było
gorąco”).
Konwicki często pisał o literaturze polskiej w takim tonie, jakby
w centrum Polski była pustynia.
W roku 1977 zaczął pisać w drugim obiegu. Powstały: „Kompleks
polski”, „Mała apokalipsa”, „Wschody i zachody księżyca”,
„Rzeka podziemna, podziemne ptaki”. „Mała apokalipsa” opowiada
o agonii Polski w okresie późnego Gierka.
Warto pamiętać, że jednocześnie oficjalne wydawnictwa wznawiały
dawniejsze książki Konwickiego. Ukazywały się: „Kronika wypadków
miłosnych”, „Sennik współczesny”; w 1982 roku wyszło nowe wydanie
książki „Zwierzoczłekoupiór”.
Rok po wydaniu „Małej apokalipsy”, w której pisarz ukazał schyłek
państwa komunistycznego i upadek społeczeństwa, powstała Solidarność.
Nie znamy literackiego opisu reakcji pisarza na to niezwykłe wydarzenie.
Kolejny raptularz Konwicki zaczął pisać w styczniu 1981 roku.
Stwierdził w nim: „Idee socjalizmu, doktryny komunizmu
skompromitowały się na naszych oczach. Mamy wreszcie spokój” („
Wschody i zachody księżyca”). Ta książka jest intymnym zapisem roku,
jego wahań od euforii po zmęczenie, od nadziei po przeczucie klęski.
W tym samym 1981 roku Konwicki zrealizował film „Dolina Issy”.
Premiera odbyła się w roku następnym.
„Wschody i zachody księżyca” przynoszą reakcję pisarza na
wprowadzenie stanu wojennego. Tadeusz Konwicki pisał: „Stan
wojenny. Pośrodku sytej, nażartej, trochę znarkotyzowanej, rozwydrzonej
niebywałym dobrobytem Europy, stan wojenny. Martwe telefony, nieczynne
urzędy, rozwiązane związki, stowarzyszenia, instytucje, zamknięte
lotniska, odwołana komunikacja dalekobieżna autobusów, zabronione
wyjazdy do pobliskich wsi i miasteczek, niemożliwość poruszania się po
swoich ulicach.
Wszędzie wojsko. Zmarznięte, mrukliwe i biedne jak sto nieszczęść.
(...) Władza schwyciła naród za gardło. A naród ścisnął władzy krtań.
Obie strony są jednakowo silne albo jednakowo słabe. Nikt nie zwycięży.
Jedni drugich pociągną na dno. Matko Boska. Który to raz?”
To zapis chwili. W tym czasie, w grudniu, pisarz dostrzegł w żołnierzach wprowadzających stan wojenny
ludzkie nieszczęśliwe istoty, co jest rzadkością w sytuacji zagrożenia
i niemal wojny domowej.
Po latach Tadeusz Konwicki opowiadał: „Mnie się wydawało, że
wprowadzenie stanu wojennego jest niemożliwe. Że w ruch Solidarności
społeczeństwo zaangażowało wszystkie swoje najlepsze siły. Wyglądało,
że takiej siły nie da się poskromić. Byłem zaskoczony, że to tak gładko
padło” („Pamiętam, że było gorąco”).
Lata 80. to okres, gdy powstała pierwsza książka z zapisem rozmowy
z pisarzem, a także film Wajdy według „Kroniki wypadków...”.
Reżyser odrzucił niepotrzebne mu wstawki z prasy międzywojennej, które
cytował Konwicki w swojej powieści. Pisarz miał dziwną, według mnie,
skłonność do psucia budowy swoich książek przez zbędne wstawki
(fragmenty „Nowych dni” we „Wschodach i zachodach...”,
fragment powieści o nieudanym powstaniu wileńskim w „Zorzach
wieczornych”).
W 1984 roku zapowiadał, iż nie powróci do estetyki pseudoraptularza.
Jednak do tej formy wracał w „Nowym Świecie i okolicach”, „
Zorzach wieczornych” i „Pamflecie na siebie”. Powtarzał również
te same anegdoty. W kolejnych sylwach pisze te same historie o Cybulskim
i Hasie, anegdotę o żołnierzu napoleońskim, który nic nie pamięta ze
swego udziału w bitwach, pamięta tylko, że było gorąco.
W 1987 roku ukazała się najwybitniejsza od lat powieść Konwickiego,
„Bohiń”. To zmyślona opowieść z lat 70. XIX stulecia o Helenie
Konwickiej i jej romansie z Żydem z Bujwidz, w których autor spędził
jakiś czas w dzieciństwie. Helena Konwicka w powieści jest babką
autora. W rzeczywistości była cioteczną babką. Pisarz dorabia sobie
genealogię, wymyśla korzenie żydowskie. „Bohiń” jest powieścią
postmodernistyczną, w której występują postaci znane z historii (ojciec
Stalina, Ziuk Piłsudski i przemiły Wołodia Uljanow, czyli późniejszy
Lenin). Jest też demon leśny Schickelgruber, z czarnym wąsikiem, który
„naród morduje”. Zdaniem historyków tak nazywał się naprawdę
Hitler. Ironia, dyskretny humor, gra z czytelnikiem i podróż w czasie,
dały w efekcie znakomitą powieść.
W roku 1990 Tadeusz Konwicki pisał „Zorze wieczorne”. Tytuł
pochodzi od słów Marszałka Piłsudskiego – metafory dotyczącej
powstania styczniowego. Piłsudski powiedział, że są zorze poranne i są
wieczorne. Te, które świeciły powstańcom, były wieczorne. Recenzenci
chyba nie znali myśli Marszałka, bowiem nie wyjaśnili tytułu raptularza.
Możemy się dziwić, dlaczego pisarz, w dniach przełomu ustrojowego, gdy
Polska osiąga suwerenność, daje tak pesymistyczny tytuł swojej kolejnej
książce.
Zastanawia mnie nieobecność w tej książce sytuacji społecznej, obrazu
Polski w czasie największej od II wojny przemiany. Przemiana ustrojowa
i odzyskanie suwerenności (wówczas nie mówiło się o odzyskaniu
niepodległości), nie stały się przedmiotem zainteresowania pisarza. To
dziwne, bo przecież w „Kompleksie polskim” czy „Małej
apokalipsie” Tadeusz Konwicki dawał wyraz swoim zainteresowaniom
współczesnością. Nie znamy też jego zdania na temat wydarzeń ważnych
w historii Polski: z roku 1970, 1976, przemyśleń związanych
z powstaniem „Solidarności”.
Literacką wizję III RP u progu niezawisłości pokazał w „Czytadle”.
„Czytadło” to kontynuacja i pamflet na „Małą
apokalipsę”. Pisarz sportretował środowisko mu znane, warszawskich
literatów, polityków.
„Pamflet na siebie” to z kolei zapis różnych krótkich uwag,
powielenie znanych już anegdot. Ma się wrażenie zmęczenia autora
pisaniem i czytelnikami. Z „Pamfletu...” zapamiętałem ładny obraz
godny poety, słowa poświęcone kotu Iwanowi: „W pozycji imponującej,
z uniesionym i wyprostowanym ogonem, krąży w kosmosie i łapie komety za
złociste warkocze”.
Bo Konwicki od młodości był poetą słowa, chociaż pisał prozę.
Stosował metafory, poetyckie opisy przyrody, wywoływał uczucie
metafizyczne.
W „Dziurze w niebie” mamy niemal leśmianowskie
brzmienia – drzewa stoją nieruchomo „słuchając w zdumieniu własnej
ciszy”. Obłoki przypominają okręty żaglowe. Nieczynną papiernię
otacza „próchniejąca grzybnia przybudówek”. Widzimy, że Tadeusz
Konwicki był w latach 50. pojętnym uczniem Schulza. W „Kronice
wypadków miłosnych” napisał: „Wielki płacz uderzył w popielate,
martwe niebo”.
Oto z kolei przykład ze scenariusza filmowego: śnieg „wkradł się
nocą do osady zwiastując smutną porę, czas długich, ciężkich godzin,
kiedy przychodzi żal za niebyłym i strach przed tym, co będzie, co
nastąpi nieuchronnie”. Scenariusz „Salta” zawiera takie zdania:
„Pomiędzy ciasno stłoczone domy wciekał powoli mrok. Niektóre okna
mżyły już wątłym światłem elektrycznym. Odezwał się dzwon witający
noc”. Seria z karabinu w scenariuszu „Matury” została opisana
metaforą: „Odezwał się różaniec rzadkich strzałów”.
Ostatnie książki Konwickiego pozbawione są tej poezji. Jego proza
stała się chropawa. W „Zorzach wieczornych” powraca do czasu
okupacji, co już specjalnie czytelnika nie interesowało. Nastał czas
pewnego rozmijania się oczekiwań odbiorcy i autora. Dlatego zapewne
trudniej mu było pisać nowe książki. Tematyka wileńska się wyczerpała.
Czytelnik nie chciał po raz kolejny dowiadywać się od pisarza o jego
dzieciństwie w Kolonii Wileńskiej. Konwicki dziś nie chce prezentować
się nowym pokoleniom czytelników, którzy chętnie poznaliby jego nowe
dzieła. Dawni zaś wielbiciele zapewne z przyjemnością ujrzeliby autora
„Bohini” odmienionego: nie postmodernisty, nie autora jednego
tematu. Zapewne są to marzenia, których pisarz nie spełni, bowiem chyba
nie napisze np. o współczesnym życiu Polaków w Zamościu, Podkowie Leśnej
czy Toruniu.
Wróżka wywróżyła jego córce, że będzie on żył ponad 90 lat. Ma zatem
czas, żeby dać nam to, na co czekamy: piękną prozę ze swymi
przemyśleniami o III RP, czy epizodach własnego życia.
Dziś zasiada w Radzie Języka Polskiego PAN. Nigdy nie pisze „
śniło mi się”, ale „śniłem”, nie powie „przypominam sobie”
tylko „przypominam”. Nie pisze nowej książki, chociaż ma wiernych
czytelników czekających na nowe słowo.
Gdy patrzymy na kilkanaście tomów prozy Tadeusza Konwickiego, możemy
zauważyć pewne podobieństwo do metody pisarskiej Marcela Prousta: tak
samo jak Proust Konwicki mówi o sobie i swoim dzieciństwie, z którego
wyrasta cała wiedza istotna dla dorosłego życia. Jak Combray tak
Wileńszczyzna jest Rajem, w którym ludzie są prawdziwi, szczerzy, a ich
wartości autentyczne. Potem następuje Wygnanie z Raju i wejście w świat
dorosłych. U Prousta był to pobyt w wojsku i wejście w świat banalnych
salonów, poznanie snobizmu i miałkości tzw. dobrego towarzystwa.
W prozie Konwickiego jest wojna i okres stalinowski, a następnie wejście
w świat warszawskich literatów, „Księstwa Warszawskiego” – jak go
nazywał Zbigniew Cybulski.
U Prousta i Konwickiego jest chęć powrotu do miejsc dzieciństwa.
Powrót prawdziwy jest niemożliwy, bowiem czas odmienił miejsca
(w powieściach Konwickiego powysychały drzewa, jego puszcza to marny
lasek, nie żyją też wspominani ludzie, nawet Wilno jest obce,
a w Kolonii założono kołchoz). Zmienia się nie tylko świat zapamiętany
przez pisarza z dzieciństwa. Wyzwolenie i możliwość powrotu do miejsc
istotnych dla nas zapewnia jedynie sztuka, literatura.
Mam nadzieję, że Tadeusz Konwicki podejmie jeszcze raz trud tworzenia.
Późna twórczość wielu pisarzy zaskakiwała oryginalnością. Może również
Tadeusz Konwicki wybierze inny temat niż dawniej. Może napisze
o Warszawie, może esej o ludziach, których znał (Jerzym Kawalerowiczu,
Ewie Krzyżewskiej, Wojciechu Hasie, Marcie Lipińskiej, Annie Dymnej
i wielu innych). Może nie zostało napisane jeszcze ostatnie słowo
Konwickiego. Nota bene ostatnim, jakie padło z ust pisarza (w książce
„Pamiętam, że było gorąco”) jest właśnie: „słowo”. „Miłe
słowo”.
Wykorzystałem następujące prace:
J. Fuksiewicz „Tadeusz Konwicki”, WAiF, Warszawa, 1967.
S. Nowicki „Pół wieku czyśćca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim”, Aneks, Londyn 1986.
P. Czapliński „Tadeusz Konwicki”, Dom Wydawniczy Rebis”, Poznań, 1994.
H. Słabek „Intelektualistów obraz własny. 1944-1989”, KiW, Warszawa, 1997.
T. Konwicki „Pamiętam, że było gorąco. Rozmowy przeprowadzili K. Bielas i J. Szczerba”, Wydawnictwo Znak, Kraków, 2001.
K. Janowska „Męskie klimaty”, Polityka nr 25 z 24. 06. 2006 r.
Wykorzystałem również powieści, scenariusze filmowe i raptularze Tadeusza Konwickiego.