PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 44


Piotr Mitzner

Kamienny wieszcz



Trwa Rok Gombrowicza. Mija sto lat od urodzin i trzydzieści pięć od jego śmierci. Uczczenie, zwłaszcza Jak to się mówi „godne” jego pamięci to zadanie diabelnie trudne. Tu nie wystarczą okolicznościowe hołdy. Trzeba Witolda Gombrowicza zrozumieć i przemyśleć.
Gombrowicz jest trudny i twardy. Jest jak kamień.
Kamień graniczny literatury i myśli polskiej. To, co powstaje po Gombrowiczu, jest już inne od tego, co było przed nim.

Skąd się wziął Witold Gombrowicz? Urodzony w 1904 roku w Małoszycach, w rodzinie ziemiańskiej. W szkole był miernym uczniem, bez entuzjazmu studiował prawo, pracował jako aplikant sądowy. Pierwsze książki: Pamiętnik z okresu dojrzewaniaFerdydurke z miejsca podzieliły publiczność na entuzjastów i wrogów. W 1939, tuż przed wybuchem wojny, pisarz wyjechał do Argentyny. W Buenos Aires wpadł w miejscowe środowisko artystyczne, w którym miał fanatycznych wielbicieli. Z trudem wiązał koniec z końcem, aż do podjęcia pracy na stanowisku sekretarza dyrekcji w Banco Polaco (1947–1955), gdzie między innymi przygotowywał roczne raporty. I męczył się. I z nim się męczono, bo bywał niegrzeczny dla interesantów i pluł pestkami z pomarańczy do kosza na śmieci.

Ukończył wówczas Ślub, napisał Trans–Atlantyk i rozpoczął Dziennik. Później utrzymywał się ze stypendiów. W 1963 wrócił do Europy. Pod koniec życia mieszkał we Francji. Przyszła późna sława. Na rok przed śmiercią był kandydatem do Nagrody Nobla. W kraju publikowano jego teksty tylko w krótkim okresie „ odwilżowym” po 1956, potem znów znalazł się na indeksie, aż do końca lat 80. Jedynie w teatrach pojawiały się inscenizacje jego sztuk. Prozę czytano w wydaniach paryskiej „Kultury” i drugiego obiegu. Ale na nic zdały się zakazy. Gombrowicz miał wpływ ogromny na świadomość młodych Polaków, na powstającą w kraju literaturę, na styl polskiego teatru.

Dla wielu czytelników spotkanie z dziełem Gombrowicza miało znaczenie przełomowe, był w ich życiu właśnie kamieniem granicznym. Także dlatego, że nie dawał gotowych odpowiedzi. Poszukując prawdy, pokazywał je w sprzecznościach. Spierał się z innymi i sam ze sobą.

Tępił w literaturze i w życiu fałsz i nieautentyczność. Domagał się od pisarza (a więc i od siebie) szczerości, obnażania własnych słabości. A przy tym kreował swoją postać, ludzi wokół siebie ustawiał w rozmaitych rolach, inscenizował życie. Wielbił formę i brak formy (nagość, niedojrzałość), walczył z tradycją sienkiewiczowskiego zaścianka, a pisząc przyjmował styl szlacheckiej gawędy. Jak wynika z korespondencji tuż powojennej, chciał propagować w Argentynie literaturę polską. Pierwszą książką w planowanej serii wydawniczej miała być W pustyni ipuszczy.

Znane są jego złośliwe inwektywy przeciwko poetom, a przecież jego proza była tak bliska poezji. Ślub właściwie napisany został wolnym wierszem.

Raz mówił o sobie, że jest geniuszem, to znów, że pisarzem drugorzędnym, bo miarą wielkości byli dla niego: Dante, Szekspir i Goethe. Chciał być twórcą elitarnym, to znów popularnym. Uważał się za najwybitniejszego polskiego pisarza, a Tadeusza Dołęgę– Mostowicza, autora Kariery Nikodema Dyzmy, uważał za mistrza i ostentacyjnie całował w rękę.

Te wszystkie sprzeczności czynią go wiarygodnym w czasach, gdy nie ma jednej, ustalonej odgórnie interpretacji świata. Sprawiają też, że taką siłę posiadają jego dramaty, w których prawdy zostają rozdane pomiędzy działające postaci. Podobnie zresztą jest i w prozie Gombrowicza, która też często bywa adaptowana na scenę. O tych sprzecznościach trzeba pamiętać, by nie brać dosłownie wszystkich kwestii wypowiadanych przez gombrowiczowskie postaci.

Jego teksty były też kamieniem obrazy, rzuconym w polskie nawyki myślenia. Wyszydzał nasze przechwałki ze znakomitej i bohaterskiej przeszłości. Uważał, że w porównaniu z obcymi niekoniecznie okazujemy się najlepsi (inni mieli waleczniej szych monarchów, wyższe katedry i więcej noblistów), a po drugie — jeśli imponuje nam nasza miniona wielkość, to znaczy, że teraźniejszość jest niewiele warta.

Autor Operetki był burzycielem form i konwenansów. To budziło protesty. Widziano w nim nihilistę, którym nie był. Na miejscu martwych zasad Gombrowicz proponował ustanowienie prawdziwych rygorów moralnych i intelektualnych. Cenił bowiem porządek i zasady. Nic tak go nie oburzało jak niechlujność, bylejakość i lenistwo.

Drażnił ludzi, żeby zmusić ich do myślenia, wytrącić z utartych kolein życia. Tu chodziło mu o coś więcej, niż o literaturę. Wzywał pisarzy: „prowokujcie ich [czytelników] piórem, aby oni was prowokowali, wyzyskajcie w pełni dynamikę i potężną moc drugiego człowieka. Niech dopiero na marginesie tej sprawy życiowej, w sposób niejako mimowolny urodzi się sztuka.” Za te akty prowokacji Gombrowicz płacił: był osamotniony, niezrozumiany, wyśmiewany. Mimo to grał dalej, świadomie przyjmując rolę błazna. Potrafił zresztą bezlitośnie ośmieszać własne teorie. Nawet tak ważną ideę szczerości. „Szczerość jest do niczego” — stwierdzał. I czekał na reakcję czytelnika lub słuchacza.

Była w tym mądrość. Był kamień filozoficzny — tak poszukiwany przed wiekami przez alchemików. Substancja, która przemieni żelazo w złoto. Filozoficzny — w dosłownym znaczeniu. Gombrowicz doskonale znał filozofię, nawet dorabiał sobie w Argentynie udzielając prywatnych lekcji. Był też świetnym psychologiem.

Od pierwszych tekstów po ostatnie walczył o prawo do własnej twarzy, o ustanowienie siebie. To miało być przykładem dla innych. Walka była długa i zaciekła: z tradycją, ze stereotypem, z gotowymi modelami zachowań, z autorytetami, z tym, co nazwał „gębą”. W czasach rozszalałych systemów totalitarnych potrafił też precyzyjnie pokazać mechanizmy zniewalania jednostek i ludzkich stad. Zachowywał przy tym chłodny sceptycyzm. Podobno każdy człowiek — mówił — w młodości jest podpalaczem, po czterdziestce — strażakiem. On zawsze czuł się strażakiem. Stąd jego sceptycyzm wobec paryskiej rewolty studenckiej w maju 1968 roku.

Miał wbrew pozorom ogromny dystans do siebie i nie uważał się za wieszcza. Słuchaczy swoich wykładów z filozofii ostrzegał przed sobą, swoim wpływem. Dla wzmocnienia efektu powtarzał: „gwiżdżę na was i na moje nauczanie”. Tylko powtarzając te słowa, możemy go właściwie uczcić. Dopóki mistrz kpi z nas i z siebie, dopóty żyje. I może pomóc nam odkryć samych siebie.



„...mam nadzieję, że przebywasz w Leśnej Podkowie”,
„Czy zamierzasz wyjechać w tym roku do Leśnej Podkowy?”
— pyta w listach do Stanisławy Cichockiej i brata Janusza Witold Gombrowicz*



* Witold Gombrowicz, „Listy do rodziny”, Wyd. Literackie, Kraków 2004 (str. 230 i 269). Chodzi o dom przy ul. Kępińskiej należący niegdyś (od 1939 roku) do Edwarda Jankowskiego i jego żony Wandy z Kotkowskich, siostry Franciszki, bratowej pisarza. Dom ten odziedziczyła później Stanisława, pasierbica Janusza, i oboje tu przyjeżdżali.



 <– Spis treści numeru