PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 48


Anna Piwkowska

Epilog



Kiedy latem 2000 roku pojechałam po raz kolejny do Petersburga, doskonale wiedziałam, że tylko w niewielkim stopniu udało mi się odsłonić tajemnicę życia Achmatowej. Tak naprawdę żadnego życia nie można odtworzyć w pełni, nawet własnego. Przypływają do nas z otchłani pamięci jacyś ludzie, emocje, zapachy, kolory jesieni, krajobrazy widziane z okna pociągu. Towarzyszące nam osoby, nawet te najbliższe, widzą w tym momencie coś innego i co innego pamiętają. Najlepszym dokumentem naszego życia jest być może dziennik, a być może fotografie. Takim najdoskonalszym dziennikiem, takimi fotografiami są być może właśnie wiersze. Nasze własne przeżycia są tak naprawdę nie do odzyskania, przynajmniej tu, na ziemi. Pamięć, może na szczęście, jest zawodna.

Do Komarowa, na grób Achmatowej, nie jechałam jednak z poczuciem klęski, ale zupełnie nowej radości. Napisałam tyle, ile napisałam, nieważne kilkadziesiąt stron, które utkałam ze wspomnień innych ludzi, wierszy, fotografii, dzienników, wyobraźni. Udało mi się bliżej spojrzeć jedynie na wczesną młodość Achmatowej. Jej trzynastoletnie małżeństwo z Mikołajem Puninem, dziwny związek z Włodzimierzem Szylejko, ascetycznym i ponurym asyriologiem, skomplikowane stosunki z synem, spotkanie w Taszkiencie z Czapskim, wielokrotnie opisana i nigdy nie rozwikłana historia dwóch spotkań z Isaiahem Berlinem, to wszystko, wiedziałam, pozostanie mgliste jak sen, mimo setek rozmów i stosów papierów „na temat...”, które pozostawiłam w domu. Tak naprawdę ona, moja własna Achmatowa, cała była ukryta i odsłonięta jednocześnie w swoich wierszach. Wysokie komarowskie sosny prowadziły mnie szosą prosto na cmentarz, bezlitośnie cięły komary nadlatujące z podmokłego lasu. Po drodze minęłam zieloną budkę, domek stojący wśród wielu takich samych, zbudowanych przez władze radzieckie, już po wojnie, dla zasłużonych pisarzy. W takim nieopalanym, letniskowym domku spędziła Achmatowa ostatnie lata swego życia, odwiedzana tu przez swego ukochanego ucznia-następcę, Josifa Brodskiego. Młody rudawy poeta i jego koledzy po piórze przywozili jej płyty, gazety, nosili wodę, czasami gotowali, no i przede wszystkim czytali swoje wiersze i godzinami dyskutowali o poezji. Nazywała ich swoim czarodziejskim chórem, ona, Królowa bez Ziemi. Syn nie odwiedzał jej nigdy. Był już wtedy uznanym profesorem, specjalistą od Cywilizacji Wielkiego Stepu. Achmatowa, podczas kolejnych pobytów syna w sowieckich łagrach, przez osiemnaście lat zabiegała o jego zwolnienie. Napisała w tej sprawie nawet list do Stalina. Ukrywała, że pisze Requiem, historię kobiety, której aresztowano syna. Dla niej świadomość, że władze mogłyby znaleźć poemat, oznaczała przede wszystkim możliwość pogorszenia jego losu. Jej własny los, mogłoby się wydawać, obchodził ją niewiele. Być może głęboka prawosławna wiara pozwalała jej wytrwać. A także świadomość, o czym wspomina Brodski, że czuła się kimś wybranym do takiego właśnie losu: Anną Achmatowa. Żadna Anna Gorienko - napisze Brodski - nie byłaby zdolna tego wytrzymać. Anna Achmatowa wytrzymała.

Żal Lwa Gumilowa do matki można tłumaczyć wspomnieniami z dzieciństwa, ale przede wszystkim tym, że człowiek, który przeżył w obozach osiemnaście lat, nie jest zdolny zbyt łatwo wybaczać. Brodski wspomina, jak spotkał kiedyś łotewskiego malarza, który siedział w jednej celi z Lwem Gumilowem. Zapytany o Achmatową znieruchomiał, twarz mu się ściągnęła i powiedział tylko jedno zdanie: od niej przychodziły zawsze najmniejsze paczki. Sam Brodski wiedział, ile miesięcy, sumujących się w lata, spędziła Achmatową w więziennych kolejkach Leningradu. Ciężko doświadczona, pisała wiersze do swoich zmarłych i utraconych. Nie po to, aby ich upamiętnić. To był jej jedyny ratunek, aby przetrwać, jedyna nadzieja. Ludzie, którzy znali Achmatową, często podkreślali jej niezwykłą zdolność do przebaczania.

Kiedy dochodzę na cmentarz, siadam na zwyczajnym murku, żeby odpocząć i powspominać. Mogiła Achmatowej jest raczej zwyczajna. Metalowy prawosławny krzyż i płaskorzeźba przedstawiająca jej niezwykły, achmatowowski profil. Jestem zawiedziona i wzruszona. Przypominam sobie film, na którym widziałam, jak trumnę Achmatowej w śnieżny marcowy dzień niesiono drogą, którą właśnie przyszłam. Postać młodego mężczyzny w wytartym płaszczu, który podtrzymywał trumnę z przodu, tuż przy głowie, rozpoznałam od razu. Młody Josif Brodski. Przez głowę przelatują mi jej wiersze, fragmenty Requiem i strzępy Poematu bez bohatera. W plecaku mam jedynie czerwony zeszyt z fragmentami jej własnych wspomnień. Jeśli chodzi o wspomnienia w ogóle – czytam – uprzedzam czytelnika, że dwadzieścia procent wspomnień jest tak czy inaczej zafałszowanych. Samowolne przytaczanie czyichkolwiek wypowiedzi należy uznać za działanie prawnie karalne. Szumią komarowskie lipy, robi się zimno. Ciągłość jest również oszustwem – czytam dalej. – Pamięć ludzka ma to do siebie, że niczym reflektor wyświetla pojedyncze momenty, pozostawiając wokół nieprzenikniony mrok. Koniecznie chcę sfotografować zieloną budkę, w której mieszkała. Otaczają ją słynne wysokie komarowskie sosny, które były niemymi świadkami ostatnich lat jej życia i które pojawiają się w jej ostatnich wierszach. Jacyś ludzie biwakują przed domkiem. Tłumaczę, że mieszkała tu wielka rosyjska poetka i dlatego chcę wykonać zdjęcie tej letniskowej daczy. Zgadzają się ze zrozumieniem. Nazwisko Achmatowej znają w Rosji wszyscy. Przypominam sobie, że kiedy w roku 1951 leżała po kolejnym zawale w Piątym Szpitalu Radzieckim w Moskwie, te budki jej się przyśniły. Kilka lat później napisała: te zielone domki z oszklonymi tarasami (w jednym z nich mieszkam) bez przerwy staly mi przed oczami (zamkniętymi) w 1951 roku, kiedy leżałam po zawale i prawdopodobnie znajdowałam się pod działaniem pantoponu. Domy te wówczas jeszcze nie istniały - zbudowano je w 1955 roku, ale kiedy je zobaczyłam, natychmiast przypomniałam sobie, gdzie je wcześniej widziałam. Dlatego też napisałam w Epilogu: Mieszkam jak w obcym mi domu ze snów, Gdzie - całkiem możliwe - umarłam...

Achmatowa uważała, że pomiędzy poetą a wszystkim, co w życiu napisał, istnieją tajne stosunki, często sprzeczne z tym, co o tym czy innym wierszu sądzi czytelnik. Jej wiersze są właśnie jak światła reflektorów, które z nieprzeniknionej ciemności wydobywają fragmenty jej życia, oświetlają emocje. Achmatowa wierzyła w profetyczną moc poezji. W roku 1915 napisała:


Czarne lata mi ześlij na ziemi,

Bezsenności, maligny, goryczy,

I miłego, i syna odejmij,

Pieśni odbierz mi dar tajemniczy -

Przez liturgię zaklinam Cię słowa:

Kiedy skończą się dni utrapienia,

Niechaj ciemność nad Rosją burzowa

Zniknie w glorii obłocznej promieniach.

Tłum. Adam Pomorski



Maryna Cwietajewa po przeczytaniu tego wiersza napisała do Achmatowej: jak Pani mogła! Czyż Pani nie wie, że w poezji wszystko się sprawdza? Achmatowa dobrze wiedziała, że „ się sprawdza”. Być może nawet podświadomie chciała, aby się sprawdziło. Wszak ze wszystkich miłości, Poezja i Rosja to były jej miłości największe. I jak to bywa z największymi miłościami, również najtrudniejsze.


Fragment ksążki Achmatowa, czyli kobieta Wydawnictwo Twój styl; Warszawa 2003




 <– Spis treści numeru