PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 46


Na szlaku codziennych wędrówek



O potrzebach estetycznych i sposobach ich manifestowania rozmawiają: Witold Bartoszewicz, etnograf i socjolog, Grzegorz Bolek, artysta plastyk, nauczyciel szkoły samorządowej w Podkowie, Krystyna Golińska–Engelmayer, architekt, prof. Krzysztof Meisner, inżynier, artysta plastyk oraz Hanna Bartoszewicz, Zofia Broniek, Maria Konopka–Wichrowska, Małgorzata Wittels i Grażyna Zabłocka z redakcji Magazynu.



Z. B. W ostatnim czasie w poważnych periodykach rozmaite osoby utyskują na stan wszechogarniającej tandety i zrównywanie tego, co wartościowe, z tym, co bezwartościowe. Niewiele mówi się natomiast o kryteriach rozróżniania tego, co ładne i brzydkie, bo też kryteria bywają niejednakowe. Może rozpoczniemy od naszego miasta, ogrodu, domu.
W wydanej niedawno w Czytelniku książce Marii Iwaszkiewicz Z pamięci znalazłam fragmenty, które chciałabym przytoczyć, bo, jak myślę, pomogą nam w wytyczeniu kierunku tej rozmowy: I nie wiem, na jakiej zasadzie (...) ten piękny ogród ciotki Wandy podzielono. Na dawnym naszym boisku do siatkówki od strony ulicy Bażantów ktoś wybudował dom żywo przypominający Dworzec Centralny. W dodatku podciągnął sobie asfalt do bramy, niszcząc piękną, pełną kwiatów drogę. I o podkowiańskim parku: Staw w parku miał być kiedyś ozdobą (...). Park stanowił miejsce pięknych spacerów. Są tam przecież części starego lasu dębowego, gdzie w poszyciu rosły niegdyś wspaniałe, wysokie dzwonki i naparstnice, i części lasu świerkowego. Morenowe wzgórza wokół stawu tworzyły ciekawe układy. Teraz już tam nie chodzę, boję się patrzeć na zniszczenie i zmiany, i choć ukułam sobie pocieszającą formułkę, że „ja też się bardzo zmieniłam”, lepiej jest pewnych rzeczy nie widzieć, zachowując je w pamięci takimi, jakie były.
Jest tam jeszcze podobna uwaga o ulicy, przy której mieszkali Rytardowie (u zbiegu Szczyglej i Gołębiej) i bywali poeci związani ze Stawiskiem: działki pewnie ktoś przejmie, a ulice wyasfaltują, jak to się stało z Bażantów ku mojemu zgorszeniu.
A więc zastanówmy się nad zmianami, które nas dotykają. Czy są to zmiany zachodzące w naszym obrazie świata? Na lepsze czy na gorsze i dlatego nieakceptowalne?

G. Z. Ja nie bardzo mogę przyjąć postawę „lepiej pewnych rzeczy nie widzieć”, gdy na szlaku moich codziennych wędrówek wyrosła jakby na złość poprzednim publicznym dyskusjom budowla, która mi zasłoniła widok na zabytkową stację i czy chcę, czy nie, muszę na nią patrzeć, bo jest w centrum. A centrum – ten tak ważny punkt w historycznym planie miasta – powinno być piękne.

W. B. Chciałbym przestrzec przed krytykowaniem budowli tylko dlatego, że są. Bo w ten sposób właściwie każdą budowlę możemy uznać za brzydką. Zastanówmy się, czy nie przesadzamy, i nie przesadzajmy w trakcie dalszej rozmowy. Może swego czasu należało ostrzej oponować przeciw rozbudowie Podkowy? W każdym razie stało się. Mnie przede wszystkim doskwiera brak całości. Każdy kawałek z osobna jest do zaakceptowania, ale nie nawiązuje do otoczenia. Wiele nowych domów to są bardzo porządne projekty, ale śmieszne jest to, że zupełnie nie pasują do tutejszej przyrody. Na przykład przypominają hacjendy i lepiej by wyglądały na jakimś wzgórzu na pustkowiu. Wśród naszych lasków są zacienione, a czasami już nie tyle projektant, co realizator dostrzegał pewne niewygody budowy hacjendy i próbował w ostatniej chwili projekt ratować i na przykład dodawał piętro. Jednym słowem, warunkiem tego, byśmy mogli coś uznać za ładne, jest harmonia z funkcją, i z otoczeniem.

K.M. I z naszymi oczekiwaniami, dlatego że każdy z nas otrzymał inne wychowanie, ma inne wyobrażenie piękna i jeżeli napotyka coś, co jest z nim niezgodne – odczuwa brak harmonii. Te kanony są zmienne i nie jest tak, że mamy jeden spis rzeczy pięknych i jeden spis rzeczy brzydkich. Dziś żyjemy pod wpływem innej kultury niż ta, w której wzrastaliśmy. Dlatego myśli Jana Kochanowskiego, i Norwida, Papieża, i księdza Twardowskiego są nam tak bliskie. Wszyscy mieliśmy w dzieciństwie ten magnetyczny instynkt, który motyla przyciąga do kwiatka i podświadomą wiedzę, że nektar z tego kwiatka jest właściwym pożywieniem. To co narastało później, mogło ten magnetyzm umacniać, ale mogło też deformować, a nawet zniszczyć. Jeżeli jakaś budowla nie harmonizuje z otoczeniem, wydaje się obca, wręcz krzyczy.

K. G–E. Jeżeli chodzi o architekturę Podkowy, mamy przykłady domów przedwojennych, na które chętnie patrzymy i czujemy, że one stanęły tam, gdzie miały stać. A dzisiaj? Przy tej ilości realizacji najpoważniejszym problemem jest brak nadzoru architektonicznego. To fatalnie, że projekt zatwierdza nie Podkowa, ale starostwo. W Podkowie architekt jest urzędnikiem, niczym więcej. Tutaj, na miejscu, ktoś powinien decydować o pewnych ograniczeniach. One są w przepisach – dotyczą powierzchni zabudowy w stosunku do powierzchni działki, wysokości budynku, rodzaju ogrodzenia. Ale wydaje mi się, że przepisy nie są respektowane ani egzekwowane.

I druga sprawa. Przez wiele lat w Polsce byliśmy przyzwyczajeni do siermiężnej, bardzo brzydkiej architektury. Architekci pracowali w biurach projektów, gdzie wykonawca – wtedy przeważnie państwowe przedsiębiorstwo budowlane, decydował, jak i z czego budynek ma powstać, a w dodatku nie było materiałów. I nagle są wspaniałe materiały, a wymagania inwestora zależą od tego, jak ma sąsiad i co zobaczył na Zachodzie. Zaczęło się od kościołów. Ile jest naprawdę dobrej architektury sakralnej? Kiedy weźmiemy do ręki książkę o architekturze na przykład Polski południowej, widzimy tam kościoły stare i nowe. Przy starych wzrok się zatrzymuje. Przerzucamy parę kartek i nowe już nam się nie podobają... Dlaczego mówię akurat o kościołach? Bo architekci puścili wodze fantazji i zdarza się, jak na Podkarpaciu, że przy pięknym drewnianym, obumierającym kościele stoi nowy, murowany. I zaraz sąsiednia wieś uważa, że nie może być gorsza i buduje coś podobnego, żeby świadczyło o zamożności.

Wróćmy do Podkowy. Mamy tu Aleję Lipową – znakomity przykład tego, o czym tu była mowa. Stoi więc dom mieszkalny, który wygląda jak hala usługowa. Niedaleko hali wyrósł pałac z pałacowym ogrodzeniem i kutą bramą, jak w Nancy – wszystko ledwo mieści się na działce. Dalej – prawdziwie góralski dom, z typową więźbą, z bali modrzewiowych. Dom naprawdę piękny, ale nie tu. Obok domy z lat 50. i 60. I przy nich jeszcze jeden stary, w przedwojennym stylu. Ten fragment Podkowy stanowi wręcz podręcznikowy przykład szpecenia krajobrazu i naruszania prawa.

Z. B. W latach 20. i 30., kiedy Podkowa powstawała, nie wszystkie domy miały wszakże charakter dworków; był styl dwudziestolecia, modernistyczny, który też w pewnym stopniu szokował. Ale wtedy zachowywano proporcje, skalę w stosunku do otoczenia...

H. B. Dwie sprawy, które pani poruszyła, bardzo mnie zainteresowały. Po pierwsze, że architekt planuje dla inwestora i trzeba dopasować chęci jednego i drugiego, i często ten pierwszy ustępuje ze względów finansowych. Ale przecież zawsze tak było, że architekci pracowali na zamówienie, a jednak realizowali piękne idee. Fakt, że dziś często od nich odstępują, jest przejawem ogólnego kryzysu autorytetów. Bo niegdyś, jak architekt powiedział, że tak będzie ładnie, to mu wierzono. A drugie, to właśnie ów brak nadzoru nad ładem przestrzennym. Na poniemieckim Biskupinie we Wrocławiu (a mało jest równie pięknych osiedli!) wszystkie domki są do siebie podobne.

K. G–E. W latach 80. Podkowa została wpisana do rejestru zabytków jako miasto–ogród, kilka domów jest pod ochroną konserwatora. Wtedy wprowadzono warunki zabudowy, które powinny być jasno przedstawiane inwestorom – odległość od ulicy, wielkość utwardzonej powierzchni, itd. Ale tego się nie przestrzega z braku odpowiednich służb kontrolujących.
Architekt miejski powinien stawiać warunki. W Tarnobrzegu, gdzie projektowałam osiedle domków jednorodzinnych, były one bardzo rygorystyczne – dokładnie określały szerokość ulic, procent terenów zabudowanych i zielonych, i ja musiałam się do tego dostosować. A w Podkowie ważne zasady, zresztą obowiązujące, jakoś się rozmyły.

K. M. Kiedy państwa słucham, wydaje mi się, że nic się nie da zrobić bez nieformalnej rady kultury. Musi być ktoś, kto będzie miał oko na to, co się dzieje i podpowie kierunek zmian. Wróciłem dziś z Koszalina. Miasto było swego czasu wypalone, pozostała jedna ulica z początków XX wieku. Ciężkie „pruskie” budowle. Dziś, kiedy mieszkańcy z własnej inicjatywy zaczęli te domy odnawiać, widać ich wzajemną harmonię i spójność z otoczeniem drzew i ogródków. Projektowano ulicę, a nie domy. Widziałem w Irlandii wieś Akil, gdzie mieszkańcy postanowili pomalować wszystko na biało, jedynie kościół pomalowano na czarno. Na tle falistych zielonych łąk wyglądało to prześlicznie i stało się turystyczną atrakcją.

Z. B. Wydaje mi się, że taka rada złożona z osób cieszących się uznaniem, kompetentnych i wrażliwych, byłaby czymś pożytecznym. To, co powstaje na terenie miasta, w miejscach należących do strefy publicznej, mogłoby podlegać dyskusji. Dzieła architektury, i inne trwałe formy artystycznej wypowiedzi, mają to do siebie, że istnieją przez pokolenia. Chyba trzeba unikać pochopnych decyzji.

G. B. Czy taka rada ma dziś rację bytu? Skoro planowane obiekty prezentuje się mieszkańcom na etapie projektu, kto chce, może zobaczyć, jak mają wyglądać. Wtedy jest czas na dyskusję, czy będą się komponowały z pejzażem, czy nie. Po rozpoczęciu inwestycji trudno już cokolwiek zrobić. Niektóre domy w Podkowie można co najwyżej pomalować w panterkę, by znikły jak obiekty wojskowe...

Moim zdaniem fasady domów powinny być zróżnicowane wizualnie. Ujednolicona architektura niemiecka bardzo mnie męczy – taka porządna, ale bez ducha...

K. M. Co do rady kultury... w społeczeństwie feudalnym mieliśmy elitę, której słuchano, która była wykształcona i przygotowana do tego, żeby oceniać, co jest dobre, a co nie. Tamta elita została zastąpiona dyktaturą proletariatu, a później demokracją, gdzie często ignoranci uważają, że mają rację, bo mają prawo głosu. Na to nakłada się presja rynku. Dlatego ludzie z pewnym wykształceniem i dystansem do rzeczywistości powinni tworzyć grupy, mogące być autorytetem dla pozostałych. Jeśli Podkowa jest miastem–ogrodem, jeśli jej – nas wszystkich na świecie – przyszłość polega na partnerstwie z przyrodą, to autorytetami będą ludzie, którzy sobie z tego zdają sprawę. Pracując z młodzieżą, widzę że takich ludzi z roku na rok przybywa i że ta potrzeba jest coraz głębsza.

G. Z. Do państwa poważnych rozważań włączę anegdotę. W Muzeum Etnograficznym w Warszawie jest właśnie wystawa „Między wstydem a zachwytem”, pokazująca przestrzenie, gdzie można zetknąć się z kiczem. Zaproponowałam mężowi, żebyśmy poszli na tę wystawę, a on odpowiedział, że tyle ma kiczu dookoła, że nie będzie jeszcze szedł do muzeum.

Z. B. Żeby mieć dobry smak, trzeba go kształcić przez zdobywanie wiedzy, oglądanie, porównywanie, przez doskonalenie własnej percepcji. Jest to zatem poważna praca edukacyjna, która powinna trwać przez całe życie. Bo, jak ktoś z państwa powiedział, formy piękna się zmieniają. Zmienia się duchowość, która w danej epoce panuje i której owe formy są wyrazem. I my też jesteśmy już w innej epoce, niż byliśmy dwadzieścia lat temu i musimy teraz znaleźć formę ekspresji dla jej nowej duchowości. Być może cały chaos we wszystkim, co widzimy wokół wynika stąd, że tej formy jeszcze nie ma, a być może ona istnieje, ale jej nie dostrzegamy.

M. K–W. Coś w tym jest, że, jak twierdził Plotyn: „Nigdy nie ujrzy słońca oko, które nie stało się słoneczne i żadna dusza nie widzi piękna, jeśli sama nie stała się piękna”.

K. G–E. Moim zdaniem, potrzeby estetyczne tkwią w każdym człowieku, ale jeżeli nie ma wzorców w otoczeniu, jeżeli szkoła daje w tej dziedzinie za mało, to potem taki uczeń, oglądając jakieś dzieło, nie wie, czy ono jest do odrzucenia, czy do przyjęcia, czy może jest piękne.

G. Z. W liceach literatura jeszcze na szczęście jest obowiązkowa, ale gdzie znajduje się kościół wizytek, czy z którego wieku jest archikatedra św. Jana – o to nikt na maturze nie pyta. Maturzysta nie musi znać twórczości Chopina. Za to ważne, by zaliczył przedmiot zwany przedsiębiorczością.
Ale moja córka, która uczy się grać na instrumencie, dostaje od swego nauczyciela nagrania muzyki poważnej, co mnie bardzo cieszy i znaczy, że są jeszcze pedagodzy wypełniający swoją misję.

H. B. Ludzie mają potrzebę piękna, mają potrzeby artystyczne, ale ponieważ nie dostajemy strawy na swoją miarę, powstają namiastki i w miejsce sztuki nieobecnej w naszym życiu wciska się kicz. Bo kicz jest łatwiejszy od sztuki. A drugi powód rozpanoszenia się kiczu i wzrokowej tandety jest ten, że przestrzeń publiczna zrobiła się bardziej publiczna niż kiedykolwiek, bo teraz każdy, kto tylko ma pieniądze, może zareklamować na billboardzie, co chce i jak chce.

Z. B. Uważam, że sztuka to zjawisko elitarne. Nam wszystko psuje, tzw. szum medialny, czyli papka. Hania nazwała to billboardem, ja – uważam, że to wszechpotężny pieniądz i bezwzględna, brutalna reklama, agresywna, naturalistyczna, która sprawia, że to, co nie jest związane z konsumpcją, hałasem i migającymi światełkami, zaciera się, staje się mało widoczne i uniemożliwia kształcenie smaku. Ale wyraźnie wraca zapotrzebowanie na piękno, cokolwiek byśmy przez to rozumieli.

G. Z. Ilekroć jestem na Placu Zamkowym, czytam święte słowa słynnego konserwatora profesora Jana Zachwatowicza: „Poczucie odpowiedzialności wobec przyszłych pokoleń domaga się odbudowy tego, co nam zniszczono”. Te słowa nie straciły na aktualności, bo kultura rodzima zawsze była i będzie zagrożona, i nieustannie trzeba było i trzeba będzie ratować różne jej dobra – i duchowe, i materialne. Nie tylko dobra kultury, ale i natury. Widziałam na Mazurach, jak niemieccy turyści zachwycali się bocianami, filmowali je, fotografowali z każdej strony, patrzyli, jak na niezwykłe zjawisko. Istnieją Towarzystwa Ochrony Orłów i temu podobne stowarzyszenia, które wbrew popularnym gustom różne piękno pragną ocalić. I tu przywołuję nasz las – jakie tu są drzewa, jakie rośliny!

K. M. W Koszalinie miejscowa społeczność pilnuje, aby nie tracić tego, co stworzyły poprzednie pokolenia.

G. Z. No właśnie, a jak jest w Warszawie? Mam na myśli architekturę, która jest tak przytłaczająca, nieludzka. Blue City, Złote Tarasy, Aqua Parki są jak przejście obcej hordy, która wdarła się i zniszczyła rodzimy pejzaż.

K.G–E. Ginie architektura ładna, bo brak ładu przestrzennego. Teraz jest architekt Warszawy, ale przez wiele lat go nie było. Obecny stan jest wynikiem pewnych urzędniczych posunięć i pieniędzy inwestorów. Ale pośród nowych budynków, branych z osobna, bywają przykłady naprawdę imponujące, pod względem materiałowym i architektonicznym.

Z. B. Chciałam powrócić do myśli Marii Iwaszkiewicz. Pisze ona, że do pewnych miejsc woli nie wracać, bo boi się tego, co tam zastanie. Jest w tym świadomość upływu czasu... Jeśli sięgniemy w przeszłość, poza minione stulecie, to się okaże, że rozmaite budynki były wielokrotnie przebudowywane, style się zmieniały... Człowiek z natury jest konserwatywny, przywykł do pewnych form, bo mu przypominają różne rzeczy, zrósł się z pewną estetyką, która była estetyką jego czasów, i trudno mu się odnaleźć w nowej, co nie znaczy, że ta nowa jest z gruntu zła. Rzeczy są szokujące, bo nowe. Nie możemy w czambuł wszystkiego potępiać.

M. K–W. Szkoła powinna przygotowywać średnio wykształconego człowieka do tego, żeby nadążał za ekspresją artystów, potrafił patrzeć, komentować. Moje pokolenie nie zostało przygotowane do rozmowy o obrazie, na którym artysta zapisuje ciągi liczbowe, albo gdzie rzuca punkt w jednym kolorze na kolor inny.

M. W. Programy są dosyć ciekawe, obejmują różne wątki z kultury i sztuki. Ale jak mają się one do tego, co młodzież sobie wybiera? Bo skoro młody człowiek jest kształcony na Grecji, Rzymie, renesansie, skoro ogląda wspaniałe obrazy, to dlaczego potem oświadcza, że najpiękniejsze ze wszystkiego jest graffiti?

G. B. Znajomość podstaw historii sztuki antycznej, która kreuje różne style, oczywiście obowiązuje, trzeba się na tym opierać. Jeśli chodzi o graffiti, jest to sztuka charakterystyczna dla tego pokolenia. Zrodziła się o wiele wcześniej, za oceanem, nie u nas. Do nas dotarła teraz i młodzież odbiera ją jako coś, własnego. To jest ich forma wypowiedzi. Bo sztuka jest zawsze formą wypowiedzi – przez utwór muzyczny, obraz, wiersz, rzeźbę czy nawet przedmiot.

Z. B. Dopowiem jeszcze, jakie jest źródło graffiti – starożytne, tak dawne jak człowiek. To po prostu pisanie po ścianie. Zmieniły się techniki, więc można nie skrobać w ścianie, tylko potraktować ją sprayem. Graffiti mają swoje treści, niosą jakieś przesłanie.

G. B. Pojawił się w naszej rozmowie wątek sztuki elitarnej, a przecież mamy pop–art, sztukę popularną i właśnie z powodu dostępności tej sztuki wielu ludzi nie zdobywa się na wysiłek intelektualny, żeby dobić się wyżej, do tego, co jest sztuką wielką.
Sztuka nie jest, jak chleb, wszystkim do życia potrzebna. Sztuka jest elementem wrażliwości, duchowości, ponad przyziemnymi potrzebami człowieka. Dlatego zawsze była elitarna. Pracując nad sobą, możemy dotrzeć do wyższych rejonów, wyrobić sobie gust, a może nawet zostać koneserami sztuki.

H. B. Pan powiedział, że ludzie bardziej potrzebują chleba niż piękna. Ja uważam, że to nieprawda, że potrzebują jednego i drugiego, ale jeśli nie obcują z pięknem lepszym, to zadowalają się gorszym. Dlatego, że potrzebują sztuki, tylko jej nie dostają.

G. Z. Od dawna ludzie chcieli chleba i igrzysk, ale żyli też dla innych wartości. Sienkiewicz za przypominanie tej prawdy dostał Nobla. On też używał określenia arbiter elegantiarum, mistrz dobrego smaku. I dziś są tacy mistrzowie w różnych dziedzinach życia: architekturze, literaturze, muzyce, plastyce.
I dlatego o gustach trzeba dyskutować...

Z. B. I tym kończymy naszą rozmowę. Dziękuję Państwu.



 <– Strona głównanbsp;Spis treści numeru