„Księżniczką polskiego malarstwa — czarodziejką — boginką
słowiańską — nazywali recenzenci Zofię z Lubańskich Stryjeńską,
wybitnie utalentowaną i popularną artystkę lat międzywojennych,
obdarzoną również błyskotliwą inteligencją, poczuciem humoru
i wdziękiem osobistym” — pisała Maria Grońska we wstępie do
pamiętnika malarki.
„Księżniczka malarstwa polskiego” — tak nazwał Stryjeńską
redaktor poczytnych „Wiadomości Literackich”, Mieczysław
Grydzewski. „Boginka słowiańska” — to z kolei tytuł mojego
artykułu o artystce sprzed 10 lat opublikowanego w „Życiu
Warszawy”. Zofia, urodzona w 1891 roku, w latach
międzywojennych współtworzyła wpływowe ugrupowanie artystów
„Rytm” i była najwybitniejszą i najbardziej znaną polską malarką
o indywidualnym, łatwo rozpoznawalnym stylu. Nagradzana na
wystawach międzynarodowych (np. w Paryżu w 1925 roku) czy
krajowych (na Powszechnej Wystawie krajowej w Poznaniu w 1929
roku otrzymała wielki medal złoty), w roku 1930 otrzymała Krzyż
Oficerski Orderu Odrodzenia Polski a sześć lat później Złoty
Wawrzyn Polskiej Akademii Literatury, w życiu prywatnym
pozostawała osobą nieśmiałą, pełną kompleksów, wyniesionych
z wychowania w mieszczańskim domu Lubańskich. Przez lata
samotnie borykała się z biedą, niechęcią zawistnych. Jej życie pełne
było dramatycznych zwrotów i nieustannej walki o przetrwanie.
Bohaterka skandali, oskarżana o ekscesy, po rozstaniu z mężem
Karolem Stryjeńskim, żyła niczym pustelnica zawzięcie malując. Nie
miała prawie nikogo, kto wsparłby ją, kto podniósł na duchu
w zwątpieniu, kto poradziłby w życiowych kłopotach. Nieśmiałość nie
pozwalała wyjść do ludzi, chociaż wiele osób ceniło jej ogromny
talent i żywiołową osobowość. Do jej bliskich znajomych należał
inny outsider okresu międzywojennego, Bolesław Leśmian, a Jan
Lechoń był ojcem chrzestnym syna Zofii i Karola Stryjeńskich,
Jacka.
Jako artystka oddziałała na polską sztukę lat 20. i 30.
porównywalnie do modnego dziś Eugeniusza Zaka czy Władysława
Skoczylasa. Współtworzyła przemiany estetyczne okresu
międzywojennego i wywarła wówczas większy wpływ niż np.
Witkacy. Była ceniona jako artystka i naśladowana przez innych.
Należała do pokolenia, które wraz z odzyskaniem przez Polskę
niepodległości doszło do głosu w malarstwie i grafice, tak jak
Skamandryci w poezji. To pokolenie zaczęło swą drogę twórczą
około 1910 roku i wtedy ukształtowało się artystycznie. Patronem
pokolenia wówczas dojrzewającego był Bergson ze swoim
witalizmem, Freud z psychoanalizą, Einstein z teorią względności,
a w plastyce największy wpływ wywarł Cezanne, kubizm, oraz
klasycyzm i nurt radykalny: abstrakcja. Z poezji i sztuk
plastycznych pod wpływem nowych lektur i doznań zniknęły
modernistyczne motywy dekadencji. Hasłami epoki stały się słowa:
życie, odrodzenie, czyn, istnienie.
Warto pamiętać, że na nową sztukę miały też wpływ
wynalazki: kino, samochód, samolot, co widać w kubizmie
i futuryzmie. Na przyspieszenie technologiczne odpowiedzią był
zwrot do przeszłości, do tradycji. We Francji, Włoszech a potem
i w Polsce pojawił się neoklasycyzm, przywołujący wartości i formy
antyku. Zauważyć można było po grozie I wojny światowej
pragnienie trwałych zasad i dążenie do harmonii.
W Polsce radość z odrodzenia państwa wiązała się też
z tendencją do stworzenia sztuki rodzimej, opartej na folklorze. Już
pod koniec XIX wieku Stanisław Witkiewicz próbował stworzyć styl
zakopiański jako styl narodowy. W Dwudziestoleciu
międzywojennym modna była nadal góralszczyzna, nie tylko rodem
z Tatr, ale i Huculszczyzny. Produkowano kilimy huculskie, malarze
upodobali sobie typy Hucułów i Hucułek jako modeli.
Klasycyzm i twórczo przekształcony folklor prezentowali
twórcy stowarzyszenia „Rytm”, założonego w 1922 roku przez
Eugeniusza Zaka, Wacława Borowskiego i Henryka Kunę. Zofia
Stryjeńska należała do tego ugrupowania artystów i brała udział we
wspólnych wystawach, począwszy od pierwszej w 1922 r. Gdy
myślimy o malarstwie, rzeźbie, plakacie, grafice książkowej, sztuce
stosowanej międzywojnia, to pierwsze skojarzenie wiąże się
z dziełami rytmistów, m.in. Wittiga, Gronowskiego, Skoczylasa,
Jastrzębowskiego. W tym gronie jedno z ważniejszych miejsc
zajmowała Zofia Stryjeńska, uważana przez krytyków (Wallisa,
Warchałowskiego, Tretera) za najwybitniejszą polską malarkę tego
okresu.
Urodziła się 13 maja 1891 roku w zamożnym domu
w Krakowie. Jej ojciec był prezesem Izby Handlowej. Posiadał sklep
z rękawiczkami i kilka kamienic.
Talent Zofii ujawnił się bardzo wcześnie. Jako dziecko żyła
w świecie wyobraźni i dużo malowała. Ojciec zauważył jej uzdolnienie
i podsuwał nawet do rysowania typy ludzkie na targu czy w sklepie.
Jako młoda dziewczyna została współpracowniczką pism
ilustrowanych: „Roli” i „Głosu Ludu”.
Rozpoczęła też w roku 1909 naukę w szkole malarskiej dla
kobiet Marii Niedzielskiej. Kurs ukończyła w 1911 roku
z odznaczeniem za malarstwo i sztukę stosowaną.
W 1910 roku wyjechała z ojcem w podróż przez Austro–
Węgry do Włoch. Zwiedziła galerie i muzea Wiednia i Wenecji.
Wtedy to zdecydowała się poświęcić się całkowicie sztuce. Wybrała
studia malarskie w Monachium, mimo iż nie przyjmowano tam
kobiet.
Wyjechała 1 października 1911 roku przebrana za chłopca.
Ścięła sobie włosy i podając się za swego brata rozpoczęła studia.
W dokumentach akademii figurowała jako Tadeusz Grzymała
(nazwisko wzięła od przydomka rodowego). Po roku studiów
koledzy z Francji rozpoznali w „Tadeuszu” dziewczynę i chcieli
to ujawnić. Zofia w popłochu wyjechała z Monachium, gdzie
przeżyła swoją pierwszą miłość do rosyjskiego tancerza Sacharowa.
Uczucie malarki zaowocowało cyklem rysunków, zatytułowanych
„Romans”, w których przedstawiła siebie w postaci pastuszka.
W Krakowie ujawniła nowy talent: pisarski. Stworzyła cykl 18
„Bajek” opartych na motywach ludowych i historycznych, które
sama przepisała pismem naśladującym stare druki i sama opatrzyła
ilustracjami. Powstały wtedy opowieści „O Maćku Roztropku”,
„O dwóch braciach Okpile i Biedzile”, legenda o kwiecie
paproci, bajka o Panu Twardowskim i jego uczniu. Całość cyklu
kupił znany mecenas sztuki, hrabia Edward Tyszkiewicz, za 3
tysiące koron. Niestety oryginalne plansze spaliły się na Wołyniu
w czasie wojny.
Zofia Stryjeńska żywo interesowała się folklorem i historią.
Wkrótce stworzyła cykl obrazów „Bogowie słowiańscy” i
„Tańce polskie”. Znała doskonale polskie stroje ludowe, mitologię
słowiańską. Interesowała się nawet odkryciami archeologicznymi.
Można tu zauważyć pokrewieństwo duchowe młodej malarki
i poety, Bolesława Leśmiana, który w tym samym mniej więcej czasie
pisał „Klechdy polskie” — cykl opowieści opartych na folklorze
polskim i ruskim.
W maju 1913 na łamach „Czasu” (nr 207 i 209) krytyk
sztuki Jerzy Warchałowski omówił dokonania Zofii Lubańskiej
ogłosił, że pojawił się nowy, „fenomenalny” talent malarski.
Trzy lata później zostanie jednym ze świadków ślubu artystki. Zofia
weszła wówczas do środowiska inteligencji i cyganerii krakowskiej,
poznała rodzinę Żeleńskich, Jachimeckich, Puszetów, Kossaków.
Magdalena Samozwaniec wspominała moment poznania
artystki: kiedyś na Kossakówce ona i jej siostra Maria usłyszały
dźwięki muzyki dobiegające z salonu na dole. Ktoś grał na
fortepianie. Siostry zeszły i zobaczyły przy instrumencie obcą osobę,
„zabawne stworzenie z murzyńską kręconą czupryną
i wspaniałymi, ognistymi oczami”. Na pytanie, co tu robi, Zofia
przedstawiła się i powiedziała: „Ten domek mi się spodobał, więc
weszłam na werandę i gram sobie na fortepianie. Proszę mi nie
przeszkadzać”. Zaprzyjaźniła się z poetką i jej siostrą od razu.
Wcześniej Zofia zrobiła rodzicom niespodziankę. Nagle 1
kwietnia zniknęła z domu i przez tydzień nie dała znaku życia.
Okazało się, że jest w Wiedniu. Pasja poznania dzieł sztuki oraz
tworzenia własnych obrazów zmuszała ją do poszukiwań, nagłych
wyjazdów. Żyła cygańskim życiem, często bez pieniędzy, ale robiła
to, co chciała: malowała.
Gdy wybuchła I wojna światowa i wzrosły nadzieje na
powstanie niepodległej Polski, Zofia jak wielu artystów i pisarzy
poparła jednoznacznie ruch legionowy Józefa Piłsudskiego:
wykonała ilustracje do pieśni legionowych, które wydano na
pocztówkach. Zysk ze sprzedaży zasilił fundusz N.K.N.
W okresie wojny poznała architekta i społecznika, miłośnika
Zakopanego, Karola Stryjeńskiego. Zofia poczuła, że spotkała
bratnią duszę i zakochała się w nim bez pamięci. Wkrótce, 4
listopada 1916 roku, wzięła z nim cichy ślub. świadkami byli oprócz
Warchałowskiego, jego przyjaciel, Wojciech Jastrzębowski, malarz
i siostra Zofii Stefcia. Rodzice państwa młodych nie zostali
zaproszeni na ten ślub.
Zofia w pamiętniku tak opisała okres narzeczeństwa:
„A więc wspólne spacery, pierwszy pocałunek, jakieś białe róże od
Karola, po czym noce westchnień przy księżycu, wreszcie data ślubu
w sekrecie przed światem.”
Jak zapisał ojciec malarki, Franciszek Lubański, narzeczony
Zofii „u nas rodziców nie czynił żadnych zabiegów o rękę
córki...” Ślub był niemal potajemny, a małżeństwo dwojga artystów
okazało się burzliwe. Hanna Ostrowska–Grabska, córka poetki
Bronisławy Ostrowskiej, wspominała: „Oboje Stryjeńscy
stanowili wielki kontrast. Zofia — trochę kanciasta, pospieszna,
milkliwa, napięta, z wielką ciemną, jakby kędzierzawą czupryną,
spadającą na oczy — i Karol, promieniejący urokiem, wdziękiem,
o czarującym sposobie bycia”. Zofia była niska, szczupła i trochę
dzika, on wysoki, ze strzechą słomianych włosów. Stryjeński lubił
się bawić i flirtować, Zofia była typem samotniczym, unikała ludzi.
„Nie mam śmiałości zwierzyć się Karolowi, że potrzebuję
samotności, więc ułatwiam sobie rzecz w ten sposób, że znikam.
Cichaczem jadę do Zakopanego, najmuję pokój w pensjonacie i (...)
odwalam dwie barwne teki Kujawiaków”.
Inaczej tłumaczyła swoje ucieczki Marii Pawlikowskiej, zwanej
Lilką: „Chcę, żeby mnie szukał (...), żeby się niepokoił, aby mnie
przez to jeszcze bardziej kochał”. Nie był to najlepszy sposób na
wzmocnienie uczuć mężowskich. Stryjeński najpierw się niepokoił,
potem zaś odczuwał zniecierpliwienie.
Zofia i Karol dochowali się trójki dzieci: córki Magdy
i bliźniaków Jacka i Jana. Gdy miało się narodzić pierwsze dziecko,
Zofia sądziła, że będzie to syn. „Zawsze pragnęłam mieć syna,
który by wyśpiewywał poezję Słowiańszczyzny”. Mimo
zaawansowanej ciąży malowała cykl bogów słowiańskich jako
dekorację Baszty Senatorskiej na Wawelu. W pamiętniku
zanotowała: „Moje siły fizyczne załamują się, poród niedaleki,
ale będę mieć syna!” Okazało się, że urodziła córkę. „Lecznica.
— Poród. — Rodzi się córka — jestem wściekła. Drwię
z powinszowań, kwiatów i odwiedzin”.
W stosunku do córki Zofia była raczej obojętna, wobec
młodszych bliźniaków — oddana i pełna miłości macierzyńskiej.
Karol Stryjeński nie zwracał większej uwagi na swoje potomstwo,
wysyłając je do rodziny, a później zostawiając Zofii troskę o dzieci
i ich potrzeby.
W pierwszym okresie małżeństwa Karol Stryjeński był
zauroczony bujną osobowością żony. Nazywał Zofię
„czupiradełkiem”. Pomagał w dotarciu do publiczności wydając jej
prace. Wprowadził żonę w środowisko swoich przyjaciół, artystów
i osoby ze świata literatury. Wtedy poznała m.in. Skoczylasa, Kunę,
Żeromskiego, Reymonta, Witkacego, później poetów Skamandra.
Z początków związku z Karolem pochodzą najlepsze prace
Stryjeńskiej, obrazy „Świt”, „Po burzy”, „Wykroty”, \cit
Po wichrze halnym”, a także świetne ilustracje do „Trenów”
Kochanowskiego i „Monachomachii” Krasickiego. W tym
okresie stworzyła cykl bogów słowiańskich: to była oryginalna wizja
mitologii słowiańskiej z panteonem zapomnianych bóstw: Pogody,
Swaroga, Dziedzilii.
Wydawałoby się, że małżeństwo Zofii i Karola będzie
szczęśliwe. Jednakże niezgodność charakterów okazała się zbyt duża.
On mimo flegmatycznego usposobienia coraz gorzej znosił
gwałtowność temperamentu żony, ona zadręczała się myślami
o domniemanych zdradach męża. Teraz on coraz częściej uciekał
w pracę, w życie towarzyskie — a był lubiany i miał niewątpliwy urok
towarzyski. Bywał na całonocnych biesiadach suto zakrapianych, m.in. w towarzystwie Rafała Malczewskiego, Karola
Szymanowskiego i Witkacego. Wreszcie — musiało do tego dojść —
zaczął mieć romanse.
W latach 1921-1927 mieszkała w Zakopanem, gdzie jej
mąż pracował jako dyrektor Szkoły Przemysłu Drzewnego. Ten
okres, początkowo szczęśliwy i owocny twórczo, z biegiem lat
przyniósł nieporozumienia z Karolem, wreszcie otwarty konflikt.
Zofia, mimo pozorów ognistego temperamentu, nie przepadała
za fizyczną stroną miłości. Pragnęła bliskości, ciepła, miłych słów,
czułości. Coraz częściej brakowało jej tego w małżeństwie. Była
zazdrosna i to bardzo. Kiedyś pocięła mężowi frak, gdy wybierał się
na spotkanie z kochanką.
Atrakcyjna fizycznie, pełna wdzięku, mogła podobać się
mężczyznom. Nie zwracała na nich uwagi pochłonięta pracą.
Nieśmiała w stosunku do ludzi, zamknięta w sobie, wierna
Karolowi, nie była w stanie inaczej ułożyć sobie życia.
W 1922 weszła do stowarzyszenia artystów „Rytm”.
Znalazła się wśród najbardziej cenionych malarzy. Brała udział
w wystawach grupowych i indywidualnych. Wystawiała
z powodzeniem w Paryżu, Londynie, Florencji, Wenecji, Pradze,
Sztokholmie, Wiedniu, Amsterdamie.
Ilustrowała „Karmazynowy poemat” Lechonia, „Sonety
miłosne” Ronsarda, „Sielanki” Szymonowica. Dziewczęta z
„Sielanek” były pełne zmysłowości, Urszulka z „Trenów”
wzruszająca. Najzabawniejsze były ilustracje do utworu Kazimierza
Przerwy–Tetmajera „Jak baba diabła wyonacyła”. Forma,
jaką posługiwała się artystka była nowoczesna, stylizowana,
skrótowa i świetnie skomponowana. Można w jej dziełach dostrzec
echo twórczości Mehoffera, Sichulskiego a także sztuki XX wieku:
kubizmu i art deco. W jednym z wywiadów powiedziała, że
najbardziej ceni Picassa i Deraina.
Znawcy chwalili jej prace. Karol Frycz w 1924 roku napisał:
„W dziedzinie sztuki dekoracyjnej ma pani Stryjeńska więcej do
powiedzenia niż ktokolwiek inny w Polsce”. Cenili ją m.in.
Iwaszkiewicz, Sterling, Wallis.
Konserwatywni krytycy zarzucali malarce, że z ironią traktuje
świętości narodowe w cyklu bogów słowiańskich. Gdy Stryjeńska
namalowała poczet Piastów ataki nasiliły się, bowiem artystka
namalowała Kazimierza Wielkiego... z papierosem! Krytycy
atakujący malarkę nie zwracali uwagi na same obrazy, na formę.
Interesowała ich powierzchowna treść. Nie dostrzegli więc, że dzieła
Stryjeńskiej są dobrze namalowane i pełne humoru.
Humor i barwny, dosadny język cechował artystkę od
początku. Z wiekiem, gdy wydarzenia losowe zaciążyły nad
artystką, stanie się ona smutna, zgorzkniała i z rzadka
w wypowiedzi odnaleźć będzie można tę dawną Stryjeńską.
W najlepszym okresie była osobą o wielkiej fantazji i pomysłowości
językowej. Swego teścia, Tadeusza Stryjeńskiego, nazywała z racji
jego apodyktyczności — Filipem Hiszpańskim. Jakieś nudne przyjęcie
u Maurycego Potockiego, na które musiała pójść określiła dosadnie:
„piła damasceńska i obżerando”.
Pod koniec lat 20. zbliżyła się do środowiska „Wiadomości
Literackich”. Na łamach pisma Grydzewskiego publikowała
artykuły o Witkacym, o sztuce aktorskiej. Interesowała się wieloma
dziedzinami życia. Nie lubiła, gdy np. dziennikarze przeprowadzając
z nią wywiad pytają tylko o malarstwo. Kiedyś jednemu
z dziennikarzy oświadczyła: „Nie mówmy już o malarstwie. Ja tak
nie lubię! To takie nudne. Każdy ze mną o tym chce mówić. A ja
uwielbiam boks”. Dziennikarz zbaraniał. Ta scenka pokazuje, jak
artystka próbowała wyłamać się z zaszufladkowania. Podobnie
w latach 30. zarzucała sobie, że tworzy tylko na folklorystyczną nutę,
nie umiejąc innych form. Nie cierpiała ograniczeń i samoograniczeń.
Z tego okresu pochodzi cykl „Młoda wieś polska”, która
jest pochwałą młodości, życia, natury, wiejskiego życia. Postaci
wiejskich dziewcząt i młodzieńców emanują radością życia, pięknem
i zmysłowością. Rysunki z tego cyklu „Chłopczyk z fujarką” czy
„Dziecko przy oknie” nawiązują do portretów dziecięcych
Stanisława Wyspiańskiego.
Największym sukcesem artystycznym Zofii była
Miedzynarodowa Wystawa Sztuki Dekoracyjnej w Paryżu w 1925
roku. Stryjeńska otrzymała 4 Grand Prix za malarstwo ścienne,
plakat, tkaninę i ilustrację książkową. Otrzymała wówczas także
order Legii Honorowej. Podkreślano we Francji, że twórczość
malarki jest na wskroś nowoczesna a zarazem oparta na tradycji
polskiej, co dla Zachodu było interesujące. Stryjeńska nie powielała
bowiem nowinek francuskich, tylko prezentowała własną wizję
i własny, rozpoznawalny styl. Jej obrazy były afirmacją życia
i natury, pełne optymizmu, witalności, barwności. Artystka
akcentowała, rytm i linię, nie stroniła od dekoracyjnych szczegółów.
Jan Kleczyński na łamach tygodnika „Świat” (1925, nr 15)
widział w prezentowanych w Paryżu dziełach „nieprzebrane
bogactwo pomysłów, olśniewającą barwność, niesłychane jakieś
życie w mocnym (...) rysunku...” Krytyk stwierdził, że fantazja
malarki zbliża „tę wielką artystkę chyba tylko do Słowackiego
i Norwida” — wielkich twórców poezji.
Ta wystawa była też wielkim triumfem sztuki polskiej.
W sumie Polska zdobyła 36 razy Grand Prix (m.in. Henryk Kuna za
rzeźbę „Rytm”), a na 250 wyróżnień Polacy otrzymali aż 169.
Paradoksalnie największy sukces artystyczny Zofii Stryjeńskiej
łączył się z załamaniem psychicznym związanym w kryzysem
małżeńskim. Mąż wyraźnie jej unikał i lekceważył w towarzystwie,
stale przebywał też ze znajomymi. Posunął się nawet do tego, że
rozpowiadał o żonie plotki. Gdy Zofia dążyła do zgody, on odrzucał
myśl o ponownym zbliżeniu z żoną. Zofia w Paryżu została sama
pogrążona w rozpaczy, gdy Karol z przyjaciółmi świętował sukces
polskich artystów — także swej żony.
Dzieci dał na wychowanie swej siostrze, a z żoną zerwał
kontakty. W zapiskach Zofii znajduje się takie zdanie: „Karol nie
może już żyć ze mną”.
W 1927 roku Zofia znów poprosiła męża, by między nimi
w niepamięć poszły urazy i by zaczęli od nowa życie rodzinne. 1
września Stryjeński pod pozorem zgody zaprosił Zofię do teatru.
Gdy znalazła się w taksówce, kazał zawieźć żonę do znajomego
lekarza. Okazało się, że zawiózł ją do kliniki psychiatrycznej i tam
zostawił. Zofia przeżyła szok.
Stryjeńską zamknięto w pokoju bez klamek. Oto relacja
artystki: „Milczenie. Serce umarło, otchłań — wstrząs moralny —
dojrzałość. Siedzę na pryczy szpitalnej w wieczorowej toalecie (...)
dziwny koszmar. (...) Kładą przymusowo do łóżka. (...) Spokojnie
leżę z zaciśniętymi zębami, aby opanować się, ale drżę cała z trwogi
wobec piekła dantejskiego, które wokół zieje otwartą paszczą”.
Prasa dowiedziała się o zajściu i następnego dnia donosiła:
„Pani Zofia Stryjeńska przemocą wywieziona do sanatorium dla
umysłowo chorych”, „Fakt powyższy wywołał w Zakopanem
niesłychane oburzenie i zdumienie, albowiem pani Stryjeńska mimo
pewnej ekscentryczności nie zdradzała żadnej choroby umysłowej”.
To zdarzenie było gwoździem do trumny małżeństwa. Sprawa
trafiła do sądu, który orzekł, że umieszczenie malarki w zakładzie
psychiatrycznym było niedopuszczalne. Obciążył kosztami jej tam
pobytu Karola Stryjeńskiego.
Warto zaznaczyć, że Zofii nie przyszło do głowy zażądać
odszkodowania, które przecież jej się należało. Ale taka właśnie
była: niczego nie pragnęła dla siebie. Przez lata żyła bardzo
skromnie, gdyż wszystkie dochody z obrazów dawała dzieciom,
a sama pożyczała pieniądze od znajomych. Lektura jej notatek może
czytelników nawet drażnić, bowiem stale wikłała się (zwłaszcza pod
koniec lat 30. i po wojnie) w złe układy, tak poczynała, by stracić
zamiast coś zyskać i w rezultacie jej wielki, niezaprzeczalny talent,
rozmieniła się na drobne.
Rozwiodła się z mężem, przeniosła do Warszawy. Tu związała
się a w 1929 roku poślubiła aktora Artura Sochę. I ten związek był
niedobry. Socha był chory wenerycznie. Ożenił się z malarką, aby
żerować na niej. Brał po parę złotych i przesiadywał w kawiarni.
Malarka zapracowywała się, żeby utrzymać jego, siebie i dzieci.
Sama musiała borykać się z problemami dnia codziennego.
W 1928 roku Zofia Stryjeńska wspólnie z Władysławem
Ostrowskim wykonała dekorację kamieniczek na Starym Mieście
w Warszawie. Polichromia miała intensywne barwy i wnosiła czar
zdobień sprzed wieków. Niestety dzieło malarki uległo zagładzie
razem z warszawską Starówką, zniszczoną po Powstaniu
Warszawskim przez hitlerowców.
Gdy nastał kryzys lat 30. obrazy przestały się sprzedawać.
Zofia siedziała sama i głowiła się, jak związać koniec z końcem. \cit
Wstrętna, ohydna samotność — pisała. — Gęby ni do kogo otworzyć,
nie ma z kim podzielić radości, gdy stworzy się coś dobrego. Nie
ma z kim posmucić się, powzdychać. Nie ma z kim iść do kina”.
To zapis z Nowego Roku, 1 stycznia 1934.
A w tym czasie Irena Krzywicka w entuzjastycznym felietonie
o twórczości Stryjeńskiej, pisała: „Ach, jakże pani zazdroszczę,
droga pani Zofio!
(...) Jakże uprzywilejowany wśród artystów jest
malarz! Może oderwać się cały od rzeczywistości, myśleć czystą
sztuką, samą barwą, samą linią...”
Tymczasem rzeczywistość nie dawała o sobie zapomnieć.
Malarkę nachodzili dłużnicy. Klientów na obrazy nie było, a jeśli
już się ktoś znalazł, to kupował piękne obrazy za bezcen. Stryjeński
już nie żył. Jedyną pociechę stanowiły dla Zofii jej dzieci. Podrosły,
miały swoje sprawy. Cieszyła się, że może im pomóc. Pragnęła
uchronić je przed tym, co ją samą spotkało.
Gdy Magda zakochała się w pewnym młodzieńcu, artystka
skomentowała to w pamiętniku: „A więc poznała kogoś, kogoś
niezmiernie kulturalnego i cudownie miłego, po prostu niezwykły
typ, zupełnie inny od innych mężczyzn. (...) Dobrze znam takie
psalmy nieboszczyka Salomona. Już widzę, że wymoczek z cyniczną
facjatą i okiem wygotowanego łososia szykuje mi się na zięcia”.
Czyż to nie pyszny styl? W prywatnych zapiskach Stryjeńska
wyrasta na prawdziwą pisarkę. Nawiasem mówiąc „wymoczek”
nie został jej zięciem.
Gdy Zofia przekonała się, że jej drugie małżeństwo jest fikcją,
rozwiodła się z Sochą. Żyła niemal jak pustelnica. Z rzadka
wychodziła do Ziemiańskiej, gdzie przy stoliku artystów siedziała
koło Henryka Kuny (jeśli był w kraju), Bolesława Leśmiana
i malarzy z kręgu dawnego „Rytmu”. Sporadyczne kontakty
utrzymywała też z Tadeuszem Boyem–Żeleńskim, atakowanym
zawzięcie za swoje antykościelne felietony, za książkę
o Mickiewiczu, niemal za wszystko.
Czuła żal, że gdy mniej ważni artyści dostali nagrodę
państwową, ona — tak znacząca w polskiej sztuce okresu II RP — nie
otrzymała nic. Nasze państwo znane jest z tego, że lekceważy
talenty a nagradza miernoty. Stryjeńska nie umiała i nie chciała
zabiegać o uznanie. Nie należała też do koterii. Była daleko od
rządów „pułkowników”. Jedyny znany fakt zainteresowania się
organów państwa artystką, to zajęcie jej obrazów przez komornika
na wystawie w Instytucie Propagandy Sztuki. Sprawa wywołała
sensację. Nikomu jednak nie przyszło do głowy przyjść z pomocą
Stryjeńskiej, żyjącej w nędzy. Doprowadzona brakiem pieniędzy do
rozpaczy sprzedała kilka obrazów lichwiarzom.
Wreszcie spełniło się jej życzenie: otrzymała nagrodę, ale los
z artystki zakpił, bo nagrodą był złoty wawrzyn Polskiej Akademii
Literatury. Za odznakę należało zapłacić 30 złotych. Na odwrocie
zawiadomienia o nagrodzie, napisała: „Akurat — jeszcze będę
bulić”.
Zły los odwrócił się na krótko pod koniec lat 30. Stryjeńska
otrzymała kilka zamówień z MSZ, m.in. na kilim dla cesarza Japonii
Hiro–hito. Brała też udział w dekoracji wnętrz naszych
słynnych statków pasażerskich: „Batorego” i „Piłsudskiego”.
Wykonała też dekorację sali w cukierni Wedla. Znowu też zaczęto
kupować jej obrazy o tematyce słowiańskiej i historycznej. W 1938
roku zrealizowała scenografie i projekty kostiumów do baletu
Szymanowskiego „Harnasie”, zdobywając duże uznanie.
Zbliżająca się do czterdziestki malarka przeżyła wtedy
gwałtowną fascynację pisarzem i podróżnikiem Arkadym Fiedlerem.
Marzyła o namiętnej miłości, czekała na nią. Romans z Fiedlerem
był krótki. Możliwe, że od niego zaraziła się chorobą
weneryczną, która ujawniła się w czasie wojny.
Okupację spędziła w Krakowie, dlatego los oszczędził jej
widoku zagłady domu i całego miasta, jak to dotknęło tysiące
warszawiaków. Nadal rysowała, niestety powielając dawne pomysły.
Sztuka była dla niej ucieczką od koszmaru wojny.
Gdy do Krakowa wkroczyli Rosjanie, Zofia Stryjeńska podjęła
decyzję o wyjeździe z Polski. Nie chciała żyć w komunistycznym
kraju. Jednak bała się zmiany miejsca. Kilka razy oddawała kupione
już bilety. Wreszcie wyjechała jednym z ostatnich pociągów. Po
długich perypetiach dotarła do Szwajcarii, gdzie była już córka
a potem trafili też synowie. Pozostała na Zachodzie. Mieszkała
w Belgii, Francji i Szwajcarii. Usiłowała wyjechać do USA i ubiegała
się o pomoc Fundacji Kościuszkowskiej. Niestety Rada Nadzorcza
Fundacji odmówiła.
Odczuwała niepokój o los kraju. Nie umiała żyć na Zachodzie.
Była uczuciowo związana z Polską i polską kulturą. „Jej dom —
stracony — to była Polska” — napisał jej syn, Jan. Żyła w biedzie,
chociaż syn Jan proponował, że kupi od niej jakiś obraz.
Odmawiała. Miała ulubioną kawiarenkę Eaux–Vives
w Genewie, gdzie piła kawę i czasem przyjmować gości.
W Polsce eksploatowano dorobek Zofii Stryjeńskiej, wydając
na pocztówkach reprodukcje jej obrazów i nie płacąc artystce
honorariów. Zmarła w zapomnieniu 30 lat temu. Badaczka życia
i twórczości artystki, Maria Grońska podała, że stało się to w lutym
1974 roku. Encyklopedie i opracowania informują, że Stryjeńska
umarła w 1976 roku. Jej grób znajduje się na cmentarzu Chenebourg
w Genewie.
Dziś widać, jak wiele świeżości wprowadziła do polskiej
sztuki. Jej obrazy tchną ogromną żywiołowością, radością istnienia.
Barwy były często bardzo ostre i kontrastowo zestawiono — jak
w sztuce ludowej. Na myśl przychodzą słowa Ireny Krzywickiej, która
stwierdziła, że istotą malarstwa Zofii Stryjeńskiej jest „ruch,
żywioł, ciała spęczniałe od krwi i mleka...” Dzieła artystki były też
pełne ciepła i miłości, chociaż jej tak mało w swym życiu zaznała.
—› Litografie i ilustracje Zofii Stryjeńskiej