PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 45


Rozmowa z prof. Kazimierzem Gierżodem

Nuty jak gwiazdy




Minęło w tym roku 50 lat, odkąd został Pan szefem chóru w podkowiańskim kościele, więc nasze spotkanie ma charakter jubileuszowy...

Rzeczywiście, choć nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, że było to pół wieku temu... Kawałek życia... Dobrze pamiętam, jak w 1953 roku wstąpiłem do chóru, ale nie od razu jako kierownik, tylko szary członek i bardzo się broniłem przed wejściem, bo chodziłem na mszę św. szkolną na godzinę 9 i nawet zacząłem grać na tej mszy, no a tu trzeba by zmienić plan dnia i przychodzić o 11, więc cały dzień rozbity, ale gorąco mnie wówczas namawiano, a szczególnie ksiądz Franciszek Barański, i w końcu powiedziałem: – Tak.

Jest Pan podkowianinem od urodzenia?

Urodziłem się w Warszawie, moi rodzice mieszkali na Ochocie, przy ul. Madalińskiego i przy Opaczewskiej. Chyba na rok przed wojną z maleńkim berbeciem, czyli ze mną, musieli wyjechać z Warszawy, bo zachorowałem na tzw. skazę wysiękową i lekarz powiedział, żeby koniecznie przenieśli się na wieś. Przyjechaliśmy do Podkowy Leśnej, gdzie się wychowałem. Te obrazy z najwcześniejszego dzieciństwa są we mnie mocno zakodowane, zwłaszcza te z okresu wojny, okupacji. Moje pierwsze kontakty z kościołem były poprzez osobę księdza Kolasińskiego – pierwszego proboszcza, aczkolwiek formalnie był jeszcze rektorem. Nigdy nie zapomnę pewnej sceny, kiedy ksiądz zorganizował pomoc dla biednych dzieci i ich rodziców. Odbywało się to w sołectwie (tak się nazywała Rada Narodowa), tam rozdawano kanapki z kiełbasą – dla wielu osób towar niedostępny. To oczywiście jedynie taka migawka, wspomnień jest bardzo dużo. Dobrze pamiętam śmierć księdza Kolasińskiego (październik, 1945), uczyliśmy się w szkole przy ul. Błońskiej (teraz jest tam biblioteka) i parami, całą szkołą szliśmy na ten pogrzeb.

Pochodzi Pan z nauczycielskiej rodziny. Mama, Anna Gierżod uczyła na tajnych kompletach. Czy pamięta Pan cokolwiek z domowych opowieści o tych czasach? Gdzie odbywało się tajne nauczanie?

Urodziłem się w 1936 roku, więc i moja edukacja – kl. I, II, III to były tajne komplety, które prowadziła moja ciocia w domu przy ul. Jeleniej 34 (obecnie), myśmy tam mieszkali na pierwszym piętrze i tam przychodziła grupa dzieci, które ciocia uczyła. W tym mieszkaniu również moja mama prowadziła komplety na poziomie licealnym. Zbierało się sporo osób. Mama z wykształcenia była romanistką, ale w związku z tą sytuacją przyuczała się do wielu dyscyplin. Pamiętam lekcje chłopców, którzy recytowali wiersze po łacinie. Na dole, u państwa Tyszków, było przedszkole oraz klasa starsza od nas. Takich punktów w Podkowie było dużo, ale o nich ze zrozumiałych względów za dużo się nie mówiło. Żywe obrazy mam przed oczami z czasów po Powstaniu, kiedy utworzono szkołę przy ul. Parkowej; dyrektorem (a może p.o. dyrektora) była p. Maria Mickiewicz (siostra p. Fijałkowskiej). Tam uczyliśmy się krótko, od lutego do kwietnia, a potem przenieśliśmy się na ul. Błońską, tam powstało gimnazjum, którego dyrektorem była najpierw p. Majkowska mieszkająca przy Topolowej 15, a potem panowie Tynelscy – ojciec i syn.

Jakie jest źródło Pana muzycznych zainteresowań? Od dziecka reagował Pan na śpiew lasu?

Nie było specjalnych muzycznych tradycji w rodzinie. Osobą, która mnie wprowadziła w świat muzyki, była moja ciocia, Stanisława Buźniak, która grywała amatorsko na pianinie – prezencie ślubnym od swojego męża. Przed Powstaniem rodzina ta przyjechała do Podkowy, a kiedy wrócili do swojego domu do Warszawy, na Koło, zastali tam wszystko zrabowane, ocalała tylko nieco poturbowana Matka Boska Częstochowska i... pianino. Instrument i obraz przyjechały do Podkowy Leśnej i na tym pianinie mały Kazio próbował grać. Pierwszym nauczycielem była ciocia, a gdy zorientowała się, że jest coś zdolnego w tym dzieciaku, skierowano mnie do p. Hanny Lachertowej. Była ona z wykształcenia pianistką, zamieszkała przy ul. Jeleniej...., u państwa Dzikiewiczów i tam odbywały się moje wielomiesięczne lekcje, a potem pod jej kierunkiem zdałem do Państwowej Średniej Szkoły Muzycznej nr 1 przy ul. Profesorskiej w Warszawie. Dziś już tej szkoły nie ma.

Jest rzeczą charakterystyczną, że chór przy kościele św. Krzysztofa w Podkowie Leśnej istniał prawie od początku powstania świątyni. Utworzony jesienią w 1939 roku przez Zygmunta Sobotę, gdy kościół był pod opieką księdza Kolasińskiego, potem z pasją prowadził go ksiądz Franciszek Barański.

Nie można pominąć p. Stanisława Kozaneckiego, gdyż on też przez kilka lat prowadził chór, razem z księdzem Barańskim.

Następnie rola kontynuatora przypadła Panu. W jakich to było okolicznościach? Jaki był ten pierwszy zespół?

To był zespół złożony z dorosłych. Stanowili go ludzie niezwykle wartościowi, którzy mieli swoje ambicje śpiewania w chórze, choć na początku niechętnie przyjmowali uwagi jakiegoś smarkacza. Może nie było większych konfliktów, ale zdarzały się dość zabawne sytuacje, kiedy panie upominane przeze mnie chodziły skarżyć do księdza Barańskiego. Nie było łatwo. Kiedy zaczynałem pisać nuty, jedna z pań oburzała się: – Jak to jest nabazgrane! Kto to przeczyta! Byli to ludzie niezwykle zaangażowani w śpiew, z różnymi możliwościami wokalnymi. Ksiądz Barański wkładał w to dużo serca, indywidualnie niektórych uczył, szczególnie panów. Niektórzy przychodzili bez żadnego niemal głosu, a jednak po jakimś czasie zaczynali śpiewać, to była też jego wielka praca. Dokuczało mi trochę, że jest to takie poważne, dorosłe towarzystwo i jak mogłem, włączałem w to młodych, może dlatego, że sam byłem młody. I kiedy po latach przyjechał do Podkowy ksiadz Leon Kantorski, akurat mieliśmy próbę chóru, był zachwycony, że jest tyle młodzieży i powiedział, że będzie się na kim oprzeć. Nigdy chór nie był zamknięty dla starszych, ale rzeczywiście młodzieży udało się dużo przyciągnąć. Potem powstały inne grupy i chór nie był już jedyną przy parafii atrakcją.

Śpiewano w języku polskim? Liturgia obowiązywała jeszcze po łacinie.

W zasadzie śpiewano po polsku, ale również wiele pieśni wykonywano w języku łacińskim. Pamiętam z tych czasów np. Jutrznię Furmanika na Pasterkę (jeszcze są w Podkowie te łacińskie teksty) czy Responsoria na Boże Ciało; przy każdym ołtarzu śpiewano Responsorium, wszystko po łacinie. Jeśli chodzi o śpiew polski, to w tej liturgii przedsoborowej, owszem, była łacina, ale było też dużo ciszy, właściwie te najistotniejsze części mszy, jak: Kanon czy po Przeistoczeniu, ksiądz mówił po cichu po łacinie i wtedy chór śpiewał po polsku. To były anachronizmy przedsoborowe, ale tak było. Śpiewało się, śpiewało, aż dzwonki zadzwonią na Komunię św., ale to był jeden głos.

Zgłaszając się do zespołu, był Pan uczniem szkoły muzycznej. Czy przedtem należał Pan do jakiegoś chóru? Skąd ta nagła zmiana: klasa fortepianu a chór?

Po prostu muzyka, a więc pewna łączność. Ksiądz Barański ciągle mnie namawiał: Kaziu, tu zagraj, a tu spróbujesz może podyrygować. I tak powolutku, powolutku wciągnął mnie. Wtedy chór prowadził wspomniany już przeze mnie p. Kozanecki, z wykształcenia inżynier elektryk, grający jako amator na skrzypcach i on się chórem zajmował. Gdy pojawiłem się jako uczeń profesjonalnej szkoły, aczkolwiek jeszcze całkiem zielony, z lepszymi kwalifikacjami, on mnie z radością dopuszczał do różnych działań i tak powoli się wszystko rozwijało, aż zacząłem w końcu samodzielnie chór prowadzić. Nigdy nie uczyłem się wokalistyki, mimo że mnie namawiano. Nigdy nie uczyłem się dyrygowania i zawsze podkreślałem, że ja jestem tu amatorem tak samo jak wszyscy ci, co tu śpiewają, trochę przyuczonym może.

Chór – nazwany przez jednego z uczestników – CHÓREM GIERŻODIANA istniał w Podkowie 40 lat! Aż wierzyć się nie chce, że było to możliwe w czasach PRL – u, wrogich wszelkim przejawom religijności, wolności tworzenia...

Muszę powiedzieć, że z chórem nie mieliśmy nigdy większych problemów, żeby nas atakowali, nachodzili, wzywali na przesłuchania. Nie było tego. Było tak w okresie późniejszym, kiedy postanowiłem z tą młodzieżą robić coś więcej niż tylko śpiewać, żeby im jakoś pomóc, żeby ich kształtować. Jedną z tych form były obozy letnie. I tu już było zagrożenie polityczne, bo takich rzeczy nie wolno było robić, w związku z tym wyjeżdżaliśmy w góry pod szyldem PTTK. Ale oczywiście ta grupa miała codziennie Mszę św. Zachowywaliśmy się tak, aby nie zwrócić uwagi, wychodziliśmy ze mszy pojedynczo, by nie tworzyć tłumu. Szczęśliwie, na tych obozach nie było większej wpadki.

Jak godził Pan pracę zawodową z pracą społeczną? Wówczas, w tych trudnych czasach wymagało to ryzyka. Nie obawiał się Pan utraty stanowiska, kariery?

Z godzeniem z pracą zawodowa nie było żadnego problemu, chór spotykał się raz w tygodniu na próbę i w niedzielę przed Mszą św. godzinę, więc nie było to takie obciążenie, żeby tego nie pogodzić. Kiedy już pracowałem w Akademii Muzycznej w Warszawie jako nauczyciel akademicki, muszę powiedzieć, że byłem ostrożny, za dużo nie chwaliłem się w swoim środowisku, że prowadzę chór. W kościele, kiedy na chór wchodziliśmy, nawet schylaliśmy się, aby nas nie filmowano, nie podglądano, kto tam w ogóle chodzi. Chór raczej się zamykało, nie wpuszczało obcych. Nie miałem nigdy żadnego wezwania, ale wiedziałem, że w Podkowie może hasło „chór”nie było upolitycznione. Niekoniecznie ze strony policji, lecz ze strony osób w cywilu mogło coś mieszkańcom zagrażać, ale chóru te zjawiska nie dotyczyły.

Powodów do chwały jest bardzo dużo: kierowanie przez tyle lat 300 – osobowym zespołem śpiewaków, trud organizacyjny i ogromna praca wychowawcza.

Na liście może jest aż tyle, ale niektórzy odchodzili, inni przychodzili. Stały zespół liczył przeważnie około 30 osób. Od dziecka wykazywałem skłonności do prowadzenia jakiejś grupy, chór nie był pierwszą. Jeszcze za czasów księdza Barańskiego przez wiele lat zajmowałem się w kościele ministrantami. Ksiądz wszystkiego mnie nauczył, wszystko mi pisał, tłumaczył. Może ta cecha przywódcza i w chórze się realizowała. Dodam, że chór to było nie tylko śpiewanie. Regularnie organizowaliśmy wycieczki, pielgrzymki do różnych miejsc, przeważnie kultu maryjnego w Polsce, rokrocznie odbywały się kuligi – niedochodowe, zbieraliśmy tylko tyle, by pokryć wydatki na bigos, zaprzęg koni. Takich akcji było bardzo dużo i sprawiały, że udawało się nawiązywać kontakty. Działo się to szczególnie za czasów księdza Leona, który był może podobnym typem. Często spieraliśmy się, mieliśmy odmienne zdanie, ale jak ksiądz usłyszał ode mnie o obozach, to też wyjeżdżał, i razem tą drogą wędrowaliśmy. Radością wielką było, jeśli poprzez ten chór, te działania pomagało się młodzieży, czasem szukającej, czasem błąkającej się. Jest satysfakcją, jeżeli ktoś dziś mówi, że te lata były najpiękniejsze w jego życiu, bo takie spotykam nieraz wypowiedzi. Ale i z żalem patrzę, że niektórym tak się życie poplątało.

Czy jakiś muzyczny epizod z 40 – letniej działalności chóru utkwił Panu szczególnie w pamięci?

Wielkie święta – jak Pasterka – kiedy chór był centralną pozycją liturgii zarówno przed Mszą św., jak i w czasie Mszy. Tak samo Rezurekcje Wielkanocne, te śpiewy... one głęboko zostały w pamięci. Również wyjazdy chóru z występami, koncertami, do Krakowa, do św. Anny w Warszawie, gdzie się chór dopiero tworzył; pamiętam występy u św. Jakuba, u św. Michała. Ale niezapomniane są też występy związane z różnymi uroczystościami chóralnymi, jak ślub członka chóru czy dyrygenta. Pięknie śpiewano na moim ślubie, wówczas pod kierownictwem Mariusza Syllera. Mile wspominam też koncerty w Podkowie Leśnej poza liturgią. Pamiętam czasy, kiedy pojawiła się nowa fala – piosenka religijna (ojciec Duval). Ksiądz Leon przywiózł je z Francji, ja troszeczkę w chórze je wprowadzałem. Nawet kiedyś zaprosiłem swego szefa z Akademii, dziekana Wydziału Wychowania Muzycznego (tam zacząłem pracować, w jego chórze śpiewałem jako student). Przyjechał na ten koncert, chwalił bardzo, choć nie był to jeszcze taki poziom, jaki chciałem osiągnąć. Istotnym problemem była rotacja ludzi. Ci, którzy się dopiero nauczyli, musieli z powodów losowych odchodzić. I nowi, i nowi, i od początku nauka...

W pewnym czasie, tzn. od 1965 roku, zaczęły w kościele podkowiańskim istnieć dwa muzyczne zjawiska: poważny chór z wieloletnią tradycją i awangarda – „ Trapiści”. Czy nie czuli się Państwo zdominowani przez beatników?

Startowaliśmy wspólnie, oni śpiewali przy gitarze, ale jak się to rozwinęło w mszę beatową, to rzeczywiście zainteresowanie, szczególnie młodzieży, było nimi większe. Liczba młodych w chórze zaczęła spadać. „ Trapiści”grali na Mszy o godz. 10, zrobił się wielki szum. Na ten temat miałem odmienne zdanie niż ksiądz Leon. Denerwowało mnie, że kiedy przychodziły tłumy młodych, a „ Trapiści”nie grali, to oni wychodzili z kościoła. – Zostaw to Panu Bogu – mówił ksiądz Leon. Uspokoił mnie dopiero swoim stwierdzeniem: – Pan Bóg różnymi drogami dociera do człowieka. To była rewolucja, i dla mnie też. Nie jestem entuzjastą tego rodzaju muzykowania w kościele. Zawsze uważałem, że musi być jakiś DUCH, SACRUM, NASTRÓJ do modlitwy i to, co się w Polsce zrobiło, że zaczynają krzyczeć wszędzie, to jest coś nie tak.

Proszę powiedzieć trochę o repertuarze chóru.

Repertuar bazował na najrozmaitszych wydawnictwach, które zbierał po wojnie dla chóru ksiądz Barański. Prawie żadne z tych wydawnictw nie nadawało się dla tego chóru, bo były one za trudne. Nasz chór był trzygłosowy (po wojnie – czterogłosowy, ale później panów było za mało). Na jeden głos, męski, trzeba było opracować specjalnie każdy utwór. Jeszcze w szkole średniej biegałem na różne zajęcia właśnie pod kątem chóru, żeby się przyuczyć, mieć pojęcie o pisaniu. Ten repertuar opierał się na moich opracowaniach. W chóralnej szafie, pod kaplicą Matki Bożej przechowała się teczka „Partytury”, która pozwoliła dokonać zestawienia repertuaru chóru w ciągu całej historii jego istnienia: utwory ściśle związane z liturgią – 27, maryjne – 29, kolędy – 56, o treści ogólnej – 80, pasyjne – 7, wielkanocne – 19, świeckie, obozowe – 8.

Przypominali Państwo dawne pieśni, wyciągali je z lamusa. Skąd Pan wydobywał te pieśni?

Przeważnie z tych zbiorów w naszej bibliotece chóralnej, bo ksiądz Barański dużo tych zeszytów zebrał, a nawet jedną księgę sam ręcznie przepisywał.

Jak kształcono chórzystów, na czym polegało szkolenie?

Na tym, by w każdym głosie nauczyć partii. Główną treścią prób było śpiewanie w głosach, potem śpiewanie razem, w niedzielę więcej razem. Z czasem sprowadziłem dwie studentki z Akademii Muzycznej i one miały indywidualne lekcje emisji z każdym chórzystą i dużo pomogły w wydobywaniu głosu.

A soliści? Jakie musieli spełniać warunki? Stosował Pan ostre kryteria wyboru, nie chcąc wprowadzać niedobrego brzmienia, obniżać poziomu?

Mile widziany był głos solowy, ale nieczęsto zdarzało nam się takowe mieć. W historii chóru było kilka takich osób, które śpiewały bardzo pięknie. Czołową postacią była pani Justyna Gołąb (żona Władysława, oboje pracują w Laskach), z lat wcześniejszych pamiętam Krysię Kędzierską z Żółwina, też miała z natury czysty głos; z mężczyzn – nieżyjący już Karol Borosiewicz – bardzo muzykalny, miał swoje partie, które w Podkowie bardzo ładnie wykonywał.

Pana ulubiony utwór wykonywany przez chór?

Pytanie jest trudne, bo wszystko, co robiłem, bardzo lubiłem. Do dziś moją ulubioną kolędą (i teraz w Otrębusach chór ją wykonuje) była Bracia, patrzcie jeno. Przebój chóru zawsze! Z dawnych lat, gdy jeszcze nie była popularna, a chór był czterogłosowy – Gdy śliczna Panna – bardzo lubiłem! Z kolęd jeszcze – Wiązanki: nr 1, nr 2, nr 3... Z innych pieśni? W czasach komuny starałem się przemycać różne prawdy przez śpiew. Jeżeli była jakaś pieśń, która pasowała do sytuacji, to ją lansowałem. Do takich należała m.in. Bogurodzica z tekstem Słowackiego: Wolnego ludu krew zanieś przed Boga tron... Pieśń do Matki Bożej – Wszystkie trony niebieskie. Sam kiedyś napisałem pieśń do tekstu modlitwy św. Bernarda – Najświętsza Panno Maryjo, wskrzesiliśmy tę pieśń. Z utworów wielkopostnych w tym czasie wprowadzaliśmy Nocą Ogród Oliwny (nikt jej nie znał). Piękne były piosenki religijne, jak np. Kochających brak serc Duvala czy Powróci Chrystus Pan, głębokie i w nowym duchu.

Niepowtarzalną uroczystością była wizytacja duszpasterska parafii przez księdza prymasa Stefana Wyszyńskiego. Prymas zainteresował się chórem, który mu zaśpiewał ulubioną Szarą drogę...

Ach, zapomniałem o niej. Ksiądz prymas, wizytując, wchodził wówczas na nieskończoną jeszcze, prowizoryczną dzwonnicę, razem z księdzem Piaseckim – ówczesnym wikariuszem, teraz prałatem kościoła św. Zbawiciela w Warszawie. I na tej dzwonnicy wypowiedział słowa: – {No, wiesz, Bronek, skoro tu weszliśmy, to znaczy, że nie jest z nami tak źle

. Bo martwił się, że ówczesna drewniana konstrukcja runie, że się wszystko zawali. Dzwon został poświęcony.

Śpiewano Panu: Kaziu, Kaziu, Kaziu zakochaj się.

Owszem, były różne sympatie, ale nadszedł moment, kiedy zafascynowała mnie obecna żona i poślubiłem chórzystkę. Piosenka wzbudziła miłość albo miłość ją przypomniała.

Mieszkał Pan długo w Podkowie...

Do 1982 roku. Stąd dojeżdżałem do Milanówka, gdzie w liceum ogólnokształcącym pracowała moja mama i które ukończyłem. Mama była wychowawczynią mojej klasy, uczyła francuskiego. Dyrektorem był wtedy p. Antoni Wojciechowski, przed nim – p. Frelichowa. W Milanówku moimi nauczycielami byli: p. Julia Heybowicz, żyjąca w wielkiej przyjaźni z mamą, ks. prefekt Rura, p. Martynowski, historyk, p. Markiewicz, fizyk. Wracając do lat osiemdziesiątych... Kiedy przeprowadziłem się do Otrębus, jeszcze przez kilka lat regularnie jeździłem do Podkowy na próby chóru. Wtedy tu, w Otrębusach powstała parafia. Ówczesny proboszcz, ksiądz Henryk Bartuszek bokiem na mnie patrzył, dlaczego śpiewam tam, a nie tu. W podkowiańskim kościele nie było organisty i przez tyle lat przyzwyczaiłem się, że my śpiewamy o godzinie 11, i nie chciałem tego systemu zakłócić. Kiedy proboszczem w Podkowie został ksiądz Leszek Slipek, podjął decyzję, zresztą bardzo słuszną, żeby zatrudnić organistę. Został nim Jacek Kłeczek, któremu ksiądz zaproponował, żeby włączył się w prace chóru. Ja wtedy uznałem, że nadeszła pora, aby odejść i złożyłem rezygnację. Jest to delikatny temat, gdyż ksiądz Leon potraktował to jako działanie przeciw niemu. Sądziłem, że pod opieką organisty chór dalej będzie śpiewał, ale chór był rogaty i nastąpił rozłam. Odczekaliśmy jakiś rok i w moim sąsiedztwie – w kościele p.w. Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski – zaczęliśmy zakładać nowy chór. Zgłosiło się dużo nowych osób z Kań, Otrębus, ale ten zespół na pewno ma swoje korzenie w Podkowie Leśnej.

Nie ustał Pan w swojej muzycznej drodze. Co Pan jeszcze robi?

Pracuję wciąż w Akademii Muzycznej w Warszawie, mam liczną klasę pianistów, kieruję Katedrą Fortepianu, jestem prezesem Towarzystwa im. F. Chopina, co także mi obowiązków przysparza. Wszędzie w świecie działam jako pianista, jeżdżę na różne koncerty, w Japonii prowadzę kursy i, oczywiście, chór w Otrębusach ma swoje miejsce w moim życiu. Śpiewamy, jak dawniej, w niedzielę podczas Mszy o godzinie 11. Obecnie wielu „ szanujących się”artystów nie występuje w kościołach bez pomocy finansowej, bez – jak to się mówi – sponsorów. Wielu organizuje koncerty poświęcone Papieżowi, a przecież on stawia artystom wymagania szczególne. Apelował m.in. i do muzyków, by z poświęceniem i pasją podarowali światu epifanie piękna.

W imieniu osób związanych z kościołem św. Krzysztofa bardzo Panu dziękuję za tę artystyczną służbę, jaką Pan pełnił, i to w czasach niełatwych.

Najwyższe uznanie należy się tym wszystkim, którzy poświęcali bardzo dużo serca, czasu i energii, ludziom różnych zawodów, studentom, uczniom różnych szkół, którzy naprawdę musieli ponieść wiele wyrzeczeń, żeby na próby przychodzić, żeby się uczyć. I to było, i jest normalne. Ktoś mnie kiedyś pytał, ile my dostajemy za to. Zawsze śpiewaliśmy za darmo i dziś są ludzie, którzy znajdują na to czas i śpiewają dla idei wiary, dążenia do Boga poprzez śpiew, przez tę formę modlitewną.

Poeci rozmaicie definiowali muzykę. Alina Biernacka pisała, że muzyka jest powietrzem, które utrzymuje ptaki w locie. Ona sprawia, że zmieniają się fazy księżyca...

Ludwik Jerzy Kern był zdania, że muzyka jest po prostu niebem z nutami zamiast gwiazd.

Czy ma Pan własną definicję muzyki?

Jedna i druga jest piękną wypowiedzią. Gościłem kiedyś w moim ogródku księdza, który rzekł: – Dla mnie muzyka jest dodatkowym dowodem na istnienie Boga. Mogę powiedzieć jasno, że to ona dotyczy sfer wyższych, unosi człowieka. Oczywiście, zależy jaka ona jest. Może nieraz dotyczyć i sfer niższych, dlatego trzeba na tę granicę uważać.



Rozmawiała Grażyna Zabłocka



 <– Spis treści numeru